Imprezowy maraton z Ekstraklasą zdaje się nie mieć końca. Ledwo skończyła się świąteczna kolejka, a terminarz następnych spotkań jest bezlitosny – wtorek, środa, czwartek, piątek, sobota, niedziela, poniedziałek. Nawet wyjątkowo mocna głowa może nie wystarczyć, by dotrzymać tempa naszej lidze. Na razie – po sobocie i poniedziałku – nic nie boli, kaca nie ma, ale sami nie wiemy, co stanie się za kilka dni.
Nie będzie przesadą stwierdzenie, że na wyróżnienie zasłużyła cała Wisła Płock, na czele z Leszkiem Ojrzyńskim, który – jak pisaliśmy na gorąco po spotkaniu – gdyby tylko zdecydował się firmować swoim nazwiskiem jakąś serię mioteł, byłby to z pewnością hit sprzedażowy. Trzy mecze, dziewięć punktów, w konsekwencji całkiem spokojna sytuacja płocczan, którzy jeszcze niedawno romansowali ze strefą spadkową, niespecjalnie kwapiąc się, by tę sytuację zmienić.
No, ale – choć pisząc to, cały czas nie dowierzamy – dużą rolę w metamorfozie Nafciarzy odegrał Oskar Zawada, który zasłużył na słówko. Dotychczas wsławiał się przede wszystkim sporą nieporadnością i nie tyle nieskutecznością, co w ogóle brakiem jakichkolwiek sytuacji strzeleckich. Ot, jak wchodził, to obrońcy rywali wykonywali salto ze szczęścia, wiedząc, że przyszedł czas na labę. Względnie, starając się zachowywać powagę, starali się ukrywać uśmiech, jaki malował się na ich twarzach po kolejnych nieudolnym zagraniu napastnika Wisły
Tymczasem teraz – gol z Zagłębiem Sosnowiec w poprzedniej kolejce i dublet z Wisłą Kraków, który pozwolił sięgnąć po arcyważny komplet punktów.
Bartłomiej Pawłowski wziął Huberta Matynię na karuzelę, ale cała zabawa wyglądała jak znęcanie się nad graczem Pogoni ze szczególnym okrucieństwem. Nie chodzi nawet o to, że skrzydłowy Zagłębia miał na lewej stronie tyle miejsca, że mógłby rozłożyć kilka stoisk i handlować pamiątkami. Przede wszystkim Matynia nie stawiał żadnego oporu, sprokurował rzut karny, został objechany przy wrzutce Pawłowskiego przed pierwszym golem. Generalnie był tak zakręcony, że mamy wątpliwości, czy po spotkaniu byłby w stanie poprawnie odpowiedzieć na pytanie o to, czy Szczecin leży nad morzem.
Jarosław Kubicki. Szybki zjazd do bazy po czerwonej kartce, wcześniej zawalony gol. Najpierw nieporadna interwencja w polu karnym, później bierna postawa, gdy Piotr Parzyszek zgarniał piłkę i oddawał sytuacyjny strzał. Jeżeli szukać winowajcy porażki gdańszczan, to właśnie tutaj.
Michal Pesković przeżywa najlepszy okres w swojej karierze. – Trzy lata temu nie miałem prawa marzyć, że wskoczę tak wysoko. Ale to dowód, że warto ciężko pracować, jakkolwiek banalne to brzmi – mówił w naszym wywiadzie, a teraz cały czas potwierdza dobrą dyspozycję. Gdyby Helik nie popełnił głupstwa w polu karnym, Słowak stałby się bohaterem “Pasów”, bo wcześniej, dzięki dwóm kapitalnym interwencjom, utrzymywał zespół przy życiu na Łazienkowskiej.
Lany poniedziałek, kawałek serniczka na stole, litr zupy cały czas w garnku. Tysiące wpisów o żarciu rzeczy słodkich i kalorycznych nie mogło skończyć się inaczej, niż dubletem – a jakże! – Petteriego Forsella. Pal licho, że obrońcy Zagłębia Sosnowiec byli skoncentrowani tak mocno, że pewnie wspólnymi siłami nie poradziliby sobie z rozwiązaniem egzaminu gimnazjalnego. Forsell nie tylko zdobywał bramki, ale też stwarzał sytuacje partnerom. To dla Miedzi piłkarz bezcenny, być może klucz do utrzymania.
Nabil Aankour, czyli – obok Gorana Cvijanovicia – największe transferowe rozczarowanie w Arce. Przychodził jako piłkarz, wydawało się, skrojony pod filozofię jaką proponował Zbigniew Smółka. Ostatecznie i filozofia wraz z samym trenerem poszła do kosza, i Marokańczyk zaliczał wyłącznie pojedyncze przebłyski. Jest postrzegany jako piłkarz, który potrafi sporo dzięki swojej technice. Nie mamy wątpliwości, że pewnie umie podbić piłkę kilka razy więcej niż, dajmy na to, Aleksandar Kolew, ale fajnie byłoby, gdyby tę technikę pokazywał na boisku, czego jakoś specjalnie nie czyni.
Przemysław Wiśniewski, który jeszcze na początku sezonu uchodził za najgorszego prawego obrońcę ligi, a teraz stał się solidnym stoperem, który rozbił duet Suarez-Bochniewicz. Wielką metamorfozę przeszedł ten chłopak i – co najważniejsze – nie mówimy o pojedynczym wyskoku, a stałej tendencji, szczególnie widocznej w tym roku.
Oceny w rundzie jesiennej – 3, 3, 2, 2, 4, 2, 3, 2.
Oceny w rundzie wiosennej – 6, 2, 4, 5, 5, 7, 5, 6, 4, 5, 6.
Nic dodać, nic ująć.
Tym razem odwrócimy konwencję i wspomnimy o najzabawniejszym golu minionej kolejki. Martin Toth przyzwyczaił nas, że wygląda jak dziecko we mgle. Niby doświadczony stoper z jakąś tam przeszłością, a jednak robi wszystko, byśmy oceniali go niżej niż Mateusza Cichockiego, co samo w sobie jest sporego kalibru wyczynem. Co słowacki stoper odwalił tym razem? Cóż, chimeryczny Ojamaa dośrodkował tak źle, że trafił w Totha, któremu piłka odbiła się od sęka i spadła pod nogi Forsella, co skończyło się golem dla Miedzi.
Po prostu wow.
Co za wyjście środkiem Sławka Peszko i bramka na 1:0 @WislaKrakowSA prowadzi w meczu z @WislaPlockSA @TomekHajto7 @BorekMati @KoltonRoman @polsatsport @przeglad @90minut_pl @_Ekstraklasa_ @LaczyNasPilka pic.twitter.com/B4G7uzbVFR
— TKM International Management (@TKMmanagement) April 22, 2019
– Kosta, puchary czy plaża? – głosił wymowny transparent wywieszony przez kibiców Pogoni Szczecin na sektorze gości w Lubinie. Tak jak pisaliśmy po meczu – pozostawiając na chwilę z boku sens takiego postawienia sprawy i tego, czy fani Portowców aby nie przeceniają możliwości swojej drużyny, trzeba przyznać, że szczecinianie udowodnili, iż w grupie mistrzowskiej nie rozłożą leżaków, dając się ponieść morskiej bryzie. I to nie tylko dlatego, że – uwaga, będzie odkrywczo – Szczecin nie leży nad morzem.
Innymi słowy: Pogoń będzie walczyć i nie odpuści tak jak w poprzednich sezonach, gdzie awans do grupy mistrzowskiej oznaczał prędzej przedwczesne wakacje, niż walkę na całego o każdy centymetr boiska.