Nie trzeba mieć licencji detektywa, nie trzeba oglądać namiętnie Ojca Mateusza, nie trzeba chodzić w brązowym płaszczu, błyszczeć ironią i palić papierosy, by znaleźć w meczu Wisły Płock z Arką drugie dno. Leszek Ojrzyński nie do końca doceniony w Gdyni mierzył się dziś ze swoją byłą drużyną, która bez jego pomocy, za to po eksperymencie z jakąś absurdalną odmianą tiki-taki – cóż za zaskoczenie – musi się bić o życie. I cóż, gdyby Ojrzyński ograł teraz Arkę, samemu zaklepałby utrzymanie Wiśle właściwie na sto procent, a ponadto wyciągnąłby pomocną dłoń do Śląska, który jest najgroźniejszym rywalem żółto-niebieskich w walce o byt. Ironia i złośliwość losu na poziomie Himalajów. No, ale nie będziemy przeciągać, jak w jakimś teleturnieju i powiemy od razu: Ojrzyński był o krok, ale na ostatniej prostej sprawa się rypła.
Konkretnie w 94. minucie. To wtedy goście mieli rzut wolny, wrzucili w pole karne, a Helstrup – wyskakując na wysokość, której nie powstydziłby się dobry koszykarz – skierował piłkę głową do siatki. Tym sposobem Arka uratowała remis, o który walczyła wówczas od przeszło 40 minut, kiedy Stevanović wrzucił Sochę na karuzelę (potem obrońcę Arki z murawy wyciągał dźwig), zagrał wzdłuż bramki, a tam czyhał już Zawada i dopełnił formalności. Swoją drogą – rozstrzelał się nam napastnik, bo to była jego piąta bramka w ciągu pięciu ostatnich meczów. Gdyby ktoś taki scenariusz spróbował nam przekazać jeszcze parę miesięcy temu, wysłalibyśmy go do pewnego ośrodka i nie byłby to Ciechocinek, tylko rezydencja z pokojami bez klamek.
W każdym razie: wybaczcie, że tak od razu przeszliśmy do konkretów, jakie zobaczyliśmy w tym meczu, ale właściwie inaczej się nie dało. Obejrzeliśmy bowiem spotkanie skrajnie nudne i słabe, w którym działo się tyle, co na wyjściu na grzyby po czterdziestodniowej suszy. Pamiętacie starcie z wczoraj. No, to dodajcie do tego jeszcze inną otoczkę, trochę gorszych piłkarzy na większości pozycji i mniej więcej wiecie, z czym przyszło mierzyć się widzom. A że padły dwie bramki? Błysnął Stevanović, skompromitował się Socha, potem zabrakło krycia i walki z Helstrupem, więc wpadło.
Nie podepniemy tego pod kategorię „działo się”. No bo się, cholera jasna, nie działo. Może gdyby ktoś oglądał pierwszy mecz w życiu, to mógłby się ekscytować niecelnym rzutem wolnym Dominika Furmana (w boczną siatkę), próbą Nalepy zbitą przez Żynela, niecelną główką Zawady. Natomiast my – jak i pewnie 99% innych widzów – nie oglądaliśmy piłki po raz pierwszy, więc zamiast tego dostrzegliśmy szarpaną grę, mnóstwo chaosu, mnóstwo niedokładności i niezbyt wysokie tempo. I oczywiście zobaczyliśmy ten brzuch Zarandii:
– Gapicie mi się na bebech?
– Zerknęliśmy tylko.
Co ten wynik oznacza dla tabeli? Przede wszystkim to, że Arka ucieka Śląskowi na cztery punkty, tak więc nie ma siły: wrocławianie, nawet jeśli wygrają w Sosnowcu, nie uciekną ze strefy spadkowej. Ponadto spokoju nie ma wciąż Wisła Płock, bo jeśli wspomniany Śląsk rzeczywiście wygra, będzie miał jedno oczko straty do Arki i Miedzi, ale też tylko dwa do Nafciarzy. I zabawa zaczęłaby się wówczas od nowa.
[event_results 580628]
Fot. FotoPyk