97 minuta ostatniej kolejki pierwszej ligi. Bramkarz Andrzej Witan idzie w pole karne rywala i strzela zwycięską bramkę. Cała Bytovia świętuje utrzymanie, by po dwóch minutach dowiedzieć się, że gol, owszem, uratował, ale Wigry Suwałki.
Porozmawialiśmy z Witanem szerzej zarówno o tej sytuacji, jak i o jego „sportowym” małżeństwie z wybitną lekkoatletką Igą Baumgart-Witan, rozrywkowym internacie we Wronkach, dzieciństwie w maleńkiej wsi Stawiska i słynnej akcji, podczas której wpadł nie powiemy czym na słupek. Zapraszamy.
***
Co myślałeś idąc w pole karne GKS-u?
Wierzyłem, że strzelę. Autentycznie poszedłem tam z mocną wiarą, że strzelę i uratuję utrzymanie.
Strzeliłeś kiedykolwiek bramkę w meczu ligowym?
Nigdy na takim poziomie. Kiedyś w trampkarzach dali mi strzelić karnego. Podobnie w rezerwach w Termalice – strzelałem nawet dwa podczas jednego meczu. Raz gol, raz pudło.
Ale w takim razie z gry nigdy nie trafiłeś, a jednak szedłeś pełen wiary.
Pamiętam graliśmy z Zawiszą w Elblągu. Przegrywaliśmy 2:3, poszedłem na stały fragment, ale z jakimś cieniem wątpliwości. Trener powiedział mi wtedy:
– Andrzej, następnym razem jak będziesz szedł w pole karne, idź pewny, że strzelisz. Musisz wierzyć. Bez tego nic się nie uda.
W tym sezonie trzy razy szedłem do przodu, bo często trzeba było gonić. Jakieś doświadczenie więc już było.
Zastanawiałem się nad twoim golem i naszła mnie taka refleksja: a może bramkarzowi w drugim polu karnym jest łatwiej, bo wie jak zareaguje drugi golkiper.
To by raczej obowiązywało przy sam na sam, wtedy wiedziałbym jak go zaskoczyć, ale przy uderzeniu z głowy? Ja zamknąłem oczy przy strzale. A chłopaki chwalili, że rewelacyjnie się złożyłem. Fakt, że strzał był mocny.
Czy po golu myślałeś coś konkretnego, czy to tylko czysta euforia?
Zdecydowanie euforia. Chyba jeszcze nigdy w życiu tak się nie cieszyłem jak po tej bramce. W szatni inni też mówili, że takiej radości nie przeżyli. Oczywiście wszystko do momentu, kiedy nam powiedzieli, że to na nic. Skończyliśmy się cieszyć, sędzia zakończył mecz, wchodzą chłopaki z ławki i mówią, że niestety.
W dwie minuty z nieba do piekła.
Nie mogłem w to uwierzyć. Takie rzeczy się nie dzieją… Taka końcówka ligi, żeby trzy drużyny skończyły z takim samym wynikiem punktowym, a wszystko przesądził gol bramkarza… Zeszło ze mnie powietrze. To ja strzelam, tak się cieszymy i nic z tego? Najpierw byliśmy źli. A potem rozgoryczenie, smutek. Taka jest piłka. Piękna i okrutna zarazem.
To była najsmutniejsza szatnia w jakiej siedziałeś?
Chyba tak. Były ciężkie momenty, pamiętam dobrze szatnię w Bydgoszczy, gdy przegraliśmy na Piaście awans do Ekstraklasy. Gdy spadłem z Puławami było bardzo smutno. Ale z takiej euforii zjechać w smutek… piętnaście minut w szatni nikt nic nie mówił. Kompletna cisza. Każdy załamany. Niektórzy płakali. Mi też łzy cisnęły się do oczu. Szkoda, że Raków u siebie przegrał, ale nie możemy mieć do nikogo pretensji, przegraliśmy tę ligę wcześniej, mogliśmy się utrzymać.
Kto w końcu przerwał ciszę?
Nasz asystent, trener Modzelewski.
– Chłopaki, co się stało, to się stało, ale możecie wracać do Bytowa z podniesionymi głowami. Jak mężczyźni. Pokazaliście serce i ducha. Walczyliście do końca.
W tamtym momencie to dla mnie dużo nie znaczyło. Co z tego, że jak mężczyźni, skoro to nic nie dało? Ale na chłodno… taka prawda. Daliśmy co mieliśmy.
Jaki jest twój aktualny status?
Czekam. Nie wiadomo co zdarzy się w Bytowie. Uważam, że pomimo spadku zagrałem dobry sezon, zobaczymy co się zdarzy.
Andrzej, odpalmy wehikuł czasu. Pochodzisz spod Węgrowa.
Dokładnie z wsi Stawiska, mieszczącej się 20 km od Węgrowa. We wsi mieszka nieco ponad dwieście osób, aktualnie nie ma nawet sklepu. Jest kapliczka i boisko z drewnianymi bramkami. Boisko to dużo powiedziane, raczej dość równe pastwisko, czasem trzeba było krowy przegonić, żeby zagrać. Mieszkaliśmy z dziadkami. Pamiętam jeszcze, że babcia doiła krowy i można było lecieć po świeżutkie ciepłe mleko. Byłem najmłodszy z rodzeństwa.
Wolisz wieś czy większe miasto?
Bardzo dobrze czuję się w spokojnych miejscach. Chyba takim jestem typem człowieka. W Bytowie, który ma dziesięć tysięcy mieszkańców, też mi dobrze.
Na boisku-pastwisku też stałeś na bramce?
Nie zawsze, ale lubiłem to, szczególnie odkąd brat przywiózł mi rękawice Adidasa z obozu Pogoni Siedlce, w których grał do wieku juniora. Nie wiedział w tym przyszłości, dziś jest kierowcą. Ja od najmłodszych lat marzyłem, żeby zostać piłkarzem na wyższym poziomie.
Trudniej marzyć o czymś takim będąc z miejscowości tak małej jak Stawiska.
Tym bardziej, że w okolicy nie było żadnej drużyny. Na treningi dojeżdżałem 20km, pięć razy w tygodniu po szkole. Zdążyłem tylko rzucić tornister, szybko coś zjeść i do autobusu. Dobrze, że wtedy jeszcze taki PKS jeździł. Ale dużo zależy od rodziców, moi mnie zachęcali do piłki, wierzyli w tą ścieżkę, nigdy mi nie zabronili. Pomogło też pewnie to, że nie sprawiałem problemów w szkole, uczyłem się nieźle, a w domu najwięcej co spsociłem, to chyba połamałem grabie.
Jaki był twój ulubiony przedmiot w szkole?
WOS.
Jesteś pierwszą osobą którą poznałem, a której ulubionym przedmiotem był WOS.
Ciekawe to było. Ruchy polityczne, społeczne.
Interesujesz się mocno polityką?
Czy mocno to nie wiem, ale na pewno wiem co się akurat dzieje.
To na wyborach już byłeś.
Pewnie, obowiązek obywatelski.
W twoim CV początki to Węgrów, Piaseczno, Rembertów. A potem nagle Amica. Jak trafiłeś na radar wówczas uznanej marki?
Byłem w gimnazjum sportowym w Warszawie, w Rembertowie mieliśmy mocnym trampkarzy. W mistrzostwach Polski zagraliśmy z Wronkami, pokazałem się tak, że aż mnie do siebie wzięli. Strachu przed wyjazdem daleko od domu nie miałem, już wiedziałem jak smakuje mieszkanie w internacie, a jeszcze okazało się, że we Wronkach znalazło się kilka osób, które znałem.
O internacie we Wronkach krążyły różne legendy.
Było wesoło. Najweselej jak robiło się… nudno, bo wtedy wpadały do głów najdziwniejsze pomysły. Siedzimy, nuda, ktoś mówi: a może byśmy się wodą pooblewali? Kiedyś kolega zimą poszedł na osiemnastkę. Wrócił z niej, stoi pod internatem, ale zamiast wejść mówi, ze prześpi się w lesie. Zrzuciliśmy mu trochę pościeli, a potem poszedł na surwiwal. Raz zatkaliśmy odpływy wody w łazience i zrobiliśmy basen. Ale też nie przesadzałbym, mieliśmy dobrych opiekunów, jakieś rzeczy się zdarzały, ale to były pojedyncze epizody. Ja prowodyrem nie byłem, raczej należę do spokojnych osób, ale nie będę udawał, że nie brałem udziału w żadnej zabawie. I tak byliśmy spokojniejsi znacznie niż wcześniejsze roczniki, które potrafiły grać w zabawę pt „kto wyrzuci przez okno największy przedmiot”. Wygrały drzwi wyjęte z zawiasów.
W Amice, później Lechu, nie miałeś szczególnych szans na grę, bardzo mocna konkurencja.
Kotorowski, Burić, inne utalentowane chłopaki, jak choćby Dawid Kręt, któremu wróżono dużą karierę. Ja raz zostałem zaproszony do pierwszej drużyny trenera Smudy. Pamiętam, że mnie nie zauważył w pierwszej chwli, siedziałem gdzieś w kącie. Chłopaki mu powiedzieli, zawrócił, podszedł, przywitał się. Myślę, że aby w Lechu dostać więcej szans brakło mi centymetrów.
Często ci wyrzucano, że masz 182 centymetry?
Tak, dzisiaj standardem jest trochę wyższy bramkarz, a przecież są dobrzy bramkarze, którzy nie są wcale tacy wysocy. Wzrost nie gra, nawet jeśli chodzi o zasięg – najważniejsze jest ile potrafisz osiągnąć po wyskoku, a ja na skoczność nie narzekam. Jestem też dobry na linii, szybki, nie przeszkadza mi rozegranie, uważam też, że mam niezły refleks. Ale wiele razy słyszałem, także w Poznaniu: Andrzej, wszystko super, niczego ci nie brakuje, ale ten wzrost. Dostałem bramkę, ktoś napisał, że przez wzrost, gdzie w praktyce nie było w tym cienia prawdy i tak dostałem łatkę.
Z Lecha dostałeś jeszcze powołanie na kadrę.
Tak, fajnie, że było mi dane zagrać dla Polski, to zawsze wielkie przeżycie: stoisz z orłem na piersi, słuchasz hymnu. Marzenie każdego chłopaka. Coś tam też człowiek zobaczył, byliśmy choćby w Sankt Petersburgu. Dla chłopaka ze Stawisk coś niewyobrażalnego.
Jak to się stało, że wylądowałeś w Bydgoszczy?
Po mistrzostwach Polski dostałem propozycję z drugoligowego wówczas Zawiszy. Dla mnie to był szok, że chce mnie ktoś od razu w seniorach, gdzie wcześniej miałem tylko ten jeden trening. Byłem przeszczęśliwy. Szedłem na wypożyczenie z myślą, że ogram się, wrócę i będzie szansa.
Wypożyczenie zmieniło się w sześć lat. W Bydgoszczy już nie mieszkałeś w internacie.
Dorosłe życie, choć zaczęło się tak, że przyjechałem, zapomniałem gotówki i dzwoniłem do mamy, żeby mi wysłała jakieś pieniądze na jedzenie. Dostałem dwa tysiące złotych i pomyślałem, że złapałem pana Boga za nogi. Potem jak przyszło płacić 900 złotych za mieszkanie trochę mina zrzedła, ale wciąż było lepiej niż juniorskie stypendium 500 zł. Wkrótce wynajmowałem mieszkanie z kolegą, więc znowu udało się zejść z kosztów.
Wydałeś kiedyś pieniądze na coś, co z perspektywy wydaje ci się głupie?
Na pewno święty nie byłem, musiałem się trochę wyszaleć na początku w Bydgoszczy. Tak działo się przez około dwa miesiące, trochę życie studenckie mi się włączyło. Na szczęście szybko poznałem przyszłą żonę.
Nawet na stadionie.
Tam się spotkaliśmy, a lepiej poznaliśmy się na studiach. Pamiętam, że spodobała mi się od pierwszego wejrzenia i gdy usłyszałem, że trafiła do mnie do grupy na uczelni, pomyślałem: super sprawa.
Kto bardziej podrywał, ty ją czy ona ciebie?
Chyba bardziej ona! Małe flirty, prowokowane przez nią. Potem to wszystko w naturalny sposób się rozwinęło. Plusem jest to, że bardzo dobrze się rozumiemy. Wiemy kiedy są w sprocie ciężkie momenty i co się wtedy czuje. Podobnie myślimy, wiemy jak się wspierać, a na Igę mogę liczyć zawsze. Laik sportowy powie:
– Przegrałeś mecz, ale następny będzie dobry!
Mnie to denerwuje tylko takie gadanie. Czasem lepiej po prostu nic nie mówić, a spędzić ze sobą czas. Iga doskonale to rozumie. Wie, że słowa słowami, ale trzeba się wziąć za robotę i wtedy przejdzie ból porażki. Czasem też fachowo oceni, tu super zagrałeś, to do poprawy.
Wasz dom jest jednak troszkę na walizkach.
Strasznie. Szczególnie żona, dwieście dni na obozach.
Często spędzasz wieczory sam.
Praktycznie większość. Teraz było fajnie, bo z Bytowa do Koronowa, gdzie moja żona mieszka, miałem 120 km. Jak nie była na obozie mogłem do niej dojechać.
Ciężko jest być małżeństwem na odległość?
Przyzwyczailiśmy się. Zaakceptowaliśmy, że tak jest, tak musi być. Ona musi być na obozie, tam pracuje, ja gram w piłkę, w różne miejsce może mnie rzucić las. Rozjazdy nie są łatwe, nie ma co ukrywać, ale wtedy tym bardziej się cieszymy, gdy możemy spędzić razem więcej czasu.
Jedna cecha twojej żony, którą najbardziej w niej lubisz?
Jej zadziora. Jest bardzo waleczna. To mi się podoba, ta charakterność. Nie da sobie w kaszę dmuchać. Jak coś jej się nawet na obozach nie podoba, mówi to głośno.
Wróćmy do Bydgoszczy. Ciężko ci się było zaadaptować w seniorach?
Nie, bo trafiłem do fajnej drużyny, która dobrze mnie przyjęła. Ja też nie marudziłem, wydaje mi się, że mam charakter, który łatwo się odnajduje w zespole. Nie miałem nigdy takiej myśli „przychodzę z Lecha, mi się należy”, tylko ciężko pracowałem i walczyłem o swoje. Treningi to mój żywioł, w ciężkiej pracy się odnajduję, nie trzeba mnie do niej zaganiać. Wiadomo, każdy chce grać, ale jak grał zamiast mnie Wojtek Kaczmarek to cieszyłem się jego sukcesami. Nie jestem zawistny, nie obrażam się. Można mieć czasem pretensje, ale do decyzji trenera, nigdy do kolegi z zespołu. A tych miałem tam znakomitych na przestrzeni wszystkich lat: dobry humor zapewniali Paweł Abbott czy Czarek Stefańczyk. Igora Lewczuka można stawiać za wzór, zawsze bardzo profesjonalnie podchodził do swoich obowiązków, pokazując ile można z siebie samego wycisnąć przy odpowiednim podejściu. Po dwóch latach w II lidze świętowaliśmy na rynku awans do I ligi, a wkrótce Ekstraklasę. Wspaniały czas, śpiewy z kibicami – to trzeba przeżyć samemu, niezapomniane chwile.
A jak wspominasz trenera Tarasiewicza? U niego za wiele nie pograłeś.
Nie pograłem, ale bronił Wojtek Kaczmarek, drużyna na pewno nie traciła, przecież Wojtek wtedy dostał nawet powołanie do kadry. Uważam trenera Tarasiewicza za dobrego człowieka, świetnego motywatora, który potrafił zbudować taką atmosferę, by i chłopaki z ławki czuli się częścią zespołu.
Czy w pewnym momencie w Zawiszy pojawiło się zbyt wielu obcokrajowców?
Moim zdaniem tak, te proporcje zostały zaburzone, ale z drugiej strony w tą stronę idzie świat piłki. Dziś w kadrach ekstraklasy to standard, a nawet spójrzmy na topowe ligi i najlepsze zespoły – jest tak samo. Według mnie chłopaki z Portugalii, którzy przyszli, myśleli, że będą zaraz gwiazdami, a niektórzy trafiali do Bydgoszczy z portugalskiej drugiej ligi. Nie wszyscy, bo znakomity był Bernardo Vasconcelos, a Herold Goulon to jeden z lepszych piłkarzy z jakimi grałem: rzadko się zdarza, by taki silny, wielki facet, zachował wielką szybkość, a jeszcze był świetny technicznie. Poza tym to sympatyczny człowiek, który wkomponował się w zespół. Niektórych to jednak nieszczególnie interesowało, woleli się porozumiewać między sobą, tworzyli hermetyczne grupki. Ostatecznie nie ma jednak co zrzucać na to winy, jesteśmy profesjonalistami, nie musimy się kochać, ważne żeby dobrze grać.
Jak wyglądało twoje rozstanie z Zawiszą?
Po pierwszej rundzie, gdy odszedł trener z Portugalii, a przyszedł Mariusz Rumak. To nie była dobra runda w naszym wykonaniu, my jako bramkarze też nie pomagaliśmy. Trzeba było się rozstać. Rozwiązałem umowę, zszedłem ligę niżej, do Pogoni Siedlce. Akurat stąd zadzwonili, poszedłem i okazało się to super sprawą. Po ciężkich chwilach w Bydgoszczy miałem fajny zespół i skład, a mieszkałem… z babcią. Byłem 30 km od rodzinnych Stawisk, ale w Siedlcach mieszka babcia, więc na te trzy miesiące zatrzymałem się u niej. Mogłem odżyć, także mentalnie.
Jest stereotyp, że babcia nakarmi najlepiej.
Rozmawiała z sąsiadką, a tylko mnie zobaczyła po treningu to było:
– Ja już muszę lecieć, bo wnuczek jest!
Jadłem wszystko na co tylko miałem ochotę. Mam szczęście mieć wciąż dwie babcie i z obiema mam rewelacyjny kontakt. Wtedy w Siedlcach mieszkała jeszcze z nami mama, bo pracowała w Siedlcach, to żeby nie dojeżdżać zostawała w mieście. Pod względem potraw miałem pełen wybór, więc wybierałem swoje ulubione: mielone lub schabowy.
W Pogoni odbudowałeś się i trafiłeś do Termaliki, gdzie zapisałeś się w historii Ekstraklasy pewnym zagraniem.
Wiem, oczywiście, wciąż mi to ktoś przypomina, ciągnie się to za mną gdzie nie przyjdę. Byłem pewny, że przyjmę piłkę, już podniosłem głowę i rozglądałem się komu zagrać. A ta przeleciała pod nogą. Dobrze, że bramki z tego nie straciłem. Nic poważniejszego się nie stało, powiem tak: bolało, ale najważniejszymi rzeczami nie trafiłem w słupek. Gdybym to zrobił, wylądowałbym w szpitalu, a moja żona też mogłaby się obawiać co dalej ze mną.
Nieciecza to Ekstraklasa w wiosce. Dla ciebie ciekawe, mógłbyś sobie wyobrazić Ekstraklasę w Stawiskach?
Niesamowite. Ewenement. Faktycznie, perspektywa bardzo ciekawa, no ale u nas nie ma tak prężnej firmy. Wszystko w Niecieczy było zorganizowane na tip-top, stadion super, płace na czas. Mogę mieć tylko pretensje do siebie, że nie wykorzystałem szansy.
Z Ekstraklasy zszedłeś do Wisły Puławy, a ta spadła z pierwszej ligi. Mocny zjazd.
Niestety, byliśmy słabsi i tyle, ja też nie broniłem optymalnie. Później wypadłem na kilka tygodni. Był taki przełomowy moment, gdzie z Podbeskidziem przegraliśmy 0:1 u siebie, choć mieliśmy trzy stuprocentowe sytuacje. Tych punktów zabrakło. Szkoda klubu, były w Puławach perspektywy, dobry sponsor, ładny stadion. Poszedłem do Bytovii, a tu trochę jak w Niecieczy, sponsor też bardzo potężny. Na pewno po jego wycofaniu się Bytovia nie mogła sobie pozwolić na tyle, co kiedyś.
Udało ci się zaoszczędzić więcej pieniędzy przez karierę?
Milionami nie dysponuję, nie stać mnie na to, że postawię dom i jeszcze kupię duże mieszkanie. Ale jak nie dostanę wypłaty to nie umrę z głodu. Na razie odkładamy z żoną pieniądze.
Wiem, że masz jeszcze kilka lat gry przed sobą, ale myślisz czasem czym zajmiesz się w przyszłości?
Chciałbym zostać w piłce, najchętniej szkoląc młodzież. Dobrze się w tym czuję, lubię to. Jak czasem zdarzyło się schodzić na treningi do młodszych grup, popracować z dzieciakami, to było to i dla mnie fajne doświadczenie. Z tym, że Sebastian Nowak, który dzwonił do mnie po bramce z GKS-em, zwrócił mi uwagę, że muszę się sporo nauczyć, bo to inne treningi niż z seniorami. Ale ja się ani pracy, ani potrzebny nauki nie boję.
Sebastian Nowak też huknął swego czasu bramkę.
Pamiętam, oglądałem ten mecz akurat w domu, pomyślałem, że to coś niemożliwego. Powiedział, że moja ładniejsza.
Zazdrościłeś mu tego gola?
Pomyślałem: kurde, super sprawa. Kiedyś to przeżyć. No i się udało, szkoda, że nic nie dała.
W Katowicach jesteś persona non grata?
Nie wiem. Myślę, że chyba nie powinienem być. Jestem sportowcem, wyszedłem i dostałem z siebie wszystko. Natomiast dostałem wiadomość na Messengerze od kibica Ruchu Chorzów. Podobno mam tu piwo do odebrania.