Dziewięć lat temu Andrius Skerla strzelił Pogoni Szczecin jedynego gola w finale Pucharu Polski. Do dziś to najważniejsze trafienie w całej historii Jagiellonii Białystok. Przy czym warto podkreślić “do dziś”, bo o 16:00 na Stadionie Narodowym piłkarze Ireneusza Mamrota staną przed szansą powtórzenia dokonania Skerli.
Z tej okazji porozmawialiśmy z byłym litewskim obrońcą. Nie tylko o pamiętnym meczu, ale również o PSV, w którym zaczynał poważną karierę u boku Ruuda van Nistelrooy’a i Jaapa Stama czy finale Pucharu Szkocji, który popsuł mu Henrik Larsson. Zapraszamy!
Ciągle śledzi pan naszą piłkę czy po wyjeździe z Polski pan odpuścił?
Patrzę na to trochę z boku, ale tak, orientuję się w tym, co się dzieje. Pracuję teraz jako asystent w reprezentacji Litwy, więc siłą rzeczy muszę wiedzieć, co słychać u zawodników występujących w waszej lidze. Może nie ma ich w tej chwili wielu, ale choćby na ostatnim zgrupowaniu był nie tylko Arvydas Novikovas, ale też Justinas Marazas. Do tego śledzę to, co dzieje się w Jagiellonii Białystok i od czasu do czasu jestem na jej meczach.
Trochę się od pana czasów na Podlasiu pozmieniało.
Uważam, że ten klub jest już na innym poziomie. Z roku na rok widzę, że się rozwija i jest też tego efekt w tabeli, bo Jagiellonia nie jest już średniakiem, tylko ciągle trzyma się czołówki. Do tego jest nowy stadion, a kibice chętnie chodzą na mecze i tworzą fantastyczną atmosferę. Ja załapałem się tylko na sam początek budowy takiego klubu. Ale z tego co widzę, cała liga się też pozmieniała. Za moich czasów najmocniejsza była zdecydowanie Wisła Kraków, a w dalszej kolejności Legia i Lech. Dzisiaj wszystko jest bardziej wyrównane i do głosu dochodzą inne zespoły.
Taki piłkarz jak Andrius Skerla ciągle łapałby się do pierwszego składu Jagiellonii Białystok?
Oj, naprawdę nie wiem! Jeśli już muszę coś odpowiedzieć, to myślę, że bym grał.
Na pewno przydałby się pan pod bramką rywali na finał Pucharu Polski. Jak pan wspomina to historyczne dla Jagiellonii starcie sprzed dziewięciu lat?
Mecz był na stadionie w Bydgoszczy, więc wyglądało to trochę inaczej niż dzisiaj. Nie było to zbyt ładne spotkanie dla widzów. Wszyscy – i my, i piłkarze Pogoni Szczecin – wiedzieli, jaka jest stawka. Chodziło tylko o to, żeby wygrać i zabrać puchar do domu.
Pamiętam przede wszystkim mojego gola, który dał trofeum, ale nie zapomniałem również o tym, że w pierwszej połowie też miałem świetną okazję, by strzelić głową. No i ten nieszczęsny rzut karny, który mógł być podyktowany dla Pogoni, a nie został. Myślę, że dzisiaj, gdy sędziom pomaga VAR, mogłoby się to skończyć trochę inaczej. Gdyby Pogoń strzeliła bramkę jako pierwsza, byłoby nam znacznie trudniej.
Ale kapelę mieliście wtedy całkiem ciekawą.
Ciekawy zespół na ciekawe czasy! Niech pan sobie przypomni, jak zaczynał się dla nas tamten sezon. Startowaliśmy z dziesięcioma punktami na minusie. Byliśmy kandydatem do spadku, tymczasem okazało się, że już po czterech pierwszych kolejkach wyszliśmy na zero, a potem okazało się, że zrobiliśmy jeszcze coś historycznego dla klubu i dla całego miasta.
Pan był już wtedy doświadczonym piłkarzem, ale koledzy porobili kariery.
Nie tylko koledzy, ale także Michał Probierz, który był wtedy młodym i początkującym szkoleniowcem. Śledzę jego karierę i uważam, że to bardzo trener. A zespół rzeczywiście zbudował wtedy mocny. Ciągle bramki strzelał Tomek Frankowski, ale obok niego był też Kamil Grosicki, który i gra w reprezentacji Polski, i był w Premier League. I takich przypadków znajdziemy więcej, bo Rafał Gikiewicz grał w Bundeslidze, Igor Lewczuk w Girondins Bordeaux, a Thiago Cionek trzyma się w Serie A.
Na Cionka podobno pan się ostro wkurzył, bo złapał głupią kartkę w półfinale i nie mógł zagrać z Pogonią.
To prawda! Grałem razem z Marokańczykiem El Mehdim, ale najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło.
Skoro zespół był do tańca i do różańca, to pewnie świętowanie historycznego sukcesu też zapadło w pamięć.
Pamiętam, choć nie jest to takie oczywiste, bo świętowaliśmy dwa dni, a niektórzy mogą mieć po takim czasie dziury w pamięci! Bawiliśmy się razem z naszymi kibicami po powrocie do domu i było fantastycznie.
Duch Puszczy leciał z kranów?
Wszystko było! Na szczęście mieliśmy trochę lepsze warunki do świętowania niż teraz, bo wtedy to był ostatni mecz sezonu. Mogliśmy sobie pozwolić na więcej.
Niewiele zabrakło, a zapisałby się pan również w historii innego klubu. Dunfermline to szkocka drużyna, która jedyne sukcesy odnosiła w latach 60. poprzedniego wieku. W XXI wieku udało jej się tylko dojść do finału Pucharu Szkocji. To pan otworzył wynik w spotkaniu z Celtikiem, ale nie udało się dowieźć prowadzenia do końca meczu.
Dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że w życiu grałem w pięciu finałach i strzeliłem w nich pięć bramek. Uważam, że to dobry wynik jak na środkowego obrońcę.
Nawet bardzo dobry!
Nie wiem, z czego to wynikało, ale co strzeliłem, to moje! Szkoda tylko, że choćby w tej Szkocji nie udało się wygrać. Chyba po prostu źle trafiliśmy, bo to był ostatni mecz Henrika Larssona dla Celtiku Glasgow, po nim odszedł do Barcelony. Pożegnał się ze wszystkimi pięknie, bo strzelił dwa gole na Hampden Park. Prowadziliśmy po pierwszej połowie, a w drugiej mieliśmy bardzo dobrą okazję, by strzelić drugą bramkę. Gdy to Celtic trafił po raz pierwszy, wszystko się posypało. Ale w tamtym czasie to była wielka drużyna.
Gdy przygotowywałem się do naszej rozmowy, trochę zdziwiło mnie to, że pan w tym Dunfermline jest w zasadzie traktowany jak legenda.
Grałem tam przez pięć lat, które przypadły na czasy, gdy zespół grał w najwyższej lidze. Ludzie to pamiętają i kojarzą mnie z tym lepszymi chwilami, bo jakoś niedługo po moim odejściu spadli z Premiership, mieli duże problemy i teraz grają tylko w drugiej lidze. Wtedy mieliśmy naprawdę ciekawy zespół i wielu kibiców chodziło na mecze.
Pan jest zadowolony z tego, co osiągnął jako piłkarz czy jednak gdzieś jest poczucie niedosytu?
Pięć lat w Szkocji, pięć w Polsce, do tego Holandia, Rosja, no i oczywiście Litwa. Trochę pograłem. Przecież ja byłem zwyczajnym zawodnikiem, a nie jakimś topowym. Uważam, że biorąc to pod uwagę, nie mam prawa narzekać. Zrobiłem dokładnie tyle, ile mogłem, na więcej chyba nie było mnie stać.
Ale gdy zaczyna się karierę u boku takich zawodników jak Ruud van Nistelrooy, Phillip Cocu czy Jaap Stam, to chyba siłą rzeczy można liczyć na więcej. Miał pan ledwie 20 lat, gdy kontrakt w PSV zaproponował panu Dick Advocaat.
To był taki czas, gdy PSV chciało postawić na wielu młodych zawodników i byłem po prostu jednym z nich. Ja przede wszystkim zawsze wychodziłem z takiego założenia, że chcę grać w piłkę. W Eindhoven podpisałem pięcioletni kontrakt i mógłbym tyle tam siedzieć, ale odszedłem w połowie, bo nie miałem żadnych gwarancji występów. U trenera Erica Geretsa przez cały sezon zagrałem tylko dwa razy i nie zanosiło się na to, że moja sytuacji się zmieni. Tym bardziej, że do drużyny zaczęli wchodzić już kolejni gracze jak Mark van Bommel, Wilfred Bouma czy Eric Addo. Konkurencja była bardzo mocna.
Może i po spotkaniu z takimi nazwiskami można oczekiwać czegoś więcej, ale ja tak do tego nie podchodzę.
Mocniej stawiał na pana tylko legendarny Sir Bobby Robson, zagrał pan u niego w ponad 20 meczach w sezonie.
Niedawno oglądałem na Netfilksie dokument „Bobby Robson: więcej niż trener”. Było tam kilka scen z jego pobytu w PSV, więc mogłem sobie odświeżyć parę wspomnień. To był niesamowity człowiek z wielkim sercem. Taki prawdziwy gentelmen, których niewielu jest w dzisiejszych czasach.
Pamiętam, że w PSV było wtedy bardzo wielu obcokrajowców. Po każdym treningu mieliśmy lekcje języka, by jakoś się dogadać. Trener miał wtedy już ponad 65 lat, był znany i szanowany na całym świecie, a przychodził, siadał z nami w ławce i też się uczył. W żadnym wypadku nie musiał tego robić, chyba nawet trochę nie wypadało, ale chciał.
Bardzo ufał młodym piłkarzom, w tym również mnie. Wystawiał mnie nawet na spotkania Ligi Mistrzów. Szkoda, że w PSV pracował tylko przez jeden sezon.
A czegoś pan szczególnie żałuje?
Wydaje mi się, że nie mam prawa żałować, bo podejmowałem dobre decyzje. W każdym miejscu, w którym wylądowałem, grałem w piłkę. Dla zawodnika to najważniejsze. Przynajmniej dla mnie, bo nie wyobrażam sobie, że trenowałbym cały tydzień, a później siedział na ławce czy na trybunach. Tak było tylko w PSV, ale tam grały gwiazdy.
Może po tym PSV powinien pan znaleźć lepszy klub.
Nie grałem regularnie, więc nie mogłem przebierać w ofertach. Była szansa na klub w Bundeslidze, nawet już tam jeździłem, ale w końcówce sezonu spadł do drugiej ligi i temat przestał być aktualny. W Szkocji bardzo mocno chciał mnie wtedy trener i to było dla mnie kluczowe.
Teraz to pan będzie trenerem?
Jak już wspomniałem, pracuję jako asystent w naszej kadrze narodowej i jednocześnie jestem w trakcie wyrabiania licencji UEFA Pro. Wcześniej zbierałem też doświadczenie w Żalgirisie, w którym kończyłem karierę, a także w młodzieżowych kadrach. Powoli myślałem o tej pracy już wtedy, gdy odchodziłem z Polski i wracałem na Litwę. Przy czym najpierw coś jeszcze osiągnąłem jako piłkarz, bo z Żalgirisem wygraliśmy wiele trofeów, a w pucharach udało nam się wygrać z Lechem Poznań. Kiedyś grałem też z Legią jako piłkarz Vetry Wilno, więc miałem szczęście do polskich drużyn. Chociaż w tym meczu było bardzo gorąco i musiałem uciekać do szatni, żeby nie dostać gazem!
Wracając do pytania, oczywiście z czasem planuję zostać pierwszym trenerem, choć praca, którą mam dziś, też jest bardzo ciekawa.
Czyli jakby co, to polskie kluby powoli mogą do pana dzwonić z ofertami?
Niedługo dostanę licencję UEFA Pro i wtedy mogą!
Idą trochę lepsze czasy dla litewskiej piłki?
Powiem szczerze, że w najbliższej przyszłości będzie o to bardzo ciężko. Aktualnie nie jest to najlepszy okres. Na pewno potrzebujemy trzech-czterech lat, by dojrzeli nasi młodzi i zdolni zawodnicy. Na razie ciężko pracujemy i staramy się coś zmienić.
Podobno waszym najbardziej utalentowanym graczem jest Justinas Marazas z Wisły Płock. Muszę panu powiedzieć, że to najlepiej nie wróży, bo początki ma u nas bardzo przeciętne.
Trafił do znacznie mocniejszej ligi. Ma ledwie 19 lat, a już dostaje szanse. Oby miał to zaufanie w przyszłości. Uważam, że ma wielki talent, a fakt, że trafił do Polski tylko pomoże mu w tym, żeby go rozwinąć. Na pewno my jako sztab kadry będziemy się mu przyglądać.
W tym kontekście chyba szkoda, że dziś raczej nie zagra Arvydas Novikovas.
Uważam, że może zdarzyć się niespodzianka! Przynajmniej bardzo chciałbym zobaczyć go w akcji i to, jak Jagiellonia zdobywa Puchar Polski.
Jeśli tak się stanie, pana trafienie nie będzie już najważniejszym w historii klubu.
Ale to nic nie zmieni! Nie ma co żyć przeszłością. Kibicuję i litewskim piłkarzom, i Jagiellonii. Kibice tego klubu zasługują na to, żeby drużyna znów przywiozła puchar.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. newspix.pl