Reklama

W każdym polskim klubie, w którym byłem, są mi winni pieniądze

redakcja

Autor:redakcja

17 czerwca 2019, 09:23 • 16 min czytania 1 komentarz

Maxwell Kalu był wielkim nigeryjskim talentem, który grał w jednej drużynie juniorskiej z Nwankwo Kanu. Do Polski przyjechał w 1997 roku, w barwach Amiki rywalizował z Atletico, w barwach Widzewa, KSZO i Świtu walczył o utrzymanie w Ekstraklasie, zwiedził piłkarską Polskę wzdłuż i wszerz, poznając ją od podszewki.

W każdym polskim klubie, w którym byłem, są mi winni pieniądze

Miał się tu pokazać i pójść na Zachód, ale został na dobre. Dziś jest trenerem w Poznaniu, a także raperem pod pseudonimem Alemzo – w zeszłym roku nagrał kawałek razem z Bonusem BGC.

Jakich pierwszych słów nauczyła go szatnia? Co zaskoczyło go na polskim weselu? Ile stracił przez nieuczciwych prezesów?

***

Wywodzę się z Port Hartcourt, to bogate miasto, stąd pochodzi ropa sprzedawana przez Nigerię całemu światu. Mój świętej pamięci tata prowadził dużą firmę budowlaną, moja rodzina była bogata. Jako dziecko miałem wszystko co chciałem, ale gdy w wieku piętnastu lat podpisałem pierwszy kontrakt, przestałem brać pieniądze od taty. Dziękuję Bogu za to, że nie dotknęła mnie bieda, wiem, że nie każdy ma takie możliwości. Rewanżuję się do dziś, kiedy mogę komuś pomóc, pomagam, czy to dając na jedzenie czy w jeszcze inny sposób. Takie jest życie, musimy sobie pomagać.

Reklama

A tata nie chciał, żebyś raczej zajął się firmą niż kopał piłkę?

Tak, był taki pomysł. W domu cały czas był jeden temat: szkoła, szkoła, szkoła. Ale piłka w naszym kraju to religia, każda ulica Port Hartcourt miała swoją drużynę, a każda dzielnica swój klub. Rodzice nawet nie wiedzieli, że gram w piłkę w klubie. Tata zabierał mnie na budowę, akurat budowano osiedle i wszystko tłumaczył.

– Zobaczysz Maxwell, nauczę cię wszystkiego.

Interesy były dobre, nie miałbym źle. Ale w życiu trzeba być wolnym i podejmować swoje decyzje. Takie życie, czasem ktoś ma zostać lekarzem, a zostaje kimś innym i też jest szczęśliwy. Firmę dziś z powodzeniem prowadzi siostra. Trzy pozostałe siostry są lekarzami, tak samo mój brat.

Jaka była reakcja rodziców, gdy powiedziałeś, że chcesz zostać piłkarzem?

Mama dowiedziała się wcześniej, taty reakcji chyba się bardziej bałem. Tata miał potem pretensje do mamy, że mu nie powiedziała. Był rozczarowany tym co chcę robić w życiu. Coś się zmieniło się dopiero wtedy, gdy odwiedził go najlepszy kolega z dzieciństwa. Tata coś mówił o moim wyborze, a ten kolega wyjął z torby najpopularniejszą gazetą sportową w Nigerii w ręku:

Reklama

– Ty wiesz gdzie twój syn gra? Wiesz jak jest dobry? On nie kopie na podwórku, popatrz.

I pokazał ostatnią stronę gazety, a tam moje zdjęcie. Tata trochę zmienił postrzeganie tego co robię, choć dalej chciał, żebym studiował. Poszedłem więc na studia, ale ich nie skończyłem, bo wyjechałem do Europy za piłką. Mam kontakt z wieloma kolegami ze studiów. Pamiętam, wszyscy byli przekonani, że jak skończą studia, praca będzie czekać, najlepiej ważna praca, dobrze płatna. Później nie okazało się tak różowo, wielu było rozczarowanych.

Skąd twoje zdjęcie na końcu nigeryjskiego dziennika sportowego?

Miałem w Nigerii wielkie nazwisko. Grałem też w nigeryjskiej Ekstraklasie, w klubie występującym w afrykańskiej Lidze Mistrzów. Grałem też w reprezentacji młodzieżowej starszego rocznika. Występowałem z Wilsonem Orumą czy Nwankwo Kanu. Kanu to był fenomen: wysoki, a ze zwrotnością i dynamiką niższego zawodnika. Świetnie grał głową, miał luz i świetną technikę – piłka nigdy mu nie uciekała. Potrafił się też świetnie znaleźć w polu karnym. Raz byłem też na zgrupowaniu w jeszcze starszej kadrze, tam spotkałem Jay-Jaya Okochę. Co ten człowiek z piłką robił… niesamowite. Uczyłem się od nich wiele. Ogółem nie patrzę na to czy ktoś jest starszy, młodszy, biedny, bogaty, od każdego można się czegoś nauczyć, nie tylko na boisku.

Interesowało się mną Saint Etienne i Groningen, ale ostatecznie wylądowałem w Belgii, gdzie miałem podpisać kontrakt z Anderlechtem. Oni i Ajax byli pierwszymi klubami, które tak odważnie stawiały na młodych piłkarzy z Afryki. Anderlecht chciał ze mną podpisać kontrakt na dziesięć lat, a przy tym były problemy z tym, żebym… zobaczył jaka to umowa. Nie chcieli mi pokazać. Wtedy dostałem telefon od Stanisława Gzila, który był w Beveren, znał moje możliwości, widział jak gram. Stanisław powiedział, że ma dla mnie klub w Polsce na dobrych warunkach. Zaaklimatyzuje się w Europie, pogram, pokażę się i wyjadę w świat – taki był plan.

Co widziałeś o Polsce przed przyjazdem tutaj?

Wiedziałem, że papież jest Polakiem. Wiedziałem też kim są Zbigniew Boniek i Grzegorz Lato, bo to gwiazdy mistrzostw świata. Poza tym nic.

Co zastałeś w Polsce?

Lądowaliśmy w Warszawie. Jedziemy przez miasto myślę: no, fajnie tutaj. Będzie dobrze. Myślałem, że Amica gra w Warszawie. Kierowca powiedział, że nie, bo mam przesiadkę. No dobra. Polecieliśmy więc do Poznania. Wysiadam i znowu: ale super, duże miasto, będzie dobrze. A tu się okazuje, że jeszcze samochodem musimy dojechać. Jedziemy, patrzę, miasto za nami. Jakieś pola, zero domów. Kurde, gdzie my jedziemy? I są Wronki. Pierwsza myśl: kurde, chyba trzeba wracać. Dzwonię do menadżera, że trzeba wracać do Belgii. Ale następnego dnia poszedłem na trening, zobaczyłem obiekty Amiki… fajnie! Europejskie standardy. Organizacja w Amice była dobra. Z czasem polubiłem Wronki, do dziś mnie tam pamiętają, mam dużo kibiców.

Jak cię przyjęto we Wronkach?

Wspaniale, nigdy nie miałem tu żadnego problemu, że idę ulicą a ktoś by mnie wyzywał. Ludzie naprawdę mnie lubili. Sytuację gorszą miałem dopiero w Poznaniu. Tam zdarzały się wyzwiska. Pamiętam, pakuję akurat auto, muszę jechać coś załatwić do banku. A tu ktoś mnie wyzywa. Patrzę i myślę: czy ta osoba jest normalna? Fizycznie nigdy nikt mnie nie zaatakował, tylko przez złe słowa. Ale nie zwracałem na to uwagi.

Klub zakwaterował mnie w bloku z piłkarzami. Trzymałem się blisko z Grzegorzem Królem, Rafałem Andraszakiem, Jarkiem Bieniukiem, Pawłem Pęczakiem, Darkiem Jackiewiczem… Wszystkich miło wspominam. W Amice mieliśmy najlepszych napastników w Polsce. Byłem ja, Kryszałowicz, Dawidowski, Król, Sobociński. Taka rywalizacja, że czasem któryś musiał schodzić grać do boku. Pewne miejsce miał tylko Paweł Kryszałowicz. Wiedziałem już wtedy, że jeszcze zajdzie daleko, bardzo pracowity człowiek.

Jeździliśmy w wolnym czasie do Poznania, na zakupy, do kina, czy na coś jeszcze innego. Ale bez sensacji. Nikt pijany nie chodził. Wiem jaką książkę Grzegorz napisał, wiem, że miał problemy z hazardem, ale ja z nimi nie grałem. Mieliśmy dobrą atmosferę: Na zakończenie sezonu, przejąłem mikrofon i śpiewałem piosenkę dla Stefana Majewskiego. Stefan zawsze jak straciliśmy piłkę denerwował się i mówił “Kurde mol!”. Więc wyszedłem i zaśpiewałem “Kurde mol” z dedykacją dla Stefana.

Jakiego pierwszego słowa nauczyli cię koledzy w szatni?

Kurwa mać. W pierwszy dzień. Tyle razy słyszałem to kurwa mać, że myślałem, że to powitanie. Następnego dnia przyszedłem do klubu, podaję komuś rękę i mówię:

– Kurwa mać.

Ciężko było z językiem w pierwszych miesiącach. Chodziłem do sklepu, oni nie umieli po angielsku, ja po polsku. Chcę kupić sobie jajka, nie wiem jak. Tłumaczę, że potrzebuję eggs. Oni: co to jest eggs? Wiedziałem już jak jest kurczak, bo jadłem takiego w restauracji. Kombinuję więc, korzystając ze słownika piłkarskiego:

– Kurczak wybij. Kurczak wybij.

Nie pamiętam czy zrozumieli, chyba nie od razu, ale ostatecznie tak.

Co cię zaskoczyło w Polakach?

To jak ludzie potrafią ciężko pracować, żeby utrzymać swój poziom życia.

A jakie mamy minusy?

Nie lubię oceniać ludzi, z nikogo się nie śmieję. Ja patrzę na pozytywną stronę życia. Są tacy, którzy z zazdrości potrafią zrobić ci coś złego. Masz lepsze życie, to cię ciągną w dół. A co ci to da? Jakie z tego dobro? Nikt nie wie co będzie jutro. Nigdy nie wiesz, czy ten, co dzisiaj jest w biedzie, jutro nie będzie bogaty. I kto się będzie śmiał?

W barwach Amiki zagrałeś z Atletico.

Wielka szkoda, mogliśmy tamten dwumecz wygrać. Zagraliśmy super mecz na Vicente Calderon. U nich grał wtedy Molina, Capdevila, Valeron, Chamot, Gamarra, Jose Mari i Hasselbaink, a prowadził ich Ranieri. Wszedłem w 68 minucie za Dawidowskiego. Zaraz potem posłałem taką piłkę do Kryszałowicza, wyszedł sam na sam… Kurczę, niestety przegrał z bramkarzem. Oni strzelili nam w 83 minucie i w rewanżu to my musieliśmy gonić. Wyszedłem w pierwszym składzie, do pewnego momentu  było 1:1 po bramce Darka Jackiewicza, ale niestety skończyło się 1:4. Myślę, że i tak pokazaliśmy się z dobrej strony. Oni myśleli: co to Wronki? Wygramy dwa razy po 10:0. A nie ma tak łatwo.

Grzegorz Król pisał o tobie w swojej książce. Miałeś historię z prawem jazdy, które sam sobie narysowałeś.

To nie do końca tak. We Wronkach były dwie taksówki. Czasami się dzwoniło i koniec, niedostępne. Albo musiałem być zarz w klubie, a komuś nie pasowało. I tak łapałem opóźnienia. Jedna minuta spóźnienia to sto złotych, więc jak się spóźniłem ze trzy razy przez taksówkę to się wkurzyłem. Powiedziałem, że muszę sobie kupić auto. Prawa jazdy nie miałem, jeździłem z moim identyfikatorem z Nigerii, takim dowodem osobistym. Któregoś razu złapała mnie policja. Chcieli prawo jazdy, pokazałem im swój identyfikator. Miałem problemy, dostałem karę, byłem w sądzie, wszystko się rozwiązało. Zaraz potem poszedłem na kurs, zdałem go łatwo, bo przecież od roku jeździłem autem.

Wiesz, słyszałem już od obcokrajowców, którzy przyjeżdżali do Polski, że dla nich dużym szokiem było zderzenie z alkoholem. Nie tak, że dopiero tutaj go poznawali, ale że nigdzie się tyle nie piło.

Każdy jest dorosły. Na pewno zaskoczyło mnie ile potrafią niektórzy wybić. Dobrze jest się wyluzować, ale za dużo to po co? Spotkaliśmy się większa grupą. Jedna flaszka, druga flaszka. Widzę, że jedna osoba już nie potrafi stanąć na własnych nogach. Ale idzie w zaparte:

– Pijemy dalej.

Pytam siebie: jak to możliwe? On na nogi nie staje, a dalej pije.

Pamiętam też swoje pierwsze wesele w Polsce. Fajna zabawa, spodobało mi się też disco polo. Na samym początku jednak młoda para wypija kieliszek, a potem rzuca go za siebie. Myślałem, że to taki zwyczaj dla wszystkich, wypiłem szampana i też rzuciłem szklanką o ziemię. Jakaś babcia się przestraszyła.

We Wronkach trafiłeś na czasy Ryszarda Forbricha.

Fryzjer, wesoły gość, miał gadane. Pewny siebie, lubił się bawić. Umiał ci pomóc, ale potrafił też zniszczyć. On był dyrektorem klubu, a jego córka prowadziła zakład fryzjerski. Ja ogólnie nie wiedziałem co się dzieje w klubie, nie rozmawiałem po polsku, to ciężki język do nauczenia się. Dopiero później czytałem jego książkę… Byłem rozczarowany tym co robił. Uważam, że nie było potrzebne ustawianie meczów pod Amikę. My mieliśmy świetnych zawodników. Dalibyśmy sobie radę.

A jak ówczesny poziom polskiej ligi? Miałeś porównanie choćby z Anderlechtem.

Lepszy niż teraz. Tak oglądam Ekstraklasę to myślę, że przydałbym się. Czasem myślę, że mógłbym pomóc w skautingu Lechowi Poznań. Muszę kiedyś iść porozmawiać. Potrafię oglądać piłkę, wiem na co zwracać uwagę, umiałbym znaleźć dobrych piłkarzy.

Miałeś przyjechać i się szybko wybić. coś poszło nie tak.

Problem był taki, że jak przyjechałem do Polski, tu nie działało prawo Bosmana. Było już na Zachodzie, ale w Polsce nie. Mój kontrakt nie był taki długi jak w Anderlechcie, to prawda. Ale nawet jak się skończył nie byłem wolny. Miałem wtedy ofertę z Torino, miałem z Salernitany. Byłem we Włoszech, ale oni nie mogli się dogadać z Amiką. Mówili:

– Maxwellowi skończył się kontrakt.

A Amica wtedy:

– No i co z tego, musicie płacić.

Tylko dlatego nie podpisałem kontraktu, byłem tam na testach, grałem sparingi, trenerzy byli ze mnie zadowoleni.

Zamiast do Torino poszedłeś do Widzewa.

Zarabiałem za mało. Miałem ciągle ten wyjściowy kontrakt, choć znaczyłem więcej i wiedziałem ile inni zarabiają. Chodziłem i pytałem o podwyżkę.

– Spokojnie Maxwell, poczekaj jeszcze trochę.

Czekam, czekam, tu liga się kończy, tu to, tu tamto. Non stop miałem czekać. A był moment, że było o mnie naprawdę głośno w Polsce, grałem bardzo dobrze. Tylko, że byłem lepszym asystentem niż strzelcem. Grałem dla zespołu i potem dowiedziałem się, że źle robiłem. Odwiedziłem kolegę Nigeryjczyka, który był lekarzem w Krakowie. Powiedział mi:

– Maxwell, tu liczy się ile strzelisz bramek. Bez tego nie wzbudzisz zainteresowania. Nie podawaj tyle, strzelaj.

– Ale ja to robię z korzyścią dla zespołu. Wygrywamy. Najważniejsze, że drużyna strzeli.

– Zobaczysz, wspomnisz moje słowa.

W Widzewie dostałem na kontrakcie dużo pieniędzy. Pojechałem do Łodzi, dostałem od razu pierwsze pieniądze. Ludzie przestrzegali, że w Widzewie nie płacą, ale ja pokazuję: no jak? Przecież razu dostałem. Niestety ten kontrakt był dla mnie wyrokiem. Po paru miesiącach nachodził mnie właściciel mieszkania – Widzew mu nie płacił. Ja miałem swoje oszczędności, ale nie znowu jakieś wielkie, bo w Amice wiele nie zarabiałem. Nie dość, że nie zarabiałem w Łodzi nic, to jeszcze przejadałem oszczędności opłacając mieszkanie i inne rzeczy. To było chore. Zacząłem żałować, że opuściłem Amikę.

Zespół był w Łodzi dobry, był choćby bardzo szybki Marcin Zając, był Arek Bąk, który pojechał na mundial, był Patryk Rachwał, Jacek Paszulewicz czy obrońca Daniel Bogusz, który wyjechał do Bundesligi. Skończyliśmy ligę na bezpiecznym miejscu, szybko zapewniając sobie wiosną utrzymanie. Mieliśmy dostać premię za utrzymanie, ale było znowu tak samo. Widzew łącznie mi wisi jakieś czterysta tysięcy złotych. Na tamte czasy to było dużo więcej niż dzisiaj, można sprawdzić choćby po cenie mieszkań.

Nie dostałem ani złotówki i już nie dostanę. Minęło trochę czasu, Widzew spadł i długi zniknęły, bo z nazwy klubu wyparowała jednak literka “S”. Było Widzew SSA, zrobiło się Widzew SA. I koniec! Tamten zbankrutowany, ten nowy, bez długu. Nie mieści mi się w głowie, że coś takiego było możliwe. Byłem załamany. Chodziłem do sądu, nie ugrałem nic. Straciłem tam wszystkie oszczędności.

 Jedyne, co było w Łodzi dobre, to ludzie – czy koledzy z drużyny czy kibice. Kibice Widzewa rozumieli naszą sytuację. W Łodzi nigdy nie usłyszałem niczego takiego jak w Poznaniu, choć miałem jedno zajście pod stadionem ŁKS-u. Pojechałem odebrać kolegę dworzec Łódź Kaliska, zaraz przy ŁKS-ie. Wyszedłem, wracam, a na karoserii auta sprejem:

– Widzew chuj.

Nie było czasu, musiałem wsiąść i jechać tak przez miasto. Potem oddałem auto do malowania. Płaciłem oczywiście sam.

 To na pewno dobre dzisiaj, że jak klub nie płaci, to nie ma szans na licencję. Wtedy kręcili jak chcieli. Mnie tak oszukiwano całe życie. W każdym polskim klubie, w którym byłem, wiszą mi pieniądze. Prezesi kłamali w żywe oczy: podpisywali umowę, a potem że wypłacą jak będziesz strzelał gole. O co chodzi? Tak byliśmy umówieni? Poza tym co ja mam zrobić, strzelić pięćdziesiąt bramek na pusty żołądek?

Z Widzewa poszedłeś do KSZO.

Tam też dostałem super ofertę, znakomita umowa, pieniędzy nie ma. I tu też po roku zmienili nazwę po fuzji z Opocznem. I znowu nie ma szans odzyskać pieniędzy. niemożliwe. Jeszcze jak przyszedłem do KSZO opowiadali, że co tu nie będzie, a ja ta przychodzę, a tu dwudziestu piłkarzy strajkuje. Nikt do grania. Graliśmy my, nowi, z juniorami. Zapamiętałem z Ostrowca Piora Stokowca, Stoku już wtedy się zapowiadał na trenera. Nie dziwią mnie jego sukcesy, uparty, pracowity człowiek. Super, że mu się tak dobrze wiedzie. Nie widziałem go od lat, ale jakbym go spotkał na pewno bym go uściskał.

Było co robić w Ostrowcu?

Nie. Oprócz ładnego stadionu nie ma tam wiele. Po treningu jechaliśmy z Ibrahimem Sundayem do domu i oglądaliśmy filmy na projektorze. Czasem dojechał do nas jeszcze kolega z Chorwacji, czasem wypiło się jakieś piwko. I tak dzień w dzień, bo czym tu się zająć? Bywało, że mówiliśmy: dość, tak nie można żyć. Wsiadaliśmy z Ibrahimem Sundayem do Krakowa albo Poznania na weekend. Nie było pieniędzy, to chociaż trochę potańczyć, wyluzować się. Bo co, siedzieć, płakać? To nie jest dobre.

W Ekstraklasie zwiedziłeś jeszcze Świt Nowy Dwór Mazowiecki, który spadał z hukiem z ligi.

Nie będę cię kłamał, mieliśmy problem z obrońcami. My potrafiliśmy strzelić bramki, a potem odwracasz się, a tu takie gole, że nie wierzysz. Ktoś biegnie środkiem boiska, nikt mu nie przeszkadza. Jak to możliwe? Co tu się dzieje? Dwóch zawodników idzie, nikt ich nie zatrzymuje? Ja nie wiem niczego na pewno, ale gdzie jest prawda?

Potem twoja przygoda z Ekstraklasą się skończyła, wylądowałeś już niżej.

Miałem ofertę z Rosji po Świcie. Trzeba było tylko załatwić sprawy wizowe, papierkowe. Trenowałem u Mariana Kurowskiego, który prowadził Mieszko Gniezno, żeby trzymać formę. Marian się mną zajął, gdy przyjechałem do Polski, taki mój polski ojciec. Super człowiek, bardzo dobry trener młodzieży, bez niego Fabiański nigdy by tak nie wypłynął, jemu też pomógł. Znał angielski, więc mi w pierwszym roku bardzo dużo pomagał, dzięki niemu zaczynałem łapać coś też sam. Były trzy dni do końca okienka. Miałem inne opcje, choćby Arka Gdynia, ale już się nastawiłem na wyjazd do Rosji. Niestety, nie zagrały kwestie papierkowe i z wyjazdu nici, z tranferu w Polsce też, bo już zamknęło się okienko.

Te wszystkie kluby, które zaliczyłem, były drugoligowy Pelikan, Nielba… Wiesz gdzie nie miałem poza Amiką problemów? W Piotrowie. Grał w A-klasie. Tu dobry klimat do piłki, promowano w ten sposób miejscowość. Ale po wyborach zmieniły się władze i nikogo to nie interesowało, nikt nie chciał słyszeć o piłce. Mógłbym do dziś grać w III, IV lidze, ale nie mam na to ochoty, bo nie mam ochoty chodzić i prosić się o pieniądze.

Maxwell, wydajesz się osobą bardzo pozytywną, uśmiechniętą. Skąd więc to zajście sprzed lat, gdzie za brutalny faul podczas treningu zostałeś wyrzucony z Odry Opole?

W Odrze miałem problem z jednym zawodnikiem. Nie grał, siedział na ławce, ja zająłem jego miejsce, zasłużenie, bo byłem w Odrze gwiazdą. Facet chciał mi złamać nogę. Wszedł we mnie wyprostowaną nogą. Ja do niego:

– Co ty robisz?

On tylko:

– Spierdalaj.

Pomyślałem: dobra, ja ci dam spierdalaj. I też poszedłem na wślizg. Trafiłem go w nogę, musiał iść do szpitala. Żałuję tego, bo to nie jest mój styl. Odwiedziłem go w szpitalu, przeprosiłem, wyjaśniliśmy sytuację. Do klubu nie miałem pretensji.

Maxwell, czym się teraz zajmujesz?

Dużo rzeczy robię. Jestem trenerem. Prowadzę zajęcia w Poznaniaku Poznań i zespół kobiet Polonii. To bardzo różne zajęcia. One naprawdę umieją grać w piłkę. Trzeba je rozumieć też poza piłką, wtedy się dotrze. Zajmuję się też muzyką. Pochodzę z takiej rodziny, gdzie wszyscy śpiewają: moja mama, mój brat, siostra. Gdy grałem zawodowo w piłkę, nie miałem czasu wydać płyty, ale wiem, że mam śpiewanie we krwi. Tworzę hip hop i dance hall. Bez promocji, bez menadżera, dobrze idzie. Sprzedałem bez promocji prawie siedem tysięcy płyt. Teraz będzie druga płyta.

Skąd ksywka Alemzo?

Tak mówili na mnie, kiedy miałem pięć lat. Alemzo to “dobry piłkarz”.

Co chciałbyś przekazać w swoich piosenkach?

Chcę opowiadać o życiu. Są tacy artyści, co śpiewają bez sensu, bez treści, moja płyta jest o czymś, o tym co widzę, o tym co dzieje się na świecie.

Wiele osób usłyszało o twojej karierze muzycznej przy okazji kliku z Bonusem BGC.

Bonus to mój kolega. Wesoły, pozytywny gość. Ludzie się z niego śmieją, a on się nie przejmuje i zarabia. To kto jest głupek? Przyjaźnię się też z Don Guralesko, to pierwsza ekipa z którą zaczynałem w Polsce. Był też Dredd Squad, ale nie miałem czasu z nimi jeździć na koncerty, bo grałem w piłkę.

Żałujesz czegoś w życiu?

Po co mam żałować? Jak ktoś zaczyna marudzić, że czemu nie tak, a nie tak, o, miałem być taki, że powinienem być gwiazdą… Ludzie w Nigerii byli rozczarowani, że nie zrobiłem większej kariery. Byłem dużym nazwiskiem. Tak o mnie pisali.  Moi koledzy mieli okazję grać w Premier League, w Bundeslidze, w Ligue 1.  Ale co mma zrobić? Czasu się nie cofnie. A żyje się dalej i wiem, że będzie lepiej.

Rozmawiał Leszek Milewski

Najnowsze

Komentarze

1 komentarz

Loading...