Byłem najbardziej pesymistycznym ze wszystkich kibiców Łódzkiego Klubu Sportowego. Typowałem, że po awansie do II ligi będziemy bić się w środku tej klasy rozgrywkowej. Zapytany wprost o miejsce odpowiadałem dość długo: dziesiąte będzie okej, wszystko wyżej to sukces. Po awansie do I ligi przekonywałem: Pro Junior System. Tutaj atakujemy podium, jednocześnie pilnując, by ani przez moment w oczy nie zajrzało nam widmo walki o utrzymanie.
Trzy punkty przewagi nad Stalą Mielec? Zaraz odrobią.
Pięć punktów przewagi? Teraz to dopiero zaprzepaszczenie awansu będzie bolało.
Siedem punktów przewagi? Poczekajmy z szampanami, nie takie rzeczy udawało nam się zepsuć.
25 lat na trybunach ŁKS-u (minie jakoś jesienią) nauczyło mnie, że dopóki ostatni ze związkowych działaczy nie dopije swojej ostatniej kawy i nie zgasi ostatniego światła w siedzibie, radość jest niewskazana. W ogóle radość jest niewskazana. Jak już mieliśmy fajną pakę w Ekstraklasie, to zanim się nimi nacieszyliśmy, odebrano nam licencję. Jak już wygraliśmy wreszcie te derby przy Piłsudskiego, to zaraz potem Michał Probierz wyjechał, a my spadliśmy do I ligi. Kurczę, nawet mistrzostwo okazało się początkiem problemów – najpierw wyprzedaż drużyny, potem walka o utrzymanie, wreszcie wycofanie głównego sponsora i pierwszoligowe lata. Ilekroć osiągaliśmy jakiś najmniejszy sukces, zaraz przychodziły ciosy, najczęściej od razu w kombinacji.
Dlatego kombinacja sukcesów po prostu wykraczała poza skalę mojego rozumienia. Byłem przygotowany na rozczarowanie w każdym z II-ligowych meczów, nie byłbym zaskoczony jakąkolwiek wielopoziomową katastrofą na poziomie I ligi. Spokojny, wyciszony, po prostu pogodzony z losem oczekiwałem na te wszystkie sierpowe, proste i podbródkowe.
Ale one nie nadchodziły. Zaczęła się jakaś szalona szarża, bo jednocześnie eksplodowały wszystkie aspekty życia klubu. Siatkarki zdobyły wicemistrzostwo Polski i pokazały się w Lidze Mistrzów. Akademia ŁKS-u rozrosła się na tyle, że eksperci już dziś widzą ją w dość ścisłej krajowej czołówce, przynajmniej pod względem infrastruktury. Miejsce w seniorskim zespole wywalczyli zresztą kolejni wychowankowie, łodzianie, ełkaesiacy od urodzenia, którzy gdyby akurat nie grali w ŁKS-ie, pewnie siedzieliby z nami na trybunach. A potem nadeszła wiosna.
Mistrzostwo siatkarek.
Dziewięć zwycięstw do zera w jedenastu wiosennych meczach.
Awans do Ekstraklasy.
I to jaki awans. Momentami to był prawdziwy walec. Jeśli już przez te ćwierć wieku na ŁKS-ie słyszałem pochwały w kierunku mojego klubu, zazwyczaj dotyczyły ambicji. Charakteru. Zawziętości i umiejętności gryzienia po kostkach mimo biedy. Byłem naprawdę dumny z tego ŁKS-u grającego nawet nie za frytki, a za obietnicę frytek. Byłem dumny z pierwszego sezonu po powrocie do Ekstraklasy w 2007 roku. Szczerze wielbiłem grę Mladena Kascelana, chociaż jego repertuar zagrań rozciągał się od ofiarnego wślizgu do ofiarnej szarpaniny w środku pola.
Tymczasem teraz pochwały popłynęły tak wartkim nurtem, że do dziś nie wierzę w to, co sam widziałem. Strzały po widłach. Piętki, zagrania zewniakiem, zakładanie rywalom dziur, przerzuty cięte co do milimetra, serie podań, morderczy pressing. A w tym wszystkim Michał Kołba, łodzianin i ełkaesiak, Janek Sobociński, łodzianin i ełkaesiak, Rafał Kujawa, łodzianin i ełkaesiak, Piotr Pyrdoł, Maks Rozwandowicz… I właśnie ci nasi ludzie, którzy doskonale znają 3/4 naszego śpiewnika, grali tak efektownie, tak widowiskowo, z taką werwą i co najważniejsze – z takimi wynikami.
Do tej pory tego typu cuda widziałem tylko w Football Managerze. Tam zawsze prowadziłem karierę tak samo – rozbudowa akademii, wychowankowie w pierwszym składzie, po paru sezonach już połowa drużyny to łodzianie, którzy klepią sobie piłeczkę i pokonują każdego rywala kilkoma golami. Nie zliczę, ile razy przecierałem w tym sezonie oczy ze zdumienia. To nie FM? To nie mój kolejny save, w którym Sobociński i Pyrdoł wzbudzają zainteresowanie zagranicznych klubów?
No nie. To nie był film, to nie był sen, to nie była moja gra.
To był ŁKS w sezonie 2018/19.
Długo broniłem się przed tymi pochwałami. Sądziłem, że obraz zakłóca mi kibolska mentalność, że zwykłe podanie Daniego Ramireza w moich oczach urasta do rangi akcji roku. Ale porozmawiałem z kilkoma ekspertami, podpatrzyłem, jak piszą o nas inni, jak nas widza, jak odbierają komplet publiczności na każdym ze wszystkich wiosennych meczów. Okazało się, że faktycznie, kibolska mentalność zacierała mi faktyczny obraz – 25 lat mniejszych i większych rozczarowań sprawiło, że nie potrafiłem docenić tego, co dzieje się w Łodzi.
Trzy awanse rok po roku. Doskonała, widowiskowa gra. Gole 21:2 przez całą wiosnę. Powrót do elity zaledwie 6 lat po bankructwie, po tym pamiętnym spotkaniu na ŁKS-ie, gdy wahaliśmy się w kilkadziesiąt, albo i więcej osób – co dalej? Kto to ma odtworzyć? Kto to ma sfinansować, kto ma wyznaczyć kierunki, kto ma decydować? Pamiętam, że wówczas dużo mówiliśmy o zaufaniu, o tym, że są ludzie godni naszego poparcia.
Jednym z nich był Tomasz Salski, aktualny prezes, główny sponsor, ale przede wszystkim – człowiek, który chyba grał w FM-a w podobny sposób jak ja. Prezes Salski dźwignął akademię na wyższy poziom. Zatrudnił dyrektora sportowego, któremu ufał nawet wówczas, gdy wielu z nas sądziło, że sprowadzi na nas z powrotem IV ligę. Stworzył w kilka lat klub, który ja sam wielokrotnie tworzyłem na ekranie komputera.
Stworzył – wraz z rzeszą ludzi, którzy mu zaufali – klub moich marzeń.
Nie chcę myśleć, kto nam podkupi Ramireza, gdzie, za ile i kiedy pójdzie Jasiek Sobociński, jak mocno obtłucze nas Piast Gliwice i czy damy radę awansować do górnej ósemki.
Chcę dziś po prostu mocno utrwalić sobie w pamięci, czym był w maju 2019 roku Łódzki Klub Sportowy.
Zawsze był i zawsze będzie dla mnie klubem ukochanym. Dziś jest też klubem wymarzonym.
JAKUB OLKIEWICZ
Z Jastrzębia-Zdroju
Fot. ŁKS Łódź