Reportaż został napisany 17 maja, równo dziesięć dni przed awansem Unionu Berlin do Bundesligi.
Trzymają się z dala od komercji, są za to o krok od historycznego awansu do Bundesligi. Już zapewnili sobie grę w barażach, a przy potknięciu Paderborn w ostatniej kolejce, mogą awansować bezpośrednio. Kto? Union Berlin. Klub, w którego tożsamość wpisane jest bycie underdogiem, a jeden z poprzednich trenerów, Jens Keller, podśmiewał się, że będzie pierwszym szkoleniowcem zwolnionym za awans.
Nie mają możliwości jak Hertha, lecz mają oddanych kibiców, którzy wykupują bilety na kilka tygodni przed każdym meczem, a na wyjazd do Dortmundu jadą w 12-tysięcznej grupie, co niemiecki magazyn 11Freunde opisuje zgrabnym tytułem: „Czerwona Ściana”.
Żeby znaleźć się Przy Starej Leśniczówce, czyli na stadionie (to oficjalna nazwa), trzeba przejść przez las. Kibice budowali go własnymi rękami. Brak krzesełek na trzech trybunach tworzy kultowy klimat, który przyciąga turystów i groundhopperów z całego świata. Kibice przychodzą dla atmosfery, nie dla wyników. Gdyby ich oczekiwali, nigdy nie wybraliby się na mecze klubu, który nie posmakował nawet najwyższej klasy rozgrywkowej. Zresztą na kilka dni przed kluczowymi meczami w kontekście walki o historyczny wynik, na treningu wieszają transparent: „Wyłączcie głowy, włączcie serca. Możecie wszystko, nic nie musicie”.
Jeden z ostatnich bastionów romantyzmu we współczesnej piłce może już za chwile dołączyć do niemieckiej elity. Jego kluczową postacią jest Rafał Gikiewicz, najlepszy bramkarz 2. Bundesligi, zdaniem not Kickera drugi najlepszy piłkarz w lidze bez podziału na pozycje.
CELUJMY W GWIAZDY, NAJWYŻEJ SKOŃCZYMY NA KSIĘŻYCU
Madryt ma Atletico i Real, Paryż Neymara, Mbappe i petrodolary, Londyn Wembley i kilka czołowych klubów, Rzym derby Romy i Lazio, Berlin to stolica, której sukcesy w wielkiej piłce są nieznane. Hertha nie króluje nawet na własnym podwórku – po ostatnie mistrzostwo Niemiec sięgała jeszcze przed czasami, gdy wąsaty pan chciał dać nam do wiwatu.
– Byłem na paru meczach Herthy, ale to nie to. Zwykła rozrywka, coś jak MLS, a nie piłka nożna – mówi Hikaru, Japończyk, który przeprowadził się do Berlina właśnie dla Unionu. – Pochodzę z Chiby pod Tokio, jestem groundhopperem. Jeździłem po stadionach, w 2011 roku po raz pierwszy przyjechałem na Union. Czułem się świetnie, ciągle czytałem o tym klubie. Uznałem, że przeprowadzę się do Berlina, a przy okazji zacznę studia kulturoznawcze.
Takich jak on jest więcej. – Na każdy mecz przyjeżdża grupa kibiców z Anglii. W Premier League płacisz za bilet 70 funtów i dostajesz usługę komercyjną. Musisz siedzieć na krzesełku, nie możesz napić się piwa. Lot tanimi liniami, hostel i wejściówkę na Union masz w cenie biletu na Premier League. Widać wielu turystów, ale doping wcale przez to nie ucierpiał, absolutnie – mówi Tobias, mój przewodnik, który od ponad piętnastu lat bywa na każdym meczu Unionu. Na mecz przyprowadził go tata ówczesnej dziewczyny. – Union to wirus. Gdy raz przyjdziesz, zarażasz się. W moim pierwszym sezonie zaliczyliśmy spadek do Oberligi, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.
3,5 miliona potencjalnych kibiców z Berlina z jakichś powodów nie zakochało się w Herthcie, klubie bez większej tożsamości, z ogromnym stadionem, na którym nie ma atmosfery, jest za to wielka bieżnia i mecze Bundesligi. Każdy z nich, rozczarowany, prędzej czy później trafił na Union.
W zasadzie nie wiadomo, w którym momencie „Żelaźni” stali się kultowi. Dawniej, jeszcze za czasów Muru Berlińskiego, wszystko było prostsze do zdefiniowania. Mecze Unionu, który znalazł się po wschodniej stronie Muru, skupiały środowiska antysocjalistyczne. Niespecjalnie kryły się one ze swoimi poglądami, więc socjalistyczna władza była skłonna do represji. Inne kluby były wspierane przez milicję (Dynamo Berlin) czy wojsko (Vorwärts Berlin), Union udupiono i pozostawiono samemu sobie. Kluby z państwową kuratelą wyciągały piłkarzy z Unionu, jak chciały.
Czy pomogło to Unionowi sportowo? Wiadomo, że nie. Ale Union zyskał coś znacznie ważniejszego – gromadził wokół siebie jeszcze więcej ludzi nieprzychylnych socjalistycznej władzy, buntowników, zaangażowanych opozycjonistów, pomagał im się organizować. Działało to w dwie strony – stali bywalcy byli jeszcze bardziej represjonowani i prześwietlani przez Stasi. A było kogo prześwietlać, bo w tamtych czasach to Union mógł pochwalić się w Berlinie największą frekwencją. Nawet, jeśli wliczymy w to kluby zza zachodniej strony Muru. W całej NRD więcej ludzi przyciągało tylko Dynamo Drezno. – Chodząc na Union, pokazywałeś solidarność wobec klasy robotniczej, środowisk nieprzychylnych Stasi – potwierdza Tobias.
Tożsamość została zachowana do dziś – przed dekadą Union rozwiązał umowę sponsorską z koncernem International Sport Promotion, gdy wyszło na jaw, że jego prezes to były agent Stasi.
Brak państwowego wsparcia oznaczał brak wyników. Kiedy do Bundesligi dochodziły inne berlińskie kluby – Hertha, Tennis-Borussia, Tasmania, Blau-Weiss – Union tułał się po nizinach. Jedynym sukcesem klubu jest Puchar NRD (1968 rok) i – to już historia nowożytna – finał Pucharu Niemiec w 2001 roku. Konsekwencją był występ w eliminacjach Pucharu UEFA. Drugoligowiec odpadł w drugiej rundzie z Liteksem Łowecz. Europejskie puchary mogły (i powinny) przyjść także po sukcesie w 1968 roku, lecz wówczas UEFA zapowiedziała, że w rozgrywkach europejskich nie mogą na siebie trafić zespoły z RFN i NRD. Po wschodniej stronie ogłoszono bojkot rozgrywek i wycofano z nich wszystkie zespoły.
Hikaru.
“Gdzie jest Wally?” – wersja dla dwulatków.
Kiedy Union choć raz mógł coś znaczyć, musiał na znak solidarności wywiesić białą flagę. To dlatego kibice Unionu, nieprzyzwyczajeni do sukcesów, nie mają chorego parcia na awans.
– Mamy kilka niepisanych zasad. Po pierwsze, nigdy nie robimy z piłkarzy kozłów ofiarnych. Wszystko jedno, jakie osiągają wyniki. Gdy przegraliśmy 2:3, 30 minut po meczu cały stadion śpiewał. Nigdy ich nie wygwizdujemy, nie wychodzimy przed końcem meczu, żeby szybciej wyjechać ze stadionu. Mam nadzieję, że piłkarze nie odczuwają presji z naszej strony, stąd ten transparent – opowiada Tobias.
– We Wrocławiu mówili nam: „jak nie potrafisz wygrać, to nogi połam”. Ale ja patrzę zawsze od negatywnej strony i uważam, że brak presji nam zaszkodził. Nie docisnęliśmy i nie wykorzystaliśmy ogromnej szansy. Trochę boli, bo gdyby przed tygodniem Darmstadt został bardziej dociśnięty… Część zespołu nie sprostała presji, tak mi się wydaje – kontruje Rafał Gikiewicz.
Gdyby. Jakże ukochane przez nas „gdyby” jest najczęściej wypowiadanym słowem pod stadionem Unionu. Na trzy kolejki przed końcem sezonu 2. Bundesligi dziewięć najlepszych drużyn – oprócz Koeln, które prowadzi w tabeli – przegrywa swoje mecze. Union gra jako przedostatni. Gdyby tylko udało się wygrać z Darmstadt…
Gdyby tak się stało, dziś berlińczycy byliby na autostradzie do bezpośredniego awansu do Bundesligi. Magdeburg opędzlowali na miękko (3:0), więc wystarczyłoby tylko wygrać najbliższy mecz w Bochum. I tak wykręcają jednak wynik, którego nikt się nie spodziewał. Murowanymi faworytami do awansu były FC Koeln i HSV, kluby o ogromnej historii i budżetach, znacznie przewyższające możliwościami resztę stawki. Kolonia plan wykonała, HSV zdaje się dobrze czuć w roli pośmiewiska niemieckiej piłki.
Gikiewicz dodaje: – W moim pierwszym wywiadzie powiedziałem, że chcę awansować do Bundesligi i mieć 15 czystych kont. Śmiali się. W poprzednim sezonie Union walczył o utrzymanie do końca, a bramkarz miał tylko cztery czyste konta. Trzeba marzyć. Celujmy w gwiazdy, najwyżej trafimy na Księżyc.
STARA LEŚNICZÓWKA NA SKRAJU WIELKIEGO MIASTA
Dzielnica Köpenick, dom Unionu, znajduje się na obrzeżach miasta. W niczym nie przypomina Berlina, wielkiej przecież metropolii. Tu nic nie pasuje do wielkiej piłki.
Droga na stadion wiedzie przez las, a sam obiekt nosi uroczą nazwę: przy Starej Leśniczówce. Nazwę przaśną, niepasującą do współczesnej piłki, której nijak nie da połączyć się z wielkimi markami, chcącymi reklamować się przy piłce. Ale Unionowi „sprzedanie” stadionu nie grozi.
Klub nie mógłby zrobić tego kibicom, którzy własnymi rękoma budowali jakże uroczy obiekt, na który nie trzeba zabierać gazety, by mieć co podłożyć pod tyłek, bo tylko jedna trybuna dysponuje krzesełkami. 2009 rok, fotel lidera w III lidze, dziewięć punktów przewagi na osiem kolejek przed końcem sezonu. Wizja awansu staje się realna bardziej niż kiedykolwiek. Pojawia się jeden, bardzo poważny problem – stadion nie spełnia wymagań 2. Bundesligi, pieniędzy na przebudowę brak. Co robić? Odpuścić awans?
– Przebudowaliśmy obiekt sami. Miałem akurat taką pracę, że mogłem przychodzić tylko popołudniami, ale większość kibiców wzięła na tę okazję urlopy. Dzień w dzień przewijało się dwa tysiące ludzi do pracy. Rozkręciliśmy akcję medialną i przyjeżdżali ludzie z całego świata. Zaoszczędziliśmy tym samym dla klubu cztery miliony euro – opowiada Tobias.
Da się wyobrazić lepszy przykład futbolowego romantyzmu?
Tobias, którego pasją jest fotografia, wszystko rzetelnie uwieczniał na zdjęciach. Narzeka, że na mecze innych klubów nie można się akredytować, jeśli nie jest się zawodowym fotografem współpracującym z profesjonalną agencją. Union jest otwarty na pasjonatów.
Polak już dawno znalazłby dwanaście wariantów obejścia.
Zamiast asfaltowej drogi na stadion – ściółka leśna. Zamiast drewnianych ławek – leżące pośrodku lasu pnie. Zamiast odgłosów silnika i klaksonów – śpiew ptaków, szum wiatru, dochodzący z oddali śpiew kibiców. Zamiast korku samochodów – kibic jadący rowerem z browarem w ręce. Zamiast ogródków piwnych – ludzie w skórzanych kamizelkach sączący złociste płyny pośród drzew i krzewów, siedząc na pniu. Las dodaje niesamowitego klimatu. Otacza stadion z każdej strony. To w nim kibice gromadzą się już trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem, by wprawić się w meczowy nastrój.
Co tu kryć – las stanowi też swoiste zaplecze sanitarne, ale nawet kobiet nie razi to, że krzaczki co rusz są podlewane przez idących za potrzebą panów. To zresztą jeden z elementów klubowej tradycji, wokół stadionu nie uświadczysz toy-toya. Jeśli tak jest od lat, to po co nagle to zmieniać, skoro nikt się nie skarży?
Sensacją nie jest także widok piłkarzy przechadzających się po lesie na kilka godzin przed spotkaniem. – Przed każdym meczem wychodzimy między stoiskami z wurstami i przechadzamy się wśród kibiców. Zbijają z nami piątki, robią zdjęcia, idą za nami z piwem w ręku, zagadują. Otwartość, normalna twarz piłkarza, a nie gwiazdy, która ma drogi zegarek i nawet nie wyjdzie do ludzi. Niektórzy trenerzy zamykają drużynę przed światem, ale to takie sztuczne. W końcu musisz wyjść na pełny stadion, więc i tak poczujesz presję. A gdy przed meczem widzisz grupę, która idzie za tobą i na ciebie liczy, oswajasz się z tym – opowiada Gikiewicz, który i podczas naszej wizyty zaliczył spacer wśród idących na mecz kibiców, a po kilkudziesięciu minutach był już na rozgrzewce.
Wokół stadionu kibice ustawiają plastikowe worki bądź wózki z pobliskiego dyskontu, do których reszta wyrzuca puste butelki. Zabawa jednych zyskiem dla drugich.
Tuż przy stadionie znajduje się stara chatka. Można w niej… odebrać bilety na trybunę VIP.
STOJĄ NA MECZACH, STOJĄ NA STRAŻY UNIONU
Czuć zapach pieczonego wursta. Znaczy, że stadion już blisko.
Z zewnątrz wygląda niestandardowo, trochę jak fasada pałacu, a nie obiekt, na którym dwudziestu dwóch facetów w krótkich spodenkach biega za kawałkiem materiału, co oglądają ludzie w spodniach nieco dłuższych.
Stojące trybuny prowokują do dopingu – skoro i tak stoisz cały mecz, dlaczego miałbyś do tego nie zaśpiewać? – U nas siedziało się tylko na mistrzostwach świata w 2014 roku – rzuca Tobias, po czym wyjaśnia: – Urządziliśmy na stadionie domową strefę kibica. Domową, bo trzeba było na czymś siedzieć, więc każdy przyniósł swoją sofę. W życiu nie przeżyłem bardziej przyjaznych mistrzostw
Innych niecodziennych akcji na Stadionie Przy Starej Leśniczówce nie brakuje. Najgłośniejszą jest coroczne śpiewanie kolęd. Dzień przed wigilią sympatycy Unionu gromadzą się całymi rodzinami na trybunach, by wspólnie odśpiewać pastorałki. – Zaczęło się w 2003 od 89 osób – mówi z błyskiem w oku Tobias. Wspomina te czasy z rozrzewnieniem, w zeszłe święta – jak co roku zresztą – pojawiło się 28 500 osób.
Jeśli kibice wyrażą taką wolę, klub oddaje do dyspozycji stadion na ich inicjatywy. Nie wypadałoby odmówić. Raz, że sami go przebudowali, dwa – de facto należy do nich. Kilka lat temu, gdy księgowa Unionu musiała pracować w warunkach podwyższonego ryzyka, władze klubu wyemitowały 10 tysięcy akcji stadionu. Jedna kosztowała 500 euro, a mimo to udziały do Starej Leśniczówki rozeszły się jak – nomen omen – na pniu.
Klimatyczna tablica z wynikiem. Na stadionie zamontowano oczywiście nowoczesną, stara pozostała dla podtrzymania klimatu.
Od małego na całego.
Po prostu na całego.
Kibice często wyciągali klub z tarapatów. Najjaskrawszy przykład? Rok 2004, Union znajduje się – jak co kilka lat wówczas – nad przepaścią. Federacja oczekiwała kwitów na posiadanie 1,5 miliona euro, co dowiodłoby, że klub wykazuje zadowalającą prognozę finansową. Choćby władze klubu powyciągały kasę spod łóżka i ze wszystkich skarpet, byłoby za mało. Dirk Zingler, zagorzały kibic klubu, wyłożył więc pieniądze na stół, po czym został mianowany prezydentem klubu, za ster trzyma zresztą po dziś dzień. Reszta kibiców poszła za gestem Zinglera i zorganizowała akcję “Bluten für Union” (krwawienie dla Unionu). „Żelaźni” oddawali w ramach tej akcji krew, za co otrzymali środki, które trafiły do klubowej kasy.
Kolejny przykład to rok 1997 i ponowny kontakt bliskiego stopnia z przepaścią. Co robią kibice? Organizują przemarsz po najważniejszych punktach Berlina, w którym chcą uświadomić mieszkańców, że za chwilę może zniknąć z mapy coś ważnego dla sporej społeczności, coś z dużą tradycją i historią. Zrobiono tak duży szum, że akcję ratunkową wzięła na swoje barki firma Nike, która wyłożyła na poczet klubu sporą transzę.
– Kibice mają świetne relacje z klubem. Gdy jest jakiś problem, idziemy do oddelegowanych do nas ludzi, którym je przedstawiamy. Wszystko funkcjonuje idealnie – deklaruje Tobias.
– Mało kto zdaje sobie sprawę, jak to wygląda kibicowsko. Godzinę przed meczem jest pełny stadion, wszyscy stoją. Jak wchodzę na rozgrzewkę, włosy stoją na rękach. Jakby było 40 tysięcy miejsc, przyszłoby i 40 tysięcy. Ale z tego co wiem, jeśli awansujemy mają dobudować jedną trybunę, ma powstać o 8 tysięcy więcej miejsc. Trybuny są blisko linii. Kibice gości rzucali mnie dzisiaj 50-centówkami, oblewali piwem. Co mecz obrywasz w ten sposób. Angielski klimat, jak robisz wślizg to cię kibic może złapać za nogę – opowiada Gikiewicz.
Duża liczba miejsc stojących to dziś znak rozpoznawczy, ale trzeba było się o niego boksować w federacji. – Mieli argument, że Borussia ma stojącą trybunę na podobną liczbę miejsc. Skoro oni mogą, czemu my nie? Kibice wolą stać, nie dość że bilety tylko po 10 euro, to jeszcze klub może ich więcej wpuścić. Ma to swój klimat – wyjaśnia „Giki”.
Mecz. Poziom? Sporo wyższy niż w Ekstraklasie, na boisku króluje Union. Szybko strzelona bramka i mądra defensywa, z dala od własnej bramki. Magdeburg nie ma w zasadzie żadnej sytuacji. Jak na dłoni widać, że najmniej straconych bramek w lidze i czternaście czystych kont Gikiewicza w sezonie nie wzięło się znikąd.
– Chcesz piwo? – zapytał przed meczem jeden z kibiców, ubrany od stóp do głów na czerwono, dzierżący w dłoni plastikową siatkę wypełnioną szkłem. – Po prostu kupiliśmy za dużo – rzucił jego kompan, a ja poczułem, że jestem w miejscu, gdzie gościnność może nie mieć żadnych granic.
Moje wyobrażenia szybko zostały zrównane z ziemią. – Wypierdalaj z tą kamerą! – uczył moresu jeden z kibiców, gdy kilkadziesiąt minut później próbuję uwiecznić na zdjęciu śpiewających ultrasów. – Jebane media! Spierdalaj! – serdecznie żegna się drugi. Wybór momentu na zrobienie zdjęcia okazał się strzałem w stopę, za chwilę fanatycy mieli wywiesić flagę Magdeburga do góry kołami i spalić ich szaliki.
– Spadkowicze! Spadkowicze! – roznosi się po trybunach koło 70. minuty, gdy jest już jasne, że Union nie wypuści prowadzenia, tak samo jak grające równolegle Ingolstadt, które walczyło wraz z Magdeburgiem o utrzymanie w lidze. Magdeburg znajduje się niedaleko polskiej granicy, na wyjazdach uświadczysz raczej łysego Sebastiana, aniżeli statecznego Hansa z bratwurstem w ręku. Podśmiechujki z drugiego końca stadionu i flaga do góry kołami rozwścieczyła ich tak bardzo, że rozpoczęła się regularna demolka.
Tuż za plecami miał ją Gikiewicz: – Uspokajałem ich. Nie daj Boże wybiegną na boisko i coś się stanie. Magdeburg zobaczył flagę, wiedzieli że spadają w ligi… Mieli pomysł wybiec na murawę, i tak nie mieli nic do stracenia. Walili różnymi przedmiotami. Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim z Niemczech, zwykła frustracja.
Podczas gdy kibice Magdeburga traktowali przezroczystą ściankę oddzielającą ich od kibiców Unionu podeszwą, bili ich jakimiś długimi przedmiotami, rzucali w ich sektor puste butelki i utrudniali pracę służbom medycznym, Union akompaniował ich zabawę: – Spadkowicze! Spadkowicze!
Mecz przerwano na dziesięć minut. A podobno na zachodzie sobie poradzili.
JEDEN OSZOŁOM JAK GIKIEWICZ JEST POTRZEBNY
Rafałowi Gikiewiczowi Union spadł jak z nieba. We Freiburgu – gdzie trafił z drugoligowego Eintrachu Brunszwik, w którym robił furorę – przez dwa lata nie dostał prawdziwej szansy. Gdy już wskakiwał do bramki, nie zawodził, ale później między słupki powracał Schwolow. Choć ambicja rozsadzała go od środka, nigdy się nie zbuntował, rzetelnie podchodził do każdego treningu.
Dziś jest najlepszym piłkarzem swojego klubu. Kicker za cały sezon wystawia mu średnią notę 2,65. Wyższą (2,61) ma w całej lidze tylko Jhon Cordoba z Kolonii, który rozegrał o tysiąc minut mniej. „Giki” czternaście razy zachował czyste konto i już wkrótce otrzyma mu nagrodę „Die Weisse Weste” – odbiera ją co roku bramkarz, który zaliczy najwięcej meczów bez wpuszczonej bramki.
– Odżyłeś, co?
– Chyba nie spodziewali się, że po dwóch latach na ławce Gikiewicz przyjdzie i tak to załapie. Ale ja jak już przychodziłem, to wiedziałem, że tak będzie. Odżyłem. Ci co mnie znają dziwią się, że przez dwa lata niegrania ich wszystkich nie pozabijałem. To dobra nauka. Fajnie było doświadczać co tydzień tych wielkich stadionów. Do dziś piszą do mnie koledzy z Freiburga, bo wiedzą, że bardzo dobrze się prezentowałem, ale Schwolow musi bronić i tyle. Teraz są utrzymani od kilku kolejek, a Schwolow i tak broni. Tak tam jest i musiałeś to zaakceptować. Nie życzyłem mu źle, jak wskoczyłem to zrobiliśmy dobry wynik.
– Finalnie wyszło na twoje.
– Jak rzetelnie trenujesz, życie ci odda. Trener bramkarzy Unionu zapytał się Marca Torrejona (wcześniej piłkarz Freiburga, dziś Unionu – JB), co o mnie sądzi. Powiedział, że Gikiewicz przychodzi i na starcie dwóch wciąga nosem. Potem trener bramkarzy zadzwonił do mnie po kryjomu z pytaniem, co bym powiedział na taką propozycję. Dzięki koledze z Freiburga, który widział jak ciężko pracuję, jestem tu gdzie jestem. Przecież nie zobaczyli mnie w meczu, skoro nie grałem. Potem trener bramkarzy zadzwonił do trenera bramkarzy Freiburga, potem do Eintrachtu Brunszwik, zrobił rekonesans, dopiero rozmawialiśmy o kontrakcie.
– Wzięli mnie też pod kątem charakterologicznym. W tamtym roku do ostatniej kolejki mogli spaść z ligi, teraz walczymy o awans. Nie jest łatwo z mentalności „będzie co będzie” przycisnąć nagle pedał gazu. Trener mówi, że taki jeden oszołom jak Gikiewicz jest w porządku, ale więcej byłoby za dużo. Potrzebny jest jeden, który powie swoje zdanie, powalczy o premie. Po niedzielnym meczu wyszedłem z inicjatywą, że w czwartek mamy mieć spotkanie z prezydentem klubu. Nie jestem w radzie drużyny, ale mam posłuch i trzeba omówić kwestie awansu, premie. Za awansem idą finanse dla klubu, a kto pyta nie błądzi. Pójdę tam z radą drużyny, jak chcą żebym walczył, to będę walczył (śmiech).
– Nawet po boiskowych zachowaniach widać, jaką wypracowałeś tu sobie pozycję. Dyrygujesz obroną, ustawiasz ją, co chwilę pokrzykujesz na kolegów.
– Przed każdym meczem trener mówi: „Giki, musisz to trzymać, bo jak tracimy bramkę to jest ciężko”. Miło to słyszeć. Robimy Polakom reklamę. Najpierw śmiali się ze mnie, że widzą pierwszego Polaka który nie pije wódki, ale teraz mam przezwisko „Beton”. Jak widzą, że wybraniasz, jesteś liderem, inaczej na ciebie patrzą. Jakbyśmy przegrywali, pytaliby „kogo oni ściągnęli?”. Przyjemne uczucie, że cały stadion wie, że bez Gikiewicza z Polski nie byłoby tego, co jest. Nie chcę brzmieć samolubnie, ale taka prawda. Bronią mnie liczby. Jakbym był słaby, nie byłbym piąty rok w Niemczech. Wielu się od tej ligi odbija. W drugiej lidze jesteśmy tylko Waldek i ja. Inne treningi, cięższe. Nie jest łatwo tu trafić. Polskie kluby żądają też bardzo dużych sum za piłkarzy, którzy dwa razy prosto piłkę kopną. Niemcy wolą ściągnąć niegrających z Bundesligi, bo wiedzą, że jak Gikiewicz dostał się na poziom Bundesligi i pracował ze Streichem, nie może być słaby.
– Myślisz w ogóle o powrocie do kraju? Czasem jesteś łączony z różnymi klubami, ale wydaje mi się, że kompletnie nie ma po co wracać.
– Nie ma po co, poza tym trzeba byłoby za mnie zapłacić. Jeżeli po dwóch latach nie grania klub musiał zapłacić milion euro, to po takim sezonie nikt mnie za mniej nie puści. Nie ma w ogóle takiego tematu. Pojechałem na Lecha obejrzeć polski klasyk, a w Polsce od razu było, że idę do Lecha. Bez szans. Nie mówię nie, bo nigdy nie wiesz co się wydarzy, ale tu mam cel przed sobą i jeszcze rok umowy. Po ostatnim meczu będę miał spotkanie z dyrektorem sportowym i zobaczymy. Wszyscy mnie pytają, czy zostaję. Chwalą mnie, chcą mi dawać nowy kontrakt. Są rozmowy, ale odchodzić gdzieś i nie mieć takiej pozycji, jaką masz tu, byłoby bez sensu. Więc na razie o tym nie myślę. Naprawdę liczę, że awansuję. Już dawno barażu nie wygrał drugoligowiec, więc czemu nie? To nagroda za cały sezon. Całe Niemcy oglądają ten mecz.
– Momentem przełomowym była bramka, którą strzeliłeś główką?
– Zaczęli wtedy o mnie głośniej mówić. Jak ponad pół miliona obejrzało wideo, to nie ma innej opcji. Inna sprawa, że w wywiadach często powiem, że gramy bez jaj albo mamy pełne gacie, a Niemcy to cenią. Niemieccy piłkarze gryzą się trochę w język. Dziennikarze wolą zrobić ze mną wywiad niż znowu słuchać formułek. Raz powiedziałem, że to nie jest pech, że nie wgrywasz od siedmiu meczów tylko brak umiejętności, pełne portki i tyle. Osoba z mediów stoi zawsze obok i czasem mnie puknie w kolano. Dziesięciu takich szczerych zawodników w drużynie by się gryzło, ale jak jeden coś powie to dobrze. Jakby wszyscy mówili, narzucalibyśmy sobie zbyt dużą presję. Ja lubię ją narzucić i trener szanuje to, że robię to w odpowiednim momencie.
– Jak z perspektywy piłkarza odczuwasz tę antykomercję Unionu? To jest w ogóle widoczne w codziennym funkcjonowaniu klubu?
– Czuję tu przede wszystkim rodzinną atmosferę. Nie ma tak, że ktoś zarabia 100 tysięcy euro, drugi 50 tysięcy, kontrakty są raczej równe. Atmosfera między chłopakami jest dzięki temu inna. Nie powiem, że z każdym chodzę na kolację, ale panuje fajny klimat, przyjemnie się przychodzi do szatni. Trener ma doświadczenie. Organizuje go-karty, grę w poprzeczki, siedem ostatnich osób robi grilla i musi serwować różne rzeczy. Luźna atmosfera, ale jak trzeba to zasuwamy.
– Mieszkam przy stadionie. Śmieję się, że w ogóle nie żyję w Berlinie, bo zaraz mam wyjazdówkę na Polskę. Moim zawodem jest gra w piłkę, więc szukałem mieszkania pod kątem pracy. Niektórzy w centrum, ale dla mnie to debilizm, tracisz dwie godziny dziennie w samochodzie. Lekkim minusem jest to, że mamy tak mały stadion.
– W jaki sposób dbacie o relacje z kibicami?
– Codziennie musimy podpisać plakaty i koszulki. To obowiązek. Nikt ci nie mówi, że masz to podpisać – po prostu jak nie będzie twojego podpisu, masz karę. Mamy dużo fanklubów, wiele spoza Berlina. Co tydzień piłkarze mają spotkania z nimi. Dostajesz kartkę, tego i tego masz się stawić. Często są to spotkania w sklepach klubowych, mamy ich osiem – rozstawiają stół, dają ci wodę, kibice piją piwo i rozmawiacie. Po każdym meczu idę też na VIP-y. To nie obowiązek, ale robię to z szacunku dla ludzi, którzy wydają na bilet VIP 200 euro. Co, mam powiedzieć, że nie stanę do zdjęcia? Tak budujesz szacunek u kibiców. Nawet jak zrobisz coś źle, przymkną oko. To normalne. Tu dasz koszulkę, tu rękawice. W Niemczech musisz dbać o te relacje – opowiada Gikiewicz.
Powiedzieć, że Union ma najlepszą defensywę w lidze, to jak stwierdzić, że Adam Małysz budził sympatię dużej grupy Polaków. Spore niedopowiedzenie. Union stracił 31 bramek w 33 meczach (druga drużyna w kolejności o 11 więcej). U siebie – tylko 11 (kolejna ekipa 17). W tabeli meczów domowych Union prowadzi w całej lidze. – Cały kręgosłup jest nowy. Bramkarz – wiadomo. Dwóch stoperów nowych, lewy obrońca i szóstka także – mówi Gikiewicz. Tym większe chapeau bas.
Tobias: – „Giki” to najlepszy bramkarz, jakiego mieliśmy. Na linii skacze jak kot. Świetnie przewiduje. Oglądam od 2002 wszystkie mecze i nie pamiętam bramkarza, który zdobyłby gola z gry. Coś wielkiego. Po tej bramce wszyscy eksplodowali, nad głowami latały kubki z piwem.
AWANS?
Co musi się stać, by Union awansował do Bundesligi? Baraż ma zapewniony już przed ostatnią kolejką, więc opcje są dwie.
Pierwsza – Union wygrywa w ostatniej w kolejce w Bochum, a Paderborn traci punkty na wyjeździe w Dreźnie (awans bezpośredni).
Druga – Union wygrywa baraż z VfB Stuttgart.
Gikiewicz: – Czy analizuję Stuttgart? Bardziej Stuttgart mnie! Grałem na nich w pucharze i do dziś mam rekord obronionych strzałów. Myślę, że to bardziej oni mogą się bać nas. Nie grają dobrego sezonu, przyjdzie komplet, presja zwycięstwa będzie ogromna. My u siebie jesteśmy mocni, przegraliśmy w tym sezonie tylko jeden mecz z Paderborn.
– Ale liczę na to, że zrobimy awans bezpośrednio w ostaniej kolejce. Śmieję się, że chcę polecieć na wakacje, a baraż to o dwa tygodnie dłuższy sezon! Jestem pod prądem, wszystko jest podporządkowane celowi. Żona popołudniami chodzi na spacery, bo ja potrzebuję się wyspać. W Eintrachcie byłem blisko dwa razy, teraz się uda. W Śląsku zdobyliśmy mistrza w ostatniej kolejce. Smakuje nieprawdopodobnie. Świętowaliśmy cztery dni. Żona do dziś śmieje się, że tak cicho nigdy drzwi nie otwierałem jak po powrocie. Jeśli będzie dobrze, mamy wracać pociągiem z kibicami, a nie czarterem. Wszyscy bardzo chcą, ale nie ma chorego ciśnienia. Zresztą, po niedzielnym meczu dostaliśmy wolne do środy, mamy zresetować głowy – dodaje Gikiewicz, który na mecz z Bochum wykupił dla bliskich… 30 wejściówek. – Zamówienie trzeba było złożyć miesiąc temu, ale już wtedy wiedziałem, że to będzie mecz o coś.
Najfajniejsze jest jednak to, że Union niczego nie musi. Nigdy nie osiągał sukcesów, więc nikt nie spodziewa się po nich kontynuacji. Awansuje – zajebiście. Nie awansuje – nic wielkiego się nie stanie. Mogą napisać fajną historię i sprawić bardzo miłą niespodziankę. Klimat? Niezależnie od poziomu rozgrywkowego, pozostanie ten sam.
– Dla mnie wyniki nie mają większego znaczenia. Im bardziej pniemy się w górę, tym większa komercja zaczyna być widoczna. Zdajemy sobie sprawę, że to nieuniknione. Musisz jakoś zarabiać. Union kieruje się jednak innymi wartościami niż większość klubów – mówi Tobias. Iskierka w jego oczach pojawia się, gdy słyszy o ewentualnych derbach po awansie: – Rzadko mieliśmy okazję do derbów z Herthą, ale ostatnie w 2013 roku elektryzowały całe miasto. W czasach Muru Berlińskiego nawiązała się nawet mała przyjaźń z Herthą, ale później okazało się, że nie mamy zbyt wielu punktów stycznych. Nie ma też wielkiej nienawiści, żyjemy po prostu obok siebie.
Już są kultowi. Nigdy nie byli w Bundeslidze, a i tak są na szesnastym miejscu pod względem liczby zarejestrowanych członków spośród wszystkich niemieckich klubów. Nie mają wielkich koncernów za sobą, mają kibiców, którzy wyciągną za uszy z każdego kryzysu. Nie mają krzesełek, mają fanatyczny doping przez 90 minut. Całą swoją historię oparli na porażkach, które potrafili przekuć w sukces.
Ale może sukces wcale by nie zaszkodził?
TEKST I ZDJĘCIA JAKUB BIAŁEK
CZY UNION BERLIN WYGRA SWÓJ OSTATNI MECZ W BOCHUM? ZAREJESTRUJ SIĘ W ETOTO I POSTAW PO KURSIE 1,62!
PRZECZYTAJ INNE TEKSTY AUTORA O NIEMIECKIEJ PIŁCE:
– DEPRESJA ROBERTA ENKE. O ŚMIERCI, KTÓRA RATUJE ŻYCIA
– BURDELE, CZACHY, TĘCZOWE TRYBUNY. W ODWIEDZINACH NA ST. PAULI
– DZIEŃ Z PIŁKARZEM BUNDESLIGI. JAK OD ŚRODKA WYGLĄDA FREIBURG SC?
– NUMER 10 NASZYCH SERC. JAK WOLFSBURG ZAPAMIĘTAŁ KRZYSZTOFA NOWAKA