Pierwsze zdjęcie. Wrzucone na Twittera w piątkowy wieczór. Dwóch synów Michele Scarponiego siedzi na plecach ojca. Ubrani są w koszulki liderów wyścigu, które tata przywiózł do domu specjalnie dla nich. Wszyscy się uśmiechają. Widać, że dobrze się bawią.
Drugie zdjęcie, wykonane następnego dnia rano. Jezdnia. Na drodze coś leży. Jest zakryte, ale nie jest tajemnicą, że to ciało. Klęczy przy nim kobieta. To Anna, żona Michele, matka radosnych bliźniaków z poprzedniej fotografii. Nie widzimy tego, ale łatwo się domyślić, że płacze.
Bo ciało nie jest dłużej bezimienne. To jej mąż. Niedługo wieść o jego śmierci pozostawi w smutku cały kolarski świat.
Scarponi zginął w swojej rodzinnej miejscowości. Filottrano, jakieś dziesięć tysięcy mieszkańców, spokojna, rolnicza okolica w centralnych Włoszech. To tam się wychował i tam zaczął przygodę z kolarstwem. Miał jakieś osiem, może dziewięć lat. Rodzice kupili mu rower marki Bianchi. Mówił, że wtedy traktował to jak zabawę. Czuł wolność, gdy odjeżdżał coraz dalej od domu. A miał gdzie, kusiło choćby wybrzeże Adriatyku, do którego z Filottrano jest blisko.
Rodzice to widzieli. Wiedzieli też, że kolarstwo jest w ich regionie popularne. Zapisali go do jednego ze stowarzyszeń. W jego barwach Michele odnosił pierwsze juniorskie sukcesy, wspierany przez rodzinę, która odpuszczała wolne weekendy, by jeździć z nim na zawody. Szybko okazało się, że takie poświęcenie się opłaci. Młody Scarponi miał spory talent, zauważyli go trenerzy kadry. Dostał się do niej jako nastolatek i przeniósł na północ. Do gór, tam gdzie centrum włoskiego kolarstwa.
A potem już poszło. Sukcesy amatorskie i profesjonalne, wielka kariera oraz jeszcze większe uwielbienie wśród kolegów po fachu. Bo Michele Scarponi był nie tylko znakomitym kolarzem, ale i wspaniałym człowiekiem. Tak zapamiętali go wszyscy.
Radość
Dusza towarzystwa. Człowiek, którego dobry humor był zaraźliwy. Przyjaciel wszystkich, potrafiący sprawić, że każdy czuł się wyróżniony. – Na najwyższym poziomie kolarstwa nie było nikogo takiego jak on. Zawsze miał coś zabawnego do powiedzenia, zawsze coś skomentował. Ale kiedy wyścig był trudny, traktował go równie poważnie, jak wszyscy inni. Kiedy się jednak kończył, po prostu cieszył się życiem. Michele przypominał nam, bardziej niż ktokolwiek inny, że jesteśmy w tym sporcie, bo go kochamy – mówił stronie Cycling Tips Chris Baldwin, były oficer prasowy zespołu Astana.
Dziennikarze, nawet ci, którzy nie znali go prywatnie, zawsze po wywiadach podkreślali, że zapamiętali głównie uśmiech Michele. Bo ten nie schodził z jego twarzy, Scarponi był człowiekiem, który w każdej sytuacji i w każdej chwili cieszył się życiem. Był prostym, wesołym gościem. – Moja pasja do tego sportu jest silna. To moja praca, ale i coś, co kocham robić – mówił. Nie było powodu, by nie miał się cieszyć swoim życiem. Kolarstwo po prostu sprawiało mu radość. – Czasem rano staję się leniwy. Mam problemy, by wyjść z łóżka i się ubrać. Ale potem wskakuję na rower i znów czuję się lekko – opowiadał dziennikarzom. Tę lekkość przenosił potem na swoje zachowanie.
Bo kto inny potrafiłby zacząć śpiewać piosenkę, znajdując się w środku peletonu na etapie kolarskiego wyścigu? I kto inny potrafiłby utrzymać pozytywny nastrój w drużynie, nad którą zbierają się ciemne chmury z powodu dopingowego skandalu?
– Okej, niech każdy powie, co mu leży na wątrobie, niech wyrzuci z siebie stres. A potem po prostu się zabawmy i cieszmy, jak tylko możemy – mawiał w tych czasach Scarponi do swoich kolegów. I to na nich działało.
Potrafił żartować ze wszystkiego. Z siebie, z wyścigu, z kolegów. Gdy w trakcie jednego z obozów kolarze musieli trzymać odpowiednią wagę, złapał kubek po puddingu jednego z pracowników zespołu. Na palec nabrał resztki, oblizał go i powiedział „Nie mogę się doczekać, aż znowu będę mógł jeść”. I choć dziś brzmi to jak anegdota, która powinna kończyć się hasłem „wszyscy śmiali się i dokazywali”, to wtedy – przy rygorystycznie trzymanej diecie – ten rodzaj humoru bardzo pomagał innym kolarzom.
Często podkreślano też ogromną rolę Michele Scarponiego w triumfie Vincenzo Nibalego na Giro d’Italia. Nie tylko na trasie, ale i poza nią. Bo Nibali to gość, który jest nastawiony wyłącznie na zwycięstwa. A Michele potrafił potraktować to wszystko luźniej, zarażając tym podejściem swojego kolegę. Nibalemu było to potrzebne, żeby pozbyć się stresu. – Jeśli Vincenzo był balonem, to Michele przykładał do niego igłę i pozwolił powietrzu ujść. Rozśmieszał wszystkich. Robił głupie rzeczy: wkładał kask do mikrofali, po czym ją włączał, śpiewał piosenki przy robieniu kawy, wyskakiwał z klubowego autobusu, żeby wygłosić jakąś fałszywą przemowę do ludzi. […] To wszystko czyniło życie Vincenzo łatwiejszym, zdejmowało z niego ciężar oczekiwań – mówił Baldwin.
– Michele był dla mnie jak brat. Spędzałem z nim nie tylko czas na wyścigach, ale i poza: na zgrupowaniach i stricte prywatnie, gdy widzieliśmy się w jakieś trzy czy cztery osoby. Spędzaliśmy czas razem, zawsze o nas dbał. Raz na Tirreno-Adriatico byłem ze „Scarpą” w pokoju. Znałem go od tej prywatnej strony. Wspominam go w samych superlatywach – mówi nam Przemysław Niemiec, który ze Scarponim jeździł przez kilka lat w jednej drużynie.
– Nie oszukujmy się, w dużej części dzięki niemu wypłynąłem na szerokie wody i zasłynąłem jako super pomocnik. Wywiązywałem się przy nim z moich obowiązków, a on to doceniał. Po każdym swoim zwycięstwie był pierwszą osobą, która do mnie przychodziła i mi gratulowała. Często robił nam prezenty. Nie tylko mi, ale i innym chłopakom w drużynie. Była taka sytuacja na Giro w 2011 roku, gdy zajął drugie miejsce. Powiedział wtedy, że swoich pieniędzy z wyścigu absolutnie nie bierze, bo widział nasze zaangażowanie i chce, żebyśmy się nimi podzielili. A mógł to zrobić, bo zasada była u nas taka, że tylko zwycięzca wyścigu nie brał, pozostali tak. Często myślał o kolegach z drużyny. Wszyscy go za to cenili.
Jak najlepiej podsumować Michele-człowieka? Chyba tak, jak zrobił to Chris Baldwin: Michele po prostu widział świat w sposób, którego większość z nas nie dostrzega.
Przyjaciel
Większość z nas też nie miała towarzysza treningów, który byłby… papugą. A Michele Scarponi się z jedną zaprzyjaźnił. Właściwie można zaryzykować stwierdzenie, że w pewnym momencie Frankie stał się bardziej popularny od połowy kolarskiego peletonu. – Nie należy do mnie, to maskotka całego sąsiedztwa. Lata po domach, wlatuje nawet do barów, gdy akurat transmitują w telewizji jakiś ważny mecz piłkarski. Poznaliśmy się kilka lat temu. Byłem zdziwiony, kiedy go zobaczyłem. Poleciał za mną. Nie byłem pewien, czy mnie nie zaatakuje, nie wiedziałem, co robić – wspominał Michele.
Kilkukrotnie wrzucał na Twittera filmy z treningów, na których Frankie siedział na jego ramieniu lub kasku. Każdy z nich bił rekordy popularności. Ptak z sąsiedztwa stał się główną atrakcją Filottrano i nieodłącznym towarzyszem treningów Michele. Swoją drogą to chyba jedyny znany przypadek, gdy papuga zaprzyjaźniła się z orłem. Skąd ten orzeł? Stąd, że właśnie taki przydomek nosił Michele.
– Gdy go pierwszy raz spotkałem, pomyślałem, że to dziwne, że taki ptak znalazł się w tej okolicy. Zaczął za mną latać, gdy się zatrzymywałem, on też to robił i siadał na drzewie – wspominał Michele. Kilka tygodni później znów spotkał Frankiego. Tym razem z właścicielem, z którym zaczął rozmowę na temat papugi. Ten posadził ją po chwili na ramieniu Michele. I tak zaczęła się przyjaźń.
– Może Frankie myśli, że należymy do tego samego zespołu? Kolor jego piór odpowiada kolorowi mojej koszulki Astany. Coś naprawdę specjalnego zaczęło się tamtego dnia. Teraz za każdym razem, gdy jadę na trening, krzyczę „Frankie!”. Jeśli jest w pobliżu, dołącza do mnie i lata obok, czasem siadając na rower albo moje ramię. Frankie to teraz najbardziej znana papuga na świecie! Nie wiem tylko, czy myśli, że jest kolarzem, czy też, że ja jestem arą. Jeszcze tego nie rozgryzłem – śmiał się Michele.
Ta historia ma jednak smutny koniec. Gdy Scarponi zginął, kilka dni później ludzie dostrzegli Frankiego, siedzącego w miejscu tragicznego wypadku. Czekał na swojego przyjaciela, jak zgodnie uznali wszyscy, którzy go tam widzieli. Nie wiedział, że ten już nie nadjedzie.
Cień
Michele Scarponi nie był jednak krystalicznie czysty. Jak zresztą wielu kolarzy z jego generacji. O co chodzi? Rzecz oczywista – doping. Rok 2006 to czas Operación Puerto, w trakcie której zabezpieczono kilkaset toreb z krwią, pobraną od kolarzy. Część z nich zawierała EPO, niedozwolony środek, w kolarskim światku owiany legendą. Zasłużenie złą, dodajmy. Torby należały do doktora Eufemiano Fuentesa, to on zajmował się organizacją dopingu.
Alejandro Valverde, Jan Ullrich, Allan Davis, Ivan Basso. To tylko część z kolarzy, z którymi władzom udało się powiązać torby. Innym był Michele Scarponi, który sam się do tego przyznał. Zresztą dojście do wniosku, że Włoch był w to wszystko zamieszany nie było zbyt trudne. Jego torba podpisana była bowiem słowem „zapatero”. Po hiszpańsku (Fuentes to Hiszpan) znaczy ono „szewc”. Z kolei „scarponi” to z włoskiego „buty”.
Michele przyznał się więc sam i rozpoczął współpracę z Włoskim Komitetem Olimpijskim. Podał wszystkie szczegóły, dotyczące tej sprawy, jakie tylko znał. Z tego względu zawieszono go na osiemnaście miesięcy, skracając karę z dwóch lat, jakie wlepiało się innym kolarzom. Potem ją wydłużono, ale równocześnie… skrócił się czas oczekiwania Włocha na powrót do peletonu. Bo uznano okres, w którym dobrowolnie nie wsiadał na rower, jako część odbytego „wyroku”.
Co ważne, Michele Scarponi nigdy nie przyznał się do stosowania dopingu. Potwierdzał jedynie, że brał udział i znał szczegóły Operación Puerto, ale gdy pytano go o to, czy wspomagał się nielegalnymi środkami, zaprzeczał. Podobnie zresztą jak Ivan Basso. Czy tak faktycznie było – pewnie już nigdy się nie dowiemy. Natomiast oddać w tej całej sytuacji Scarponiemu trzeba jedno. Gdy już wlepiono mu dyskwalifikację (a wielu kolarzy tego uniknęło), nie rozpaczał. Przyjął to na klatę. – Nie interesuje mnie, czy jestem jednym z niewielu kolarzy, którzy zapłacili za to, co się działo. Popełniłem błąd. Mam tylko nadzieję, że nie zostanie mi przypięta łatka dopingowicza na resztę mojego życia – mówił.
Biorąc pod uwagę, jak wspomina go peleton – nie została. I to mimo tego, że w 2012 roku zawieszono go po raz kolejny, tym razem na trzy miesiące. Nie poszło o doping, ale o kontakty z doktorem Michele Ferrarim, znanym ze współpracy z Lance’em Armstrongiem. Dopingowej, rzecz jasna. Konsultacje z nim były zabronione właśnie ze względu na jego przeszłość. Scarponi mówił, że po prostu o tym nie wiedział, a z Ferrarim skontaktował się, bo to – pomijając jego przeszłość z EPO w tle – świetny fachowiec.
Z doktorem spotkał się zresztą tylko dwukrotnie i nie robił z tego żadnej tajemnicy. Współpracę zakończył, gdy dołączył do ekipy Lampe. – Wierzę, że nie zrobiłem nic złego. Zaakceptowałem jednak trzymiesięczny wyrok. Sąd był sprawiedliwy, choć miałem nadzieję, że dadzą mi niższą karę lub w ogóle taką pominą. To nie wpłynie na mój kolejny sezon. Chcę rozpocząć następny rok w dobrym stylu i zostawić to za sobą – mówił Michele.
Nie tak, jak sobie wymarzył
Te okołodopingowe – bo tak chyba najlepiej je nazywać – przygody Scarponiego wyglądają jednak dość zabawnie, gdy pomyśli się, że największy sukces w karierze osiągnął pomiędzy zawieszeniami… za sprawą dyskwalifikacji Alberto Contadora.
W 2011 roku Michele Scarponi dołączył do zespołu Lampre i został wybrany przez zespół na lidera drużyny. – Scarponi to wojownik, który wie, jak połączyć ofiarność i klasę. Zdecydowaliśmy się podpisać z nim kontrakt, by zaoferować mu rolę lidera na etapowe wyścigi. Pokazywał już wcześniej, że potrafi w nich walczyć – mówił Giuseppe Saronni, menedżer zespołu.
Michele szybko udowodnił, że włodarze Lampre mieli rację. W Giro del Trentino, traktowanym jako etap przygotowań do Giro d’Italia, okazał się najlepszy. Sam dodawał, że w świetnej formie są też jego koledzy, co napawa go radością i optymizmem przed wyścigiem, który uważał za najważniejszy w sezonie. Niepokoiły go za to trudne podjazdy. Ale jak się potem okazało, i z nimi sobie poradził.
W Giro d’Italia zajął drugie miejsce, za bezkonkurencyjnym Alberto Contadorem. – To było najtrudniejsze Giro, w jakim jechałem. W takich wyścigach jeśli opuścisz głowę i przestaniesz widzieć zabawną stronę danej rzeczy, jesteś w dużych kłopotach. Było wiele etapów, na których moje nogi nie dawały rady, a trzymało mnie jedynie morale. Było trudno, ale po zajęciu drugiego miejsce jestem bardzo szczęśliwy – mówił.
Już wtedy było jednak wiadomo, że Hiszpan tkwi w środku afery dopingowej i w najbliższej przyszłości mógł stracić włoski triumf. Jak się potem okazało, nie trzeba było przesadnie długo czekać, by usłyszeć, że to nie Alberto Contador, a Michele Scarponi jest zwycięzcą Giro.
– Z radością powitam tę nagrodę. To dla mnie wyróżnienie za bardzo dobry występ w ubiegłorocznym wyścigu. Ale chciałbym kiedyś poczuć radość ze zdobycia różowej koszulki na szosie. To będzie dla mnie dodatkowa motywacja w trakcie kolejnej edycji – mówił Michele, gdy odbierał nagrodę, niedługo przed Giro d’Italia 2012.
– Z ludzkiego punktu widzenia, jest mi przykro z powodu Alberto. Z punktu widzenia profesjonalisty ta decyzja nie zmienia nic w kwestii oceny wyniku, jaki osiągnąłem. Moim marzeniem jest jednak móc podnieść trofeum w górę w Mediolanie. Nie chcę myśleć za dużo o tym, że mam już puchar. Wolę się skupić na nadchodzącym Giro. Chcę je wygrać.
Ta sztuka jednak mu się nie udała. Zresztą już nigdy nie stanął nawet na podium swojego ojczystego wyścigu. W 2010, 2012 i 2013 roku był czwarty. W 2014 nie ukończył wyścigu, rok później nie stanął na starcie. Trzy lata temu przejechał włoski tour po raz ostatni. Rok później miał być liderem swojego zespołu.
Nie doczekał tej chwili.
Koniec
Przez cztery lata nic nie wygrywał. Zamienił się w tym czasie w światowej klasy pomocnika i w tej roli miał jechać na Giro d’Italia. Kontuzji doznał jednak Fabio Aru, a Michele Scarponi – ze swoim doświadczeniem i wciąż mocnymi nogami – wskoczył na jego miejsce. I od razu zanotował zwycięstwo. Na pierwszym etapie Tour of Alps, gdy zostawił rywali za plecami.
– Wreszcie udało mi się wygrać i unieść ręce w górę . Jestem szczęśliwy. To też moja pierwsza wygrana w Astanie, naprawdę jej chciałem. […] Minęło trochę czasu, więc chciałem zadedykować to zwycięstwo. Po pierwsze, synom, którzy często pytają mnie o to, kiedy wygram. Również żonie, zanim zapomnę o niej wspomnieć. Chciałbym też zadedykować te wygraną ludziom ze środkowych Włoch, w które w zeszłym roku uderzyło trzęsienie ziemi. Mój dom też się trząsł. To dla nich. Chcę wyrazić tym samym moje wsparcie – mówił.
Tour of Alps ostatecznie zakończył na niższej pozycji, ale był z siebie zadowolony. Radosny wrócił do domu, dał dzieciom koszulki lidera, pobawił się z nimi, co udokumentował na Twitterze. Następnego dnia miał wolne. Rano wskoczył na rower i wyjechał na treningową przejażdżkę. Już nie wrócił. Zderzył się z vanem, jadącym z naprzeciwka. Kierowca zeznawał, że oślepiło go słońce. Policja ustaliła później, że być może oglądał on film na smartfonie. Oficjalnej wersji nigdy nie poznaliśmy. Śledztwo przerwano w lutym 2018 roku, gdy oskarżony sam zmarł. Miał guza mózgu, pochowano go na tym samym cmentarzu co Scarponiego.
– Widziałem Michele po wyścigu. Dostałem od niego wiadomość po ósmej wieczorem. Był blisko domu, chciał się upewnić, że dostanie swój czasowy rower przed zgrupowaniem przy Etnie. Rozmawialiśmy o tym – mówił Giuseppe Martinelli, menedżer Astany. – Myślę, że wyszedł wcześnie na rower, bo wcześnie chciał też wrócić i spędzić czas z rodziną. To był jego jedyny dzień, który mógł spędzić w domu. Następnego dnia miał wyjechać na kolejny obóz treningowy. Wyjechał więc wcześnie, żeby wcześnie wrócić. Znałem go na tyle dobrze, że mogę wam to powiedzieć.
Śmierć Michele pozostawiła w szoku cały peleton. Niemal każdy zawodnik znał go i lubił. „Ogromna tragedia. Brak mi słów. Spoczywaj w pokoju, przyjacielu” pisał na Twitterze Fabio Aru. „Wczoraj jechaliśmy razem, atakowaliśmy się wzajemnie jak juniorzy w górach, na zjazdach i finiszu… Na mecie zawsze uścisk dłoni, śmiech i klepanie się po plecach…” dodawał Pierre Rolland. Swoje wyrazy współczucia i szoku wyrażały wszystkie zespoły i kolarze. Alberto Contador, Mikel Landa, Vincenzo Nibali, Alejandro Valverde, Astana, Bora-Hansgrohe, organizatorzy Tour of Alps, Greg van Avermaet i wielu innych. Nikt nie mógł pojąć i pogodzić się z tym, że „Orła” nie ma już z nimi.
Jego brak odczuwali wszyscy. W Astanie mówiono potem, że bez Michele całe ich życie stało się inne. Brakowało jego śmiechu, radosnego usposobienia. Nie było żartów, nie było hałasu, przy stole wszyscy siedzieli cicho, patrzyli w telefony. Nikt nie zachęcał do rozmowy, to była rola Scarponiego. Michele był, zdaniem członków ekipy, najważniejsza postacią w Astanie. Nawet jeśli nie liderem na kolarskich trasach. – Podnosił nas w trudnych czasach. Zawsze był w dobrym humorze. Radosny, rozgrzewający serce, wszystkich wprawiał w dobry nastrój. Był prawdziwym kapitanem – mówił Alexandr Shefer, dyrektor sportowy zespołu.
Przemysław Niemiec wspominał, że do dziś ma w telefonie SMS-a, jakiego dostał od Michele kilka dni przed śmiercią „Orła”. Włoch życzył mu w nim powrotu do zdrowia, po kraksie, w jakiej polski kolarz wziął udział na trasie jednego z wyścigów. Kilka dni później Scarponiego już nie było.
Pamięć
Pochowano go w stroju kolarskim, bo „rower był całym jego życiem”, jak ujęła to Anna. Na jego pogrzeb przyszło ponad siedem tysięcy osób. Rodzina, przyjaciele z peletonu, fani. Ceremonia odbyła się na stadionie, bo tylko tam można było pomieścić tylu ludzi. Michele Scarponiego pożegnał tłum.
To nie był jednak koniec jego historii. Michele odszedł, ale pamięć o nim przetrwała. Uczczono ją minutą ciszy w trakcie Giro d’Italia, na którym miał się pojawić. Jego imieniem nazwano też podjazd pod Mortirolo, gdzie w 2010 roku triumfował. Uczciła ją – podwójnie – Astana. Najpierw nie uzupełniając składu zespołu i nie dobierając nikogo za Scarponiego. Potem specjalnymi bidonami, na których namalowany był… Frankie.
Uczcił ją Fabio Aru, który przez kolejne miesiące jeździł w koszulce Michele. Chciał w niej wygrać choć jeden wyścig. Zrobił to w trakcie mistrzostw Włoch, potem przekazał ją rodzinie Scarponiego. Sukcesy dedykowali mu też Peter Sagan, Jakob Fuglsang czy Alejandro Valverde. W jego rodzinnej miejscowości zorganizowano amatorski wyścig. Na starcie pierwszej edycji stanęło 2000 osób. Rodzina Michele założyła też fundację ochrzczoną jego nazwiskiem, mającą dbać o poprawę bezpieczeństwa na drogach.
– Dla naszej rodziny od tego pechowego dnia 22 kwietnia ubiegłego roku zmieniło się wszystko, ale na włoskich drogach nie zmieniło się nic. Ludzie wciąż na nich umierają. Pytam: co zmieniła śmierć mojego brata? Nic. Co robimy w tej sprawie? Nic. Nie możemy zaakceptować tego, że ludzie umierają na drogach w takich okolicznościach. Nie możemy się na to godzić. […] Nasze drogi nie są bezpieczne, ludzie są zagrożeni. Państwo, w którym średnio piętnaście osób dziennie ginie w wypadkach drogowych nie jest przyjazne obywatelom. Nie musimy być mistrzami w kolarstwie, ale powinniśmy być najlepsi w zachowaniu na drogach – mówił Marco, brat zmarłego kolarza.
Jeśli fundacja osiągnie swój cel, to będzie można uznać, że śmierć Michele nie poszła na marne. Ale wciąż trudno uwierzyć w to, że w ogóle miała miejsce. – Dalej to do mnie nie dociera – mówi Przemysław Niemiec. – W domu zrobiłem sobie niedawno galerię zdjęć ze swojej kolarskiej kariery. Na jednym z nich stoimy razem ze „Scarpą”, jakoś w trakcie Giro d’Italia 2013. Codziennie je widzę, bo jest po drodze do sypialni. I zawsze zawieszę na nim wzrok. Trudno mi myśleć o tym, że Michele już nie ma. Zawsze będę go pamiętał.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix