Mateusz Wawryka spędził w Okocimskim Brzesko prawie całe życie. Gdy klub upadł, przez kilka dni nie mógł spać. Płakał, wstydził się wychodzić z domu, a po spadku z pierwszej ligi nie rozumiał, dlaczego to on musi się tłumaczyć przed kibicami, a nie zawodnicy, którzy przyszli na pół roku, zgarnęli dobre pieniądze i jak gdyby nigdy nic wrócili do siebie.
Jak współpracowało się z Krzysztofem Przytułą, który podczas meczów Okocimskiego komentował spotkania w studiu Canal+? Dlaczego zawodnicy nie cieszyli się z historycznego utrzymania? Jak się gra bez regularnych wypłat? Zapraszamy na wywiad z zawodnikiem, który kilka tygodni temu zakończył karierę, a wcześniej w barwach jednego klubu występował w pierwszej, drugiej, trzeciej i czwartej lidze.
*
Ochłonął pan po rozstaniu z Okocimskim?
Nie. Jeszcze nie. Przede wszystkim nie spodziewałem się takiego zakończenia – sportowego i kibicowskiego. Z jednej strony zrobiliśmy fajny wynik, z drugiej – zostałem pożegnany bardzo, bardzo godnie. Wzruszyłem się. Wiesz, całe życie spędziłem w Okocimskim, a później zobaczyłem dzieci biegające po boisku z moim nazwiskiem na koszulce, usłyszałem doping kibiców… Piękna sprawa, naprawdę.
W pomeczowej rozmowie poleciało kilka łez.
Trudno było cokolwiek powiedzieć, decydowały emocje. Pełna autentyczność. Nawet nie pamiętam, co nagadałem. Wiem tyle, że znajomi chwalili moją postawę, ale zdecydowałem, by do tego nie wracać. Nie oglądałem wspomnianego nagrania.
Jak trudna była decyzja o zawieszeniu butów na kołku?
Bardzo trudna. Mam dopiero 32 lata, piłkarze – nieważne, czy na poziomie zawodowym, czy stricte amatorskim – bardzo rzadko kończą tak szybko. Ale jeżeli nie masz zdrowia, to nie grasz nawet tutaj. Ja zdrowia nie mam, cztery czy pięć lat temu dowiedziałem się, że mam poważniejszy problem z biodrem. Ratowałem się zastrzykami, różnymi lekami, ale niestety – ból powracał. Pewnie poradziłbym sobie w czwartej lidze, pomęczył się z rok-dwa, ale jaki to ma sens? Istniało ryzyko, że po każdym meczu przez dwa dni będę musiał dochodzić do siebie. Bezsens. Tym bardziej, że nie jestem już zawodowym piłkarzem. Priorytetem stała się praca, dlaczego uznałem, że czas powiedzieć stop.
Skąd wzięły się pana problemy z biodrem?
Miałem różnych trenerów. I bardzo dobrych, i – niestety – trochę gorszych. Z perspektywy czasu widzę, że treningi nie były indywidualizowane i dopasowywane do możliwości poszczególnych zawodników. Skoro jeden facet był w stanie podnieść sto pięćdziesiąt kilo, to nie znaczy, że pozostali również. A jednak tak było, tego wymagali niektórzy szkoleniowcy. Byłem młody, więc robiłem to, co musiałem. Nadwyrężałem biodro i mam tego efekty. Cierpię za swoją ambicję i chęć pokazania się przed trenerami, dorównania silniejszym. Lekarz powiedział wprost, że powinienem się wybrać na operację, ale staram się ją odwlekać, bo skomplikowałaby mi sytuację z pracą.
#POWIATBET STWORZYLIŚMY WSPÓLNIE Z ETOTO, BUKMACHEREM, KTÓRY MA SZEROKĄ OFERTĘ ZAKŁADÓW NA TĘ KLASĘ ROZGRYWEK
Ile znaczy dla pana Okocimski?
To mój klub, wyjątkowe miejsce. Może nie osiągnąłem nie wiadomo jak wiele, ale gdyby nie Okocimski, nie byłbym takim człowiekiem, jakim jestem. Poznałem tutaj wielu świetnych ludzi, przeżyłem sporo fantastycznych chwil. I najważniejsze – zapisałem się w historii klubu jako wieloletni zawodnik, kapitan. Może nie podbiłem ani Ekstraklasy, ani pierwszej ligi, ale swój czas miałem. Żona musiała się przyzwyczaić, że ma męża piłkarza, który rzadko bywał w domu i przegapiał uroczystości rodzinne. Dziś ten czas staram się nadrabiać, wtedy miałem szczęścia, że posiadam wyrozumiałą małżonkę, bo były różne sytuacje. Najlepszy kumpel miał wesele, a na drugi dzień jechaliśmy do Bełchatowa. O 21 żona musiała zostać sama, nie było innego wyjścia.
Czego pan w karierze żałuje najbardziej?
Że nie spróbowałem gdzieś wyżej.
Były oferty?
Jeździłem na testy, zapraszały mnie różne kluby – Wisła Płock, Górnik Łęczna, Motor Lublin – ale zawsze czegoś brakowało. Najbliżej byłem Kmity Zabierzów, wówczas pierwszoligowej. Pojawiłem się na rozmowach z prezesem, ale – z tego, co wiem – nasz zarząd chciał za dużo pieniędzy, sprawa ucichła i nie spróbowałem. Nie miałem jak. To mnie trochę boli, może kariera potoczyłaby się inaczej, ale nie ma co gdybać.
Trudno było później znaleźć motywację, gdy dowiadywał się pan, że klub – było czy nie było – rzucał panu kłody pod nogi?
Bardziej się mobilizowałem, nie traciłem motywacji. Zachowywałem pokorę, a nuż urodzi się coś jeszcze. Przecież jadąc na testy, pokazywałem się. Nie byłem anonimowy. W jakimś sensie żyłem marzeniami i może tak się tylko łudziłem, bo koniec końców do większych konkretów nigdy nie doszło.
Bolączką – nie tylko moją, mówimy o przypadłości wielu chłopaków z małych miast – był fakt, że nie miałem menedżera. A jak nie masz menedżera i na dodatek jesteś bardziej rzemieślnikiem niż wirtuozem, to masz trudno. Nadrabiałem ambicją, liczyłem, że ciężka praca przyniesie efekty, ale nie przyniosła.
Tym samym zostałem w Okocimskim – włodarze w klubie otwarcie przyznawali, że mogę wrócić, kiedy tylko zechcę – i spędziłem tutaj prawie całe życie. Obecnie zajmuję się trenowaniem młodzieży, więc w Brzesku byłem, jestem i będę. Sentyment pozostał. Chciałbym, żeby większość chłopaków stąd miała szansę spróbować tego, co ja. Przeżyć podobną przygodę. Ale to trudna sprawa. Pamiętam dawne czasy i widzę, że przez klub przewinęło się zbyt wielu zawodników, którzy później zginęli momentalnie. A spokojnie poradziliby sobie w pierwszej lidze, może nawet w ekstraklasie. Wracam do tego, bo mi ich szkoda.
Dlaczego zginęli?
Prezesi powtarzali, że chcą stawiać na wychowanków, ale zlali ich, a oni się zniechęcili. W pewnym momencie pojawiło się wielu zawodników z zewnątrz, a nasi musieli szukać nowych klubów. Niektórych pokonały kontuzje, inne wyjechali do pracy za granicę, a śmiem twierdzić, że daliby sobie radę w Okocimskim.
Syndrom klubu, który pnie się w górę. Teraz nawet w czwartej lidze, na piątym poziomie rozgrywkowym, trudno znaleźć drużyny złożone w większości z zawodników z miasta czy gminy.
W większości klubów jest tak, że nie patrzy się, by dołożyć wychowankowi kilka stów w ramach mobilizacji i docenienia. Przychodzi ktoś z zewnątrz i z miejsca dostaje dwa razy więcej, a tym musisz siedzieć cicho, bo jesteś wychowankiem. „Młody, masz parę stówek, będziesz zadowolony” – mówili, a później okazywało się, że przychodził ktoś z innego klubu – nie mówię o wszystkich, ale niektórzy trafiali do nas i nie potrafili kopnąć piłki! – i na start dostawał taką gażę, że można było się złapać za głowę. Wychowanków doceniało się wtedy, kiedy byli poza klubem. To najbardziej bolało, zniechęcało.
Miał pan momenty zwątpienia?
Mnie trzymało przy Okocimskim zwykłe przywiązanie. Pamiętam swoje początki, wspominam je z łezką w oku. Do klubu poszedłem z kuzynem, który – jako trampkarz młodszy – zabrał mnie na trening. Grałem z chłopakami o trzy-cztery lata starszymi. Dzieciaków było mnóstwo, z trzydziestu na treningu. Potem robiło się selekcję, kto zostanie, a kto nie. Zostałem. Chodziłem na treningi przez całe miasto, bo miałem kawał drogi na stadion. I tak zostało. Można powiedzieć, że do dziś, albo przynajmniej do niedawna.
Ale odpowiadając na pytanie – tak, pojawiły się momenty zwątpienia.
Piłka była dla mnie najważniejsza, to ona mnie interesowała. Książki odkładałem na bok, zamiast tego chodziłem na treningi. Jednak problem stanowił tata. Był budowlańcem, wychodził z założenia, że tylko poprzez pracę fizyczną mogę zarobić pieniądze i osiągnąć cokolwiek. Według mnie na pracę fizyczną zawsze jest czas, a karierę ma się tylko jedną. Ale powtarzał, że piłka mi chleba nie da. Chciałem coś udowodnić i sobie, i jemu, bo nierzadko sprowadzał mnie na ziemię. Koniec końców udowodniłem, ale wcześniej trenerzy musieli dużo ze mną rozmawiać i przekonywać, żebym nie rezygnował. Nie miałem wsparcia, mama była raczej z boku. Ani nie przeszkadzała, ani specjalnie nie motywowała, jednak chciała, żebym robił to, co lubię. Chociaż tyle.
Najtrudniej było wtedy, gdy kończyłem wiek juniora. Nie wiedziałem, co robić! To była trzecia czy czwarta liga, więc niczego nie mogłem być pewny, a trochę ludzi z zewnątrz już było w seniorach naściąganych. Zastanawiałem się czy kończyć, czy – mówiąc brzydko – iść grać gdzieś na wioskę i wziąć się za pracę. Tyle dobrego, że mieliśmy świetnego kierownika, który wspomniał trenerowi pierwszej drużyny, że w klubie jest kilku ciekawych, wyróżniających się chłopaków. Sprawdziłem się na treningach i jakoś poszło. Miałem szczęście, że trafiłem na szkoleniowca, który wyznawał prostą zasadę – liczy się bieganie, ciężka harówka. Czyli nadawałem się! Pokazałem zimą, że jestem coś wart, choć jak przychodziłem do domu, to na trzecie piętro wchodziłem na czworaka. Ale liczyło się to, że przetrwałem. Byłem w kadrze, zacząłem grać w pierwszej drużynie.
Trafił pan do pierwszej drużyny w momencie, gdy zaczęły się regularne awanse. Do drugiej ligi, potem do pierwszej.
Nikt w nas nie wierzył, byliśmy w cieniu większych zespołów, mieliśmy jeden z najniższych budżetów w drugiej lidze. Dostawaliśmy naprawdę małe wynagrodzenia. Wszyscy się znali, wiedzieliśmy o wysokości pensji i premii pozostałych drużyn. Kolosalna różnica, ale chcieliśmy udowodnić, że najważniejsze jest to, co na boisku. Że pieniądze nie grają. Dwa razy byliśmy blisko, ale głupio traciliśmy punkty w końcówce rozgrywek. Prowadzisz całą ligę, a potem psujesz wszystko w ciągu dwóch-trzech meczów. Bolało. Ale gdy już wywalczyliśmy awans, to zdaliśmy sobie sprawę, że osiągnęliśmy coś wielkiego, historycznego. Pierwsza liga, zaplecze ekstraklasy. Duża piłka.
Szkoda, że po tygodniu osoby, które wywalczyły awans zostały pożegnane. Nie wszystkie, ale większość. Wtedy zaczęły się problemy. Powinniśmy dać szansę tym, którzy osiągnęli historyczny sukces. Mogliśmy nawet spaść, ale przynajmniej z podniesionym czołem. Mieliśmy ciekawą ekipę, mnóstwo młodych, ambitnych chłopaków, którzy zostali pożegnani bez żalu. Potem zamiast rozwijać infrastrukturę – a nie byliśmy przygotowani organizacyjnie na awans, bo nie mieliśmy stadionu – kupowaliśmy nowych. Broń Boże nie chcę narzekać, bo gdybyśmy nie awansowali, to nie zagrałbym w pierwszej lidze, ale nie ma co ukrywać – nie wszystko wyglądało tak, jak powinno.
DARMOWY ZAKŁAD 20 ZŁOTYCH BEZ DEPOZYTU – ETOTO SPECJALNIE DLA CZYTELNIKÓW WESZŁO
W pierwszy sezonie utrzymaliście się bardzo szczęśliwie. Wycofał się ŁKS Łódź, do ligi nie przystąpiła Polonia Warszawa.
Czułem się, jakbyśmy spadli. Nie cieszyłem się z tego utrzymania, bo uważałem, że nie zasłużyliśmy na nie. Nie wspominam tego zbyt przyjemnie.
W pierwszej lidze zbyt wielu punktów nie zdobywaliśmy. I w debiutanckim, i w następnym sezonie. Bywały ciekawe, emocjonujące mecze, gdzie walczyliśmy jak równy z równym z zespołami z wyższej półki i tyle z lepszych wspomnień. Poza tym pamiętam przede wszystkim kontuzję – mecz z Termaliką, poważniejszy uraz kolana – i rzecz jasna spadek. Z hukiem. W sposób taki, że pozostało się złapać za głowę i płakać. Wstyd było wychodzić na miasto, ja nie wychodziłem przez kilka dni. Generalnie na ostatnią rundę przyszło kilku ciekawych zawodników, którzy myśleli, że pociągną ten wózek. Jak na nasze warunki dostali niesamowite pieniądze, ale widać było po niektórych, że przyszli wyłącznie na pół roku, a Okocimski nie był ich klubem. Szkoda, że po wszystkim to ja musiałem się tłumaczyć, a nie goście, którzy odcięli kupony i wrócili do siebie.
Jak pan wspomina współpracę z Krzysztofem Przytułą?
Treningi i podejście do nich – top. Kończyłeś zajęcia i czułeś, że były poprowadzone bardzo dobrze.
Ale wie pan, do czego zmierzam.
Oczywiście. Nie wiem, jak można być trenerem, a podczas meczów siedzieć w studiu telewizyjnym i komentować jakieś spotkania. Dla mnie to było po prostu bez sensu. Ale może w ten sposób był dogadany z prezesami? Nie chcę o tym mówić, doceniam przede wszystkim to, co robił, gdy akurat był w klubie.
Jak piłkarze odbierali jego zachowanie? Walczyliście o utrzymanie, a jego nie było.
Raczej z tego żartowaliśmy. Śmialiśmy się, bo co tu zrobić? Ale wiadomo – śmiejesz się, śmiejesz, ale masz w głowie, że trener powinien być z tobą, a woli być gdzie indziej. Rozgrywaliśmy ważne mecze, kluczowe w walce o utrzymanie, a tutaj taka sytuacja.
W międzyczasie, w pierwszej lidze, zaczęły się problemy finansowe.
Po awansie odeszło dwunastu zawodników, trzeba było ściągnąć i przerejestrować następnych piłkarzy, pozostałym zapłacić za rozwiązanie kontraktów. Kolosalne pieniądze, a koszty rosły. Zarządzający klubem chcieli za wszelką cenę utrzymać pierwszą ligę, ale nie zrobili tego z głową. W grudniu i styczniu nie dostawaliśmy pieniędzy. Prezesi może i stawali na głowie, żebyśmy mieli jak najlepiej, ale czasy były trudne.
Pojawiły się niejasności ze strony klubu, tak słyszałem. Sponsor zażyczył sobie, by pewne długi zostały spłacone, a nie było tego, co koniec końców spowodowało, że skończyło się finansowanie. Z jednej strony rozumiem sponsora, z drugiej – tam nie działały osoby, które żyły klubem. Dla nich to była po prostu zwykła decyzja. Ot, codzienność. Dla mnie – wielki ból, brutalne wybudzenie się z pięknego snu. Tym bardziej, że żyłem tym klubem. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że może się stać coś złego.
Gdy wycofaliśmy się z drugiej ligi, poczułem, że skończył się pewien etap. Że już nie ma tego, co kiedyś. Wielu fajnych meczów, zwycięstw z rozpoznawalnymi markami. Jak wyszedłem po burzliwych obradach zarządu, to coś we mnie pękło. Nie mogłem spać przez kilka dni. Płakałem. Tak naprawdę nie wiedziałem, co dalej. Co ze sobą zrobić. Założyłem rodzinę, więc musiałem myśleć o jej utrzymaniu.
Wybrał pan pracę i grę w czwartej lidze, w Sokole Borzęcin Górny.
Chciałem zostać w Okocimskim, a i miałem ciekawą propozycję z wówczas trzecioligowego ŁKS-u Łódź, także z Pelikana Łowicz, ale – niestety – zdecydowały sprawy rodzinne i finansowe. Miałem małego syna, nie chciałem żyć na walizkach. Postawiłem na stabilizację życiową. W Borzęcinie byłem zadowolony – nie dostawałem kolosalnych pieniędzy, ale wiedziałem, że je przynajmniej dostanę. Okocimski startował w okręgówce. Chodziłem na mecze, ale w odbudowującym się klubie nie dostałbym żadnego stypendium. Chłopaki grali za darmo.
Po roku doszliśmy do porozumienia. Zostałem trenerem młodzieży i wróciłem do gry w Brzesku. Tutaj jest mój dom, nie wyobrażam sobie mieszkać dłużej w innym miejscu. Odbudowujemy się, krok po kroku idziemy do przodu. Może to i dobrze, że zrezygnowaliśmy, gdy zaczęły się piętrzyć długi? Co z tego, że ktoś obieca ci jakieś pieniądze, jak ich nie zobaczysz? A tak dostaliśmy szansę, by zbudować coś od nowa. Na zdrowych zasadach i trwałych fundamentach. Ciąży na nas infrastruktura, nie mamy stadionu, który byłby naszą wizytówką, ale może kiedyś się to zmieni. Klub ma ciekawą historię i zasłużył, by dostać mały, kameralny obiekt.
Jakie są cele dzisiejszego Okocimskiego?
Rozmawiam z ludźmi z klubu – z prezesami, z zawodnikami – i fakty są takie, że praktycznie nikt nie dostaje żadnych pieniędzy. No, może nie licząc premii i zwrotów za dojazdy. Celem jest ogrywanie młodych chłopaków, dzieci z akademii. Takie jest główne założenie naszego klubu. Teraz – beze mnie i Daniela Polichta, który również odszedł – skład będzie znacznie młodszy. Gramy w czwartej lidze, a co dalej? Na razie trzecia byłaby zbyt dużym przeskokiem finansowym. To raz, a dwa – nie mamy stadionu, który spełniałby wymogi. Murawa jest rewelacyjna, ale poza tym potrzeba sporych pieniędzy na inwestycje. Jeżeli poprawimy infrastrukturę, to trzecią ligę powinniśmy zrobić.
Rozmawiał Norbert Skórzewski
Fot. Newspix.pl
*
#PowiatBet to nasz cykl tekstów, w których prezentujemy realia klubów z czwartej ligi. Szykujcie się na dużo atrakcyjnych materiałów, bo przecież właśnie na tym szczeblu występują m.in. zespoły z Bytomia, Odra Wodzisław Śląski, drużyna Ślusarskiego, Telichowskiego i Zakrzewskiego, a nawet żywa legenda lat dziewięćdziesiątych, RKS Radomsko. Partnerem cyklu są nasi kumple z Etoto, którzy czwartą ligę pokochali na tyle mocno, że regularnie przyjmują zakłady na spotkania na tym szczeblu rozgrywkowym.