Żeby awansować do finału handballowej Ligi Mistrzów, trzeba mieć w swoim składzie przynajmniej kilku zawodników grających wybitnie. Wiecie o co nam chodzi: bramkarz, który odbija z pozoru niemożliwe do obrony piłki, plus gracz rzucający z totalnie abstrakcyjnych pozycji, po którego bramkach człowiek przed telewizorem myśli „nie, to nie mogło się udać, wow!”. No więc, niestety, Vive Kielce nie miało dziś w swoich szeregach ani jednego takiego piłkarza ręcznego, dlatego mistrzowie Polski zasłużenie przegrali w Final Four z Veszprem 30:33.
Węgrzy mają obsesję na punkcie wygrania Champions League. Nie można im się dziwić – sponsorzy od lat ładują w ten klub miliony euro, a mimo to nie udało im się sięgnąć po najcenniejszy z pucharów. Najbliżej sukcesu Veszprem było w 2016 roku, kiedy to prowadziło z Vive w 47. minucie finału 28:19. Mimo to nasi rywale… przegrali to spotkanie po karnych, choć pewnie do dziś nie mają pojęcia, jak to się stało. Gdyby Zenek Martyniuk był Węgrem, w Veszprem najpopularniejszym hitem od tamtych czasów byłby zapewne kawałek, w którym śpiewa „jak do tego doszło, nie wiem”.
W zespole naszych rywali gra aż siedmiu zawodników, którzy zawalili tamto spotkanie. Nie można więc się dziwić, że dziś w Kolonii naładowane na maksa Veszprem wjechało od pierwszych sekund w Vive jak nóż w masło. Po kilku minutach Węgrzy prowadzili 4:0, a kielczanie sprawiali wtedy wrażenie drużyny, która najzwyczajniej w świecie obsrała się stawką meczu.
W pierwszej połowie fenomenalnie bronił Stefan Karwowski piłki ręcznej, czyli 40-letni Arpad Sterbik. Ten dobrze zbudowany chłop z Bałkanów miał w sobie pierwiastek geniuszu, o którym pisaliśmy w leadzie. Odbijał absolutnie niesamowite rzuty, ale do czasu. Przy jednej z kontr… wpadł bowiem na niego Marko Mamic, który przewrócił się na stopę Sterbika. Efekt? Bramkarz Veszprem musiał opuścić parkiet. To wytrąciło na jakiś czas z równowagi naszych rywali, chwilę potem Vive wyszło na pierwsze prowadzenie, 9:8.
To co, rozpoczynamy Kielce show? Rywal zaraz zostanie stłamszony przez mózg i serce drużyny, czyli Lukę Cindricia i Alexa Dujszebajewa? Cóż, nic z tych rzeczy. Chorwat przez długi czas był dziś cieniem samego siebie, sprawiał wrażenie zawodnika, który myśli już o przyszłym sezonie i grze w Barcelonie, a nie o tym co tu i teraz. Wystarczy powiedzieć, że pierwszego gola rzucił w… 44. minucie spotkania. Owszem, potem trafił do siatki jeszcze czterokrotnie, ale to wszystko z jego strony to było jednak zdecydowanie za mało, by wywalczyć awans. Osamotniony brakiem Luki na najwyższym poziomie Hiszpan nie mógł zrobić zbyt wiele, szczególnie, że nie pomagali mu dziś bramkarze. Wystarczy powiedzieć, że ci z Kielc odbili siedem piłek, a goście z Veszprem 18 (Sterbika zastąpił niezły dziś Roland Mikler). Wielu ekspertów uważało przed tym półfinałem, że przy tak wyrównanym poziomie decydująca może być forma bramkarzy i trzeba sobie jasno powiedzieć, że mieli sporo racji.
Poza nimi na wielkie słowa uznania w węgierskim klubie zasłużył… były zawodnik Wisły. Petar Nenadić przyszedł do naftowego klubu w 2012 roku, kilkanaście miesięcy po tym, jak zespół wywalczył ostatni jak na razie tytuł. Serb był jednym z liderów płockiego klubu, ale różnica w budżetach między Wisłą a Vive sprawiła, że nawet w świetnej formie nie mógł dać kibicom kolejnego mistrzostwa. Potem odszedł do Berlina, gdzie z miejsca stał się jedną z największych gwiazd Bundesligi, czyli najlepszej handballowej ekstraklasy świata. Fuechse nie zdołało go jednak zatrzymać, bo po Petara zgłosiło się Veszprem. Takich ludzi jak on pozyskuje się w jednym celu – żeby zapełniali klubowe gabloty. I kto wie, może Nenadić jutro to zrobi? Dziś spisał się fantastycznie – oddał 14 rzutów, zdobył… 12 bramek. On i Sterbik to byli geniusze, których w sobotnie popołudnie w Kolonii zabrakło niestety w szeregach Vive.
Fot. Newspix.pl