202 centymetry wzrostu predestynują do siatkówki czy koszykówki, ale Jakub Dziółka zawsze marzył o piłce. Takiego wieżowca jak były piłkarz Polonii Bytom polski futbol nie pamięta.
Wojciech Kaczmarek też tyle mierzył, ale to bramkarz, natomiast dwumetrowiec w polu? Nawet Marcin Krzywicki ustępuje wzrostem Dziółce, dziś zdolnemu szkoleniowcowi młodego pokolenia, aktualnie asystentowi w GKS-ie Katowice.
Czy wzrost pomaga czy przeszkadza? Jak było u niego z cechami technicznymi? Czy w dzisiejszej piłce jest zbyt wielki nacisk na cechy fizyczne? Dlaczego obiady w jego domu bywały trudne? Dlaczego nie załapał się na kontrakt w Szkocji? Dlaczego życie rodzinne cierpi przy zawodzie trenera?
Zapraszamy.
***
Grał pan kiedykolwiek przeciw wyższemu od siebie?
Mógł się zdarzyć jakiś bramkarz. Ale pewien nie jestem.
A z pola?
Marek Wasiluk może?
Marek Wasiluk ma nieco poniżej dwóch metrów.
No to chyba jednak nie.
Zastanawiałem się nad tym i wydaje mi się, że nie było w polskiej piłce piłkarza z pola, zawodowca, który tyle by sobie liczył co pan.
Tak się stało, ale ciężko mi na to odpowiedzieć. Były z tego tytułu ograniczenia – koordynacja czy szybkość, elementy ważne w dzisiejszej piłce. Zawsze jednak chciałem grać w piłkę, marzyłem o tym już jako dziesięciolatek, a potem konsekwentnie podążałem swoją drogą i udało mi się zagrać w Ekstraklasie.
Wzrost bardziej przeszkadza czy pomaga?
Czasem pomaga, czasem nie. W ofensywie, przy stałych fragmentach, zdarzało się, że byłem od wszystkich wyższy od głowę, niemniej i tak większy zasięg będzie miał bramkarz, bo może łapać piłkę czy piąstkować. Do mnie zawsze desygnowano najwyższego, ale też najsilniejszego, bo można wytrącić z równowagi i to wystarczy. Ale pilnowanie zwrotnego szybkościowca, powiedzmy Adriana Sikory albo Rafała Boguskiego… tyle lat minęło, a ja wciąż pamiętam rywalizację z nimi. W zasadzie aby ich zatrzymać, musiałem się uciekać do fauli i tyle.
Zdarzały się głosy, żeby zaczął pan uprawiać inny sport?
Nie, dopiero później, gdy mówiłem komuś, że zarabiam na życie jako sportowiec. Strzelano zawsze, że uprawiam siatkę lub koszykówkę.
A typowo piłkarsko, jak by pan siebie scharakteryzował?
Co będę owijał w bawełnę, piłkarsko się nie wyróżniałem, również na swoje życzenie. Gdybym wiedział wtedy to, co wiem dzisiaj, pewnie inaczej bym funkcjonował jako zawodnik. Nie zostawałem po treningach. Nie robiłem nic ponad to, czego wymagał trener. Dlatego dobrze czułem się, gdy drużyna ustawiona była głęboko w grze defensywnej. Małe były szanse, żeby ktoś nas zaskoczył z szybkiej kontry, a ja mogłem uwydatnić swoje najlepsze cechy, czyli odbiór i twardą grę. Na niższych poziomach nieźle czułem się też pod bramką rywala, oczywiście przy wrzutkach. W Szczakowiance w I lidze strzeliłem cztery bramki, niezły rezultat jak na stopera.
I zdobył pan w tamtym sezonie dziewięć żółtych kartek.
Wiele razy trzeba było się ratować. Natomiast parę punktów z przodu zawsze dałem.
Warunki fizyczne są w dzisiejszym futbolu przeszacowane?
Myślę, że nie. Piłka zmierza w tym kierunku, że ważny jest każdy element. Bez bazy fizycznej – kondycji, motoryki – ciężko dziś zrobić cokolwiek. Uważam, że nam w Katowicach brakuje wzrostu w niektórych momentach, gdybyśmy mieli dwóch, trzech wyższych zawodników to byśmy nie narzekali. Co oczywiście nie znaczy, że nie ma na boisku miejsca dla zawodników niższych.
Czy trener Jakub Dziółka znalałzby miejsce w składzie dla piłkarza Jakuba Dziółki?
Myślę, że nie. Jakub Dziółka popełniał zbyt wiele błędów, szczególnie w ustawieniu. Wiadomo, że ciężko mi było się ścigać, pewnych kwestii się nie przeskoczy, ale dobrym ustawieniem można „zyskać” nawet kilka metrów. Nie jest to całkiem do zniwelowania, bo są różne boiskowe sytuacje, ale można zrobić sporo. Nie mam przekonania, że tak robiłem. Takie poruszanie się bez piłki, w jakim tempie wracać do ustawienia bazowego… Było tu pole do nadrobienia znaczne. Po czasie lepiej rozumiem dlaczego byłem często rezerwowym. Wtedy często się denerwowałem, normalne, każdy chce grać.
A jak u pana było z techniką?
(śmiech). Powiedzmy, że średnio.
Jaki był pana rekord żonglerek?
Z tym nie miałem problemu, ale raczej nie zabierałem się, dajmy na to, za dryblingi. Niemniej zdarzył się kiedyś, chyba nawet w polu karnym rywala. Zostałem sfaulowany i wyszedł z tego karny. Ale to nie było z powtarzalności, tylko z zaskoczenia. Wirtuozem nie byłem, celny przerzut owszem, ale strzał już nie.
Zaczynał pan przygodę w GKS-ie Katowice.
Jak większość młodych chłopaków, chciałem grać. Ktoś się na podwórku zapisywał, poszedłem też. Byłem w czwartej klasie podstawówki. Pamiętam, że GKS, choć był wtedy jednym z najlepszych klubów w Polsce, miał słabiutką bazę treningową. Dzisiaj mamy dwa trawiaste boiska, wtedy było jedno, na którym latem panował kurz i pył, a zimą robił się śnieg i muł. Z piłkarzy GKS największe wrażenie robił wtedy Kazimierz Węgrzyn. Sam jego głos, z tym niskim tonem, miał swoją wymowę.
Chodziłem na mecze, kibicowałem, podawaliśmy też piłki na meczach pucharowych. Niestety przepadło mi podawanie piłek na Bordeaux, wtedy wzięli akurat starszy rocznik. Po latach jednak najbardziej zapadły mi w pamięć nie pucharowe boje, a starcia z Ruchem Chorzów. Największe widowisko kibicowskie, najwięcej policji – czuło się wyjątkową atmosferę.
Pan miał okres bycia ultrasem?
Nie. Mój tata kibicowałem całej śląskiej piłce. Zabierał mnie w weekendy to na Ruch, to na GKS – wszędzie tam, gdzie był akurat dobry futbol ze śląską drużyną w tle. Tata to klasyczny przykład weekendowego trenera.
Zawsze wie co zrobić, żeby reprezentacja wygrała 3:0?
Nie tylko reprezentacja! Zdarza się, że nasze rozmowy o piłce kończą się różnie.
W jakim temacie panowie ostatnio pięknie się nie zgodzili?
Teraz ma mniej argumentów, bo mogę wyłożyć zadania, założenia na mecz, filozofię gry. Ale jako zawodnik sporo usłyszałem. Dlaczego za mało mnie pod bramkę? Dlaczego od razu oddaję piłkę zamiast się z nią zabrać? Mówiłem:
– Tato, środkowy obrońca nie ogra dziesięciu zawodników.
No to słyszałem, że jestem za mało gotowy, za mało zdecydowany.
To były trudne obiady.
Oj, kończyły się czasem kłótniami. Jak byłem pierwszym trenerem w niższych ligach tata też wiedział lepiej jak zagrać. Wysoko, nisko! Pressing! Jak się cofnęliśmy zawsze była bura.
Tomasz Łapiński powiedział mi, że najgorsze w pracy trenera jest to, że nigdy nie wychodzi z pracy. Siedzi w domu, z rodziną przy obiedzie, a myślisz o sprawach zawodowych.
Tak jest w istocie. Nawet dzisiaj wróciłem, jadłem obiad, a żona mówi:
– Jesz obiad z nami, ale myślami jeszcze jesteś w klubie.
Wiele razy mi o tym mówiła, a ja przyznaję, że mam z tym problem. Nawet na wakacjach nie potrafię całkowicie zapomnieć o piłce. Staram się to zmienić, jak bawię się z dziećmi to bawię się z dziećmi, ale w tym zawodzie rodzina cierpi, taka jest prawda. Niby jest się w domu, ale jest się nieobecnym. Praca nie kończy się w klubie, wracam, analizuję, a jak mam czas, to przepracowuje kolejne tematy, analizę przeciwnika czy jeszcze coś innego. Teraz i tak mam komfort, pracowałem w niższych ligach to wiem, że czasem trener jest i kierownikiem zespołu, trenerem bramkarzy.
Najbardziej absurdalne z dzisiejszej perspektywy zadanie, którym musiał się pan zająć jako trener w niższej lidze?
Wyprać sprzęt. Osoba za to odpowiedzialna akurat miała urlop. Nie miałem z tym problemu, ale taka sytuacja miała miejsce. To też działa na trochę innym poziomie. W niższych ligach zawodnicy grają za darmo, musisz szukać sposobu by do nich dotrzeć, by móc od nich wymagać. Jeśli sam się poświęcisz, jeśli dołożysz od siebie, tak jak z tym praniem, to potem możesz wymagać.
Pan mógł się wtedy skupić tylko na piłce?
Nie. Pracowałem jako fizjoterapeuta w przychodni. Skupić tylko na trenerce mogłem w ostatnim półroczu pracy w Skrze, a także teraz kiedy trafiłem do GKS. W III lidze pod koniec wiedziałem, że dalsze łączenie obu ról jest bardzo trudne i znowu cierpi na tym rodzina, bo w domu nie było mnie prawie wcale. Wiedziałem, że trzeba wybrać i wybrałem.
Pana żona jest w czołówce najbardziej wyrozumiałych żon na świecie?
Zgadza się. Summa summarum ona zajmuje się wszystkim tym, na co ja w domu nie mam czasu. To nie tak, że migam się od obowiązków domowych, że zalegam na kanapie i gapię się w sufit. Staram się czy skosić trawę, czy zrobić zakupy, czy zawieźć dzieci, ale takie są realia, że często czasu na wszystkie domowe obowiązki nie ma.
Czego praca w A-klasie uczy szkoleniowca?
Organizacji, takiej bezpośredniej. Niektórzy pracę na takim poziomie traktują sobie na luzie, ja zawsze mówiłem, że wkładam w to sto procent. To znowu był sposób na zmotywowanie piłkarzy, widzieli, że nie lekceważę, że chcę coś z nimi zrobić. W A-klasie mierzysz się z problemami takimi, jak wypadnięcie połowy drużyny przez wesele, braki kadrowe na treningach i inne – to też uczy pewnej improwizacji. No i elastyczności, bo czy osób brakuje czy nie, zawsze robiłem im typowo piłkarski trening, a nie rzucałem piłkę pod zabawę. To była zawsze praca, by zawodnik stał się lepszym. Praca na dole piłkarskiej piramidy uczy zarządzania zasobami, uczy rozwijania piłkarzy, znajdywaniu w nich dodatkowych rezerw, a także mobilizacji, bo tu musisz zagrać na osobistych strunach, pieniądze jako motywator nie istnieją. Powiem szczerze, że mam dużo więcej pasji jako trener niż jako zawodnik.
Dlaczego?
Lubię to robić. Chętnie poświęcam temu czas. To nie tak, że jako piłkarz po treningu szedłem na imprezę, ale nie pracowałem nad sobą odpowiednio. Tutaj mam jakiś wewnętrzny, naturalny magnes do tych tematów.
Podejrzewam, że śledzi pan uważnie wyniki Skry Częstochowa.
Oczywiście. Trafiłem do Skry z Myszkowa, najpierw na stanowisko asystenta, by pomóc koledze Piotrkowi Mrozkowi. Gdy Piotrek odszedł do Cracovii, prezesi postawili na mnie. Bardzo wiele się tu nauczyłem. Wciąż w zespole, który dziś dobrze radzi sobie w II lidze, jest wielu zawodników, z którymi miałem przyjemność pracować. Łączyłem tam różne role, odpowiadałem za wyniki, ale też zdarzało się, że za transfery.
Teraz podobny ruch wykonał pan podczas przenosin do GKS-u, znowu z pierwszego szkoleniowca na stanowisko asystenta.
Ale to pomaga, łatwiej mogę wczuć się w rolę trenera Dudka, wiem z czym się zmaga podejmując decyzje. On oczywiście konsultuje się ze sztabem, wspólnie zastanawiamy się nad personaliami czy taktyką. Wiem jakie trudne to wybory.
Bywa pan stanowczy w rozmowie z pierwszym trenerem?
Wychodzę z założenia, że po to jest sztab żeby się nie zgadzać. W tym sensie, aby siać twórczy ferment. Pierwszy szkoleniowiec potrzebuje innego spojrzenia, większość jest otwarta na decyzję. Ważne, żeby szanować pełnię jego władzy do podejmowanych decyzji.
Jaki to sezon dla GKS-u Katowice?
Miał trzech trenerów, w tym ze mną na cztery spotkania w roli szkoleniowca tymczasowego. Jestem pełen optymizmu, że będzie zakończony happy-endem, choć inna sprawa, że trudno utrzymanie traktować za happy-end. Wiemy jakie klub ma aspiracje. Ja osobiście wiem co to znaczy grać o utrzymanie, pamiętam jak walczyliśmy o to w Polonii Bytom, stawka meczu jest wielka, co i rusz spotkanie o sześć punktów.
Wróćmy do pana czasów piłkarskich. W GKS-ie Katowice nie dano panu szansy, poszedł pan do Górnika Katowice. Jakie tam zastał pan warunki?
III liga, studiowałem, a z piłki miałem stypendium. To nie był mój sposób na zarabianie, raczej pasja. Ale wtedy pojawiła się szansa: testy w Szczakowiance. Szczakowianka miała problemy, doświadczyła wyprzedaży zawodników i zbierała nowy zespół. Na pewno nie było tak, że bardzo chciała Dziółkę, to Dziółka bardziej chciał Szczakowianki. Ale testy zdałem, zostałem i wreszcie grałem na poziomie centralnym.
NIe byłem już wtedy takim młodym zawodnikiem. Organizacyjnie i finansowo było średnio, do dziś mi zalegają z pieniędzmi. Ryszard Czerwiec był w drużynie, pilnował tylko, żeby nie brakowało – powiedzmy – ciepłej wody czy czystego sprzętu, ale realia były jakie były. Dawał też świetne rady, na przykład wychodził na rozgrzewkę w dresie. Pytałem go dlaczego mimo wysokiej temperatury tak robi, a on tłumaczył, że w ten sposób szybciej przygotuje mnogi do wysiłku, bo mięśnie szybciej złapią temperaturę. Ostatecznie spadliśmy, ale ja pokazałem się z dobrej strony i trafiłem do KSZO Ostrowiec. Mój pierwszy wyjazd ze Śląska, spore oczekiwania, tymczasem trzy dni po podpisaniu kontraktu w Ostrowcu zaczęła się afera korupcyjna. Dopiero co rozmawiałem z dyrektorem sportowym, który roztaczał kolorową wizję, a tu takie coś. Zagrałem nawet jeden sparing z grającym prezesem Mirosławem Stasiakiem, ale potem dałem sobie spokój. Zgłosiła się Polonia Bytom.
Nikt przed sezonem nie wierzył w wasz awans.
Polonia we wcześniejszym sezonie utrzymała się po barażach. Nie było słowa o grze o Ekstraklasę. Wielkich pieniędzy nie było, sytuacje z wynagrodzeniami różne. My dopiero pięć kolejek przed końcem zaczęliśmy głośno mówić o tym celu. Trafiła się tam grupa zawodników ze Śląska, która umiała się zjednoczyć – mieliśmy wspólnego wroga, bo wszystkim chcieliśmy coś udowodnić. Myślę, że to po dziś dzień funkcjonuje, że często biedna szatnia potrafi wyzwolić z siebie więcej, jadąc na determinacji i cechach wolicjonalnych. Ja gdybym powiedział, że kiedyś będę grał w Ekstraklasie, sam sobie bym nie uwierzył. Doświadczyłem gry na każdym poziomie, i w A-klasie i w Ekstraklasie. Mam przekrój całej polskiej piłki.
Czego się pan spodziewał po Ekstraklasie?
Ciężko powiedzieć. Dominowała niepewność. Wiedzieliśmy, że nie będziemy grali w Bytomiu. Zagraliśmy nawet kilka meczów na Stadionie Śląskim. Trzy tysiące kibiców tam to była mała plama. Dziwnie się tam grało. Przegraliśmy kilka meczów jesienią wysoko, choćby z Odrą Wodzisław 1:6, z Koroną 0:4, z Wisłą 0:5. Ekstraklasa nauczyła mnie wtedy, że nie wybacza błędów.
Utrzymanie zrobiliście pod rządami trenera Probierza.
Umiał nas kupić swoim treningiem i indywidualnym podejściem. Miał twarde zasady, nie było z nim dyskusji. Zarazem były to zasady sprawiedliwe. Dopiero zaczynał przygodę z trenerką, na pewno miał wielką motywację, co przekładało się również na nas, zawodników.
Miałem z nim jedną szczególną rozmowę. Dopiero co przyszedł do Bytomia, jeszcze nie odbyliśmy żadnego treningu. Czasem lubiłem pomarudzić, że coś mnie boli, że to, tamto. Przyszedł do mnie Probierz.
– Wiem, że lubisz marudzić.
Patrzę na niego.
– Chodzisz, marudzisz, za chwilę mi cały zespół będzie marudził. Od dzisiaj kończysz z marudzeniem. Za marudzenie będziesz chodził mi po kawę. Masz, przeczytaj też tą książkę.
I dał mi „Potęgę podświadomości”.
Przeczytał pan?
Tak.
I dała coś?
Marudzić przestałem.
Może bardziej nie chciał pan nosić kawy.
Pewnie też. Wiedziałem jasno, że nie mogę tego robić i to są czytelne zasady. Oczywiście ta rozmowa trwała dłużej, to był skrót. Dzisiaj się zgadzam, sam trzymam tej zasady, marudzenie jest zaraźliwe.
Kolejne dwa sezony mieliście niesamowite, dwa siódme miejsca.
Wiedzieliśmy, że pieniądze z tytułu praw telewizyjnych to nasz główny dochód. Wiedzieliśmy jak klub ich potrzebuje, ba, jak my ich potrzebujemy. To siedziało nam w głowach, może komuś nie robiło różnicy czy zajmie ósme czy dziesiąte miejsce, my biliśmy się zawsze o każdy szczebel, bo oznaczał inne premie na koniec sezonu. Miasto pomagało, ale wiadomo jaki był problem: stadion. Do dziś jest ten kłopot, bo teraz Polonia gra na Szombierkach.
Miał pan przyjemność testować słynną „szarańczę” u trenera Motyki.
Nawet dzisiaj Wojtek Lisowski mi ją przypomniał. Obejrzał film, na którym Marcin Komorowski strzelił dzięki niej bramkę z szesnastego metra. Miałem tam swoją rolę, byłem w grupie nabiegającej. Jedna grupa ustawiona jest bliżej piłki, półkolem, a potem nabiega na słupek. Inni w maksymalnych prędkościach wbiegają w przestrzeń. To tylko wygląda, jakby biegali bez składu – wszystko ma na celu oszukać przeciwnika. Pamiętam natomiast taki mecz w Białymstoku. Trenerem Jagi był Probierz i przeciw nam… wykorzystał „szarańczę”. Nie strzelili z tego gola, ale było blisko. Trener Motyka powiedział nam później:
– Kurde bele, nie ćwiczyliśmy jak tego bronić. Tego się nie da bronić!
Co ciekawe, podobne schematy wykorzystuje słynny „lekarz od rzutów wolnych”, Gianni Vio, także dużo ruchu przy stałych fragmentach to sprawdzony pomysł.
Później grał pan w Polonii coraz mniej.
Byłem słabszy, przychodzili lepsi. Takie życie piłkarza.
Pojechał pan na testy do Szkocji.
Byliśmy na obozie. Śniadanie trwało od 7 do 9. Zawodnicy Aberdeen przychodzili o 8:30 jedli fasolkę, jajka, bekon, wychodzili o 9, wsiadali na rower, jechali na trening, a potem ćwiczyli interwały z pełnymi brzuchami. Bez sporttesterów, orka aż się paliło. My postępujemy inaczej, oni inaczej, natomiast mnie było w tym ciężko się odnaleźć. Musiałem coś zjeść, potrzebowałem tego, ale potem nie było lekko.
Po Polonii Bytom zszedł pan aż do Victorii Jaworzno, z Ekstraklasy do IV ligi. Nie było zainteresowania?
Nie. Tak się poukładało. Pojawiały się propozycje z II ligi, ale nie na tyle atrakcyjne, żeby wyjeżdżać ze Śląska. W Victorii pracował mój kolega, spytał czy bym nie pomógł. Później zdarzyła się jeszcze przygoda w GKS-ie Katowice, ciesze się, że było mi, wychowankowi, dane dla niego zagrać rundę. Niestety potem zerwałem więzadła krzyżowe, wyłączyły mnie na długie miesiące, a potem było ciężko wrócić do dawnego poziomu.
Udało się panu odłożyć pieniądze podczas kariery piłkarskiej?
Nigdy nie zarabiałem wiele. Były lepsze i gorsze czasy, ale nigdy tak, by nie wiadomo ile odłożyć. Może tym większa jest determinacja teraz żeby pracować.
Jest pan ambitnym człowiekiem. Obieca pan, że poprowadzi klub w Ekstraklasie?
Obiecać ciężko, ale oczywiście chciałbym kiedyś i moje działania są na to ukierunkowane.
Rozmawiał Leszek Milewski
Fot. NewsPix