Tomasz Jaworek to polski piłkarz, który grał z Jurgenem Kloppem w jednej drużynie. Panowie spotkali się w Mainz w sezonie 92/93. Jaki był wtedy Klopp? Wszystko wskazuje na to, że taki jak dzisiaj: serdeczny, otwarty, zrobił nawet zbiórkę na weselny prezent dla państwa Jaworków.
Jaworek nie pozostał Jurgenowi dłużny. Gdy podczas derbów Mannheim – Mainz jeden z kibiców splunął na Kloppa, Polak skoczył na płot i uderzył tego kibica. Zapraszamy.
***
Czy Jurgen już do pana dzwonił pochwalić się jakie to uczucie wygrać Ligę Mistrzów?
(śmiech). Nie ma chyba do mnie numeru telefonu.
Jego strata?
Moja też.
Pamięta pan pierwszy raz jak go poznał?
A mogę dać żonę? Znała go nawet lepiej.
Oczywiście.
Tomasz Jaworek: – Kasiu!
Katarzyna Jaworska: – Byliśmy pierwszy raz za granicą, tacy trochę obcy, ciężko bez znajomości języka. Natomiast on był człowiekiem, który bardzo chciał nam pomóc. Cokolwiek potrzebowaliśmy, chciał pomóc. Wie pan, Niemcy są specyficznym narodem, może to się teraz zmieniło, ale wtedy niestety traktowano Polaków troszkę gorzej. Tak nas postrzegano: byliśmy dla nich kimś gorszym. Ja tak to przynajmniej odczułam. Nigdy jednak ze strony Jurgena. Nie dzielił ludzi na lepszych i gorszych, i chyba wciąż nie dzieli. Jego żona, teraz już była, zajmowała się wtedy działalnością charytatywną. Zawsze szefowała takim akcjom, bardzo aktywna.
W jakich konkretnych sytuacjach pomagał państwu Jurgen?
KW: – Choćby w sprawach językowych, gdy trzeba było coś załatwić w klubie. Przychodził sam i mówił, że jak coś potrzeba, to żeby przyjść i mu powiedzieć. My przychodząc do Mainz, w tym samym roku wzięliśmy ślub. I to Jurgen był człowiekiem, który postanowił zrobić zbiórkę na nasz prezent. Dostaliśmy taki pamiątkowy bon, który można było zrealizować w wybranym sklepie.
Na wesele też przyjechał?
KW: – Nie, nie. Nikt z klubu nie przyjechał, akurat w tym czasie jeszcze jeden Niemiec się żenił.
W jakim języku rozmawialiście, nawet w kwestii prośby, skoro ten język był barierą?
KW: – Grał w Mainz jeszcze jeden Polak, Waldemar Kiszka. Mąż znał się z nim wcześniej. Waldek miał w miarę język opanowany, też nam pomagał, ale był też krócej w klubie. Jak nie mógł pomóc, to zawsze chętny był Jurgen. Podkreślę: przychodził, pytał czy coś potrzebujemy, czy czegoś nam brak. Interesował się po prostu. To dużo znaczy, gdy jesteś daleko od domu. Myślę, że to u niego zostało, przede wszystkim jest takim normalnym człowiekiem, choć osiągnął tak wiele. Nie kreuje się na gwiazdę jak choćby Mourinho.
Panie Tomku, pytanie do pana. Jakim Jurgen Klopp był piłkarzem?
Tomasz Jaworek: Na pewno nie jakimś wielkim, ale słaby też nie był. Prawy obrońca, waleczny, nie bał się złapać żółtej kartki. Na pewno już wtedy widać było, że ma zmysł do trenerki. Podpatrywał, komentował, tak się zastanawiał nad tym treningiem.
Z czego panu najbardziej zapadł w pamięć?
Najbardziej pamiętam go z tego, gdy powiedział, że Polaków zaczął doceniać bardziej po zdarzeniu związanym ze mną. To się dowiedziałem dopiero ostatnio, z wywiadu na waszej stronie. Chłopcy mi to w pracy pokazali. Niemożliwe.
(Fragment wywiadu Tomasza Ćwiąkały z Marcinem Broszem: “Często kiedy wyjeżdżam za granicę, to uważam, że nie mamy się czego wstydzić. Systematycznie gonimy na Europę, a nasze postrzeganie na Zachodzie jest świetne. Uważają nas za pracowitych i godnych zaufania. Pamiętam moją pierwszą dłuższą rozmowę z Jurgenem Kloppem. Siedzimy i rozmawiamy, moi znajomi tłumaczą. Nagle Klopp rzuca, że pamięta z Mainz polskiego piłkarza, Tomasza Jaworka. Ja do niego, że grałem z nim w Szombierkach, a Klopp robi wielkie oczy. I opowiada, że schodzili po jakimś meczu, jakiś gość z trybun na niego splunął, sam tylko starł włosy, nic się przecież nie stało, ale patrzy na trybuny, a Jaworek już leci za gościem i pach, pach, pach. Od tej pory zaczął inaczej patrzeć na Polaków!” – przyp. LM).
To było spotkanie z Waldhof Mannheim, derbowe, coś jak u nas Ruch – Górnik. On chyba wtedy był nawet kapitanem. Ktoś na niego splunął, a ja skoczyłem na płot do tych kibiców. Nie pozwolę sobie na takie zachowanie.
I co oni na to?
Nic. Jeden chciał mnie uderzyć. Ale ja byłem pierwszy i go uderzyłem.
I jak na to zareagował klub, jakie były konsekwencje?
Żadnych. Widzieli chyba po prostu czym to było spowodowane.
A jak zareagował Klopp?
Podziękował i tyle. Poszliśmy dalej. Dopiero ten wywiad mi uzmysłowił, że to mogło dla niego znaczyć więcej.
Panie Tomku, przejdźmy ciut do pana historii. Pochodzi pan z Mikołowa, pierwsze poważne kroki stawiał w Gwarku Zabrze.
Dla mnie zawsze liczyła się tylko piłka. Tata występował kiedyś w trampkarzach AKS Mikołów, zdobył mistrzostwo Śląska. Świętej pamięci mama była zakochana w futbolu, chodziła na wszystkie moje mecze. Jak byłem w internacie w Gwarku, to i tak było wiadomo, że w weekend się spotkamy, bo mama będzie mnie oglądać. W Gwarku prowadził mnie Jan Kowalski, mój mentor. Ja miałem i mam do dziś dość ciężki charakter. Na boisku byłem zabijaką. Ale on potrafił mną pokierować. Taki trener-ojciec. Cenił tę waleczność, ale też strofował. Ja wtedy spuszczałem głowę i tyle.
Przełomem dla pana były przenosiny do Ruchu Chorzów?
To był wtedy mistrz Polski, tylko nie jest łatwo zastąpić Gucia Warzychę. On odchodził, ja przychodziłem… niemożliwa luka do wypełnienia. Ale Mikołów, z którego pochodzę, zawsze jest “Niebieski”, mam tu szacunek, to żadnych problemów do dzisiaj, wszyscy pamiętają.
Strzelił pan sześć bramek w pierwszym sezonie, źle nie było.
Ale myślałem, że będzie lepiej. Trudno, tak się zdarzyło.
Najlepszy pana mecz?
Z Lechem Poznań wygrany 3:1. Strzeliłem jedną bramkę, wjechałem do pustej. Miałem też dobry mecz z Legią Warszawa. Do teraz za każdym razem, gdy widzę Marka Jóźwiaka w telewizji, przypomina mi się sytuacja, jak go dość łatwo okiwałem.
Jaka była atmosfera w ówczesnym Ruchu?
Rewelacyjna, rewelacyjna. Było wtedy więcej Ślązaków w szatni i to wszystko ustalało. Ja miałem też zawsze dobre układy ze starszymi, choćby Mietkiem Szewczykiem, Mirkiem Jaworskim. Nie wiem, może lubili takich zadziornych.
W Ruchu był wówczas też Waldemar Fornalik.
Jest dobrym trenerem, robotę wykonuje widać jaką. Ale wtedy był dość zamknięty w sobie. Trzymał się raczej z Darkiem Fornalakiem.
A Michał Probierz?
Znamy się jeszcze z Gwarka, w finale mistrzostw Polski razem graliśmy, choć jest młodszy ode mnie o dwa lata. Skromny człowiek. Później nasze drogi się rozeszły, ale widzieliśmy się kiedyś na Górniku, to cześć, cześć, z szacunkiem.
A jak pan dzisiaj postrzega to, co dzieje się w Ruchu?
Bez komentarza. Nie chcę zabierać głosu, bo aż się we mnie gotuje.
Grał pan w olimpijskiej reprezentacji trenera Janusza Wójcika. Jak go pan wspomina?
Nieciekawie. Trudno powiedzieć, czy na pewno był trenerem, skoro wszystkie treningi prowadził asystent, Paweł Janas. Do niego mam szacunek wielki, fachowiec. Wójcik nie robił wiele.
Miał pan inne opcje niż Mainz w 1992 roku?
Na ten okres to nie. Później była szansa transferu do Bundesligi, konkretnie Eintrachtu Frankfurt, ale nie udało się.
Nie bał się pan jechać do Niemiec?
Wie pan jak to jest na Śląsku. Pół rodziny mojej i żony było w Niemczech, coś się języka mimo wszystko znało, to się tak człowiek nie obawiał. Niemcy to był wtedy inny świat. Baza treningowa. O finansach już pal licho, nawet nie mówię. My wysyłaliśmy jeszcze paczki do Polski, bo tu nie było nic.
Gdzie treningi były cięższe treningi, w Polsce czy w Niemczech?
W Polsce o wiele cięższe, przynajmniej w porównaniu do Mainz. Tam się nie biegało po górach. A jak z Ruchem pojechaliśmy biegać w śniegu po kolana… Ja nie byłem takim wytrzymałościowcem jak Mietek Szewczyk, biegałem z bramkarzami.
W Mainz zagrał pan 22 mecze, strzelił trzy gole. To nie taki zły rezultat jak na pierwszy sezon w 2. Bundeslidze. Dlaczego wyjechał pan na Islandię?
Nie miałem akurat innej oferty, a tam sezon trwał trzy miesiące, a gra za dobre pieniądze: 6000 marek. To w Mainz pensja była zależna czy pierwszy skład, czy zwycięstwo, a tu sześć tysięcy, choć pamiętajmy, że byłem jedynym zawodowcem. Żona do mnie dojechała, zwiedziliśmy piękną wyspę. Byłem pierwszym Polakiem, który gram grał. Andrzej Strejlau był trenerem wcześniej, ale ja pierwszy kopałem w tamtejszej lidze. Fajnie było, żona nie żałuje, mało, teraz czasem namawia, żeby jeszcze tam jechać.
Co się panu najbardziej tam podobało?
Ludzie i ich podejście do człowieka. Dobrzy tacy, po prostu dobrzy. Gościnni, przyjaźni, serdeczni. Mieszkaliśmy początkowo u ludzi, których w ogóle nie znałem. Trener mnie tam przywiózł i zakomunikował: tu będziecie mieszkać. I wszystko było super. Pamiętam też, że oni strasznie lubili Prince Polo. Jak moi rodzice kiedyś przylecieli, to przywieźli im ich mnóstwo. Byli zachwyceni.
A piłkarsko jak wtedy stali?
Nie znaczyli nic. Moja drużyna, Vikingur, spadła z ligi. Ja przyjechałem na drugą rundę, nie mieliśmy większych szans. Ale bardzo fajny wyjazd.
To czemu pan tam nie został?
Mogłem, miałem ofertę, choć już na innych warunkach. Powiedzieli mi, że będę pracował banku, choć nie wiem w jakim charakterze miałbym w banku pracować. Ale ja miałem 23 lata, chciałem grać w piłkę, myślałem, że jeszcze nie wiem co osiągnę. Ale potem, chociaż grałem choćby w Śląsku w pierwszej lidze, w dobrym klubie pełnym dobrych graczy, którzy mnie szanowali, to gdzieś czułem, że to już nie było to. Choć muszę powiedzieć, że żonie Wrocław podobał się bardzo, to piękne miasto.
Przed Śląskiem było jeszcze Paderborn.
Regionalliga. Króciutko, nie podobało mi się. Potem byłem w Homburgu, też Regionalliga, i to był mój najlepszy okres. Trener zrobił mnie kapitanem. Niesamowicie mi zaufał. Praktycznie razem wybieraliśmy skład. Oni dobrze kojarzyli tam Polaków, wspominali Buncola, Wójcickiego, mieszkała też tam wielu naszych rodaków. Świetnie się tam z żoną czuliśmy. Nie przeszkodził fakt, że tam doznałem pierwszej poważnej kontuzji. Bramkarz mi korkami rozwalił kolano, lekarz klubowy z Homburga miał swoją prywatną klinikę, wziął mnie do swojego auta, zawiózł, pozszywał. Powiedział:
– Poleżysz teraz dwa dni.
Ja na to:
– Nie, jadę do domu.
Moja żona nie mogła w to uwierzyć. Ale taki jestem. Po prostu nie lubię szpitali. Obojętnie czy to ja mam tam być czy ktoś z rodziny.
To skoro w Homburgu było tak dobrze, czemu poszedł pan do Jeny?
Drużyna w Homburgu się rozsypywała, nie mieli pieniędzy. W Jenie szkoleniowcem był człowiek, który grał kiedyś w Homburgu, znał mnie. Jak przyjechał na mecz, akurat strzeliłem dwa gole. Niestety wkrótce zdarzyła się druga kontuzja, zerwałem więzadła. Miałem blisko trzydzieści lat. To już było nie do odratowania, teraz by może się coś zrobiło, ale wtedy – koniec. Urodziłem się za wcześnie.
W Niemczech po Śląsku był pan jeszcze w jednym dość dobrze kojarzonym przez Polaków klubie – Energie Cottbus. Był to powrót do 2. Bundesligi.
Grałem tu z Witoldem Wawrzyczkiem, moim serdecznym przyjacielem. Może dziś nie mamy tak regularnego kontaktu, ale jesteśmy dobrym kumplami. Witek nie umiał wtedy po niemiecku, więc tym razem to ja pomagałem. Szatnia była dość podzielona. Miałem takiego kolegę, Willi Kronhardt. On by za mnie w ogień skoczył, ale pozostała część szatni – różnie. Najgorzej z trenerem, Eduardem Geyerem. Dramat. Stara szkoła DDR-owska. Geyer chyba grał nawet przeciwko Polakom na Igrzyskach Olimpijskich na lewej obronie. Jego treningi były katorżnicze, gorsze od biegów po górach. Jak wróciłem z Niemiec po Energie, to ludzie mnie nie poznawali. Niektórzy pytali, czy nie jestem cieżko chory. Byłem wyniszczony.
Panie Tomku, kończył pan karierę w wieku 30 lat. Trudny moment dla każdego piłkarza, trzeba szukać sobie nowej ścieżki.
Bardzo trudny. Kto tego nie przeżył, nie będzie wiedział jak to jest. Jak robiłem swój benefis w Mikołowie, pozapraszałem kolegów z Chorzowa, było mi smutno, że nie mogę dalej grać. Ale stało się jak się stało.
Trochę pan jednak jeszcze grał, dla sportu w B-klasie.
Kolega trenował Bujaków, zadzwonił czy bym nie pomógł, bo nie ma kto grać. Jeszcze dawałem radę, strzeliło się te 20, 30 bramek, ale to mnie nie zadowalało, ale zdrowie nie pozwalało grać wyżej.
Dziś czym się pan zajmuje?
Jak panu powiem, to będzie się pan śmiał.
Zapewniam, że nie.
Skrzynki noszę i kulam beczki z piwem.
Uczciwa praca, z czego tu się śmiać.
Ja się tej pracy nie wstydzę. Nic nikomu nie zabieram, spokojnie żyję.
Przez cały wywiad dość mocno przewija się pana żona, widać, że miał pan w niej oparcie.
To najlepsza kobieta pod słońcem, nie ma nawet o czym mówić. Zawsze stała za mną murem. Zawsze miała do mnie zaufanie.
Jest coś, co by pan zrobił inaczej w swojej karierze, w swoim życiu?
No jest.
Co?
Ja chciałbym się jeszcze raz urodzić.
Dlaczego?
By znowu mieć osiemnaście lat i wszystko przed sobą. Nie chciałbym spotkać też świętej pamięci Wójcika na swojej drodze, może rozważniej wybierał kluby. Tyle.
Jaką poradę by pan dał młodym piłkarzom?
Jest tylko jedna: patrzeć do przodu, bo kariera jest krótka.
A jakby pan spotkał dziś Jurgena, co by mu powiedział?
Najpierw bym go przytulił! A potem pogratulował. To co zrobił to mistrzostwo świata.
Rozmawiał Leszek Milewski