Reklama

“Nawet w II lidze Lecha się nie wstydzę”. Historia upadania i wstawania

redakcja

Autor:redakcja

15 kwietnia 2019, 13:13 • 20 min czytania 0 komentarzy

Ciepła wódka w Gorzycach. Adi Pinter każący czerpać energię z przyrody. “Fryzjer” obcinający włosy trenera podczas fety z okazji awansu. Popielata twarz prezesa Majchrzaka po porażce w Kietrzu. Casting na piłkarzy. Rozklekotany PKS wypchany tyczkami i piłkami. 

“Nawet w II lidze Lecha się nie wstydzę”. Historia upadania i wstawania

Opowiadając o Lechu Poznań po spadku do II ligi trudno się gorzko nie uśmiechnąć. Bo anegdoty z tamtych czasów są kapitalne, ale niewiele brakowało, a Kolejorz skończył w III lidze. I to jako kompletny bankrut. 

Ale to też opowieść o romantycznym zrywie kibiców, o organicznej pracy tria MLS i ich doradców i o modzie na Kolejorza, która w Wielkopolsce rozkręciła się na dobre.

Żeby w ogóle zrozumieć jak o to się stało, że Lech przez dwa lata jeździł po II lidze na wyjazdy do Kietrza czy Gorzyc, trzeba nakreślić tło, w jakich warunkach tamten klub funkcjonował. To był Kolejorz bez grosza. Dziś poznańscy kibice śmieją się często, że najważniejsze w Lechu są zielone tabelki w Excelu. Wówczas wyniki finansowe nie były ani zielone, ani nie były w Excelu. Długi się piętrzyły, prezes Ryszard Dolata starał się łatać budżet, ale nie miał z czego. On sam zresztą nie zasiadał na stadionie, a w budynku władz kolei. Prężny właściciel firmy prywatnej dzierżący wówczas władze w klubie był rzadkością w całej I lidze. W Kolejorzu nie wychodziły kolejne pomysły z przyjęciem go przez „prywaciarzy”, bo ci albo nie byli do końca zdeterminowani, by wejść ze swoimi pieniędzmi w drużynę piłkarską, albo byli finansowo zbyt krótcy.

Lech w 2000 roku był trzecim najdłużej grającym klubem w I lidze. Wówczas pieniądze na klub przeznaczała firma Kreisel ze śp. Szczepanem Gawłowskim na czele. Ale nie był to na tyle wielki sponsor, by w pojedynkę dźwignąć lechitów z finansowego dna. Wówczas nieliczne kluby były w pełni własnością dużego sponsora – chociażby Wisła z Telefoniką za plecami, Wronki z Amicą czy Dyskobolię z Groclinem. – Wówczas Dyskobolia i Amica cieszyły się często większym zainteresowaniem mediów niż Kolejorz. Nawet mimo tego, że to Lech miał więcej kibiców i przyciągał na trybuny więcej ludzi. Ogólnopolska telewizja przyjeżdżała przecież na I-ligowy Grodzisk czy Wronki, a nie na II-ligowego Lecha – wspomina Grzegorz Hałasik z Radia Poznań. – Kibice z Grodziska i Wronek czasami mieli pretensje, że poświęcamy mimo wszystko dużo miejsca na łamach prasy Kolejorzowi, który po spadku do II ligi chylił się ku lidze III. Trzeba było im tłumaczyć, że to nie poziom rozgrywkowy determinuje popularność klubu, a pewien fenomen społeczny jego dotyczący. Lech tego fenomenu nie stracił, zainteresowanie jego losami utrzymało się po spadku. Może nawet się wzmogło – dodaje Radosław Nawrot z Gazety Wyborczej.

Reklama

Na ostatnim meczu przed spadkiem na trybunach przy Bułgarskiej zjawiło się blisko 10 tysięcy widzów. „Piłka Nożna” pisała wówczas: – (…) Ostatni mecz w I lidze oglądało dwa razy więcej osób niż świętowało mistrzostwo Polski Polonii w Warszawie. Schodzących do szatni piłkarzy Lecha Kreisel [niektóre media dodawały do nazwy klubu sponsora] nie żegnały gwizdy, lecz oklaski! 15 minut przed zakończeniem spotkania była meksykańska fala, przez całe spotkanie sympatycy poznańskiego zespołu skandowali „za rok nasza Ekstraklasa”.

Przed tym meczem pożegnalnym z Dyskobolią Grodzisk rozdawano ulotki z napisem „Nawet w II lidze Lecha się nie wstydzę, za rok wracamy!”. Spotkanie zakończyło się bezbramkowym remisem, który i tak nie miał znaczenia dla Kolejorza. Grodziszczanie po „fantastycznej pracy trenera Białka” się utrzymali, a Lech po 28 latach spadł z ligi. Dolata odszedł z klubu, a dźwignąć go mieli kibice. Władze w klubie przejął triumwirat – Radosław Majchrzak, Michał Lipczyński, Radosław Sołtys. Trio okrzyknięte mianem MLS, skrótem od nazwisk zarządców.

LECH POZNAN - ORLEN PLOCK 1-0 PILKA NOZNA 13/04/2002 KIBICE FOT.: KRZYSZTOF SZYGENDA --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Axel Springer Poland

MLS trenerem odbudowującego się Lecha uczynił Adiego Pintera. Właściwie Adolfa Pintera, dziś już świętej pamięci. Postać tak kuriozalną, że niemożliwym byłoby wybrać trenera bardziej pasującego do pogrążonego w totalnym chaosie Kolejorza. Któż lepiej nadawałby się do drużyny bez kadry i do klubu bez pieniędzy, jak nie trener bez warsztatu szkoleniowego?

Pamiętam ten czas po spadku, gdy nikt w klubie tak naprawdę nie wiedział co będzie dalej. Doświadczeni piłkarze odchodzili, została młodzież i zarząd, który też chyba wówczas nie wiedział co z tym Lechem zrobić. No i przyszedł Pinter, który tę robotę złapał dzięki bajerce opartej na gadaniu, że był asystentem w Marsylii. Rozsyłał CV po klubach, w Lechu dali się na niego nabrać – opowiada Mariusz Mowlik, wówczas piłkarz Kolejorza: – Opowiadał nam jak to jest w wielkim świecie. Na nas początkowo to robiło wrażenie, gdy opowiadał podczas odpraw, że zostawał po treningach z  Jean-Pierre Papinem, dośrodkowywał mu na pole karne, a ten ładował z woleja pod poprzeczkę. No i tej bajerki wystarczyło na dwa tygodnie. Później zauważyliśmy, że jego metody mają niewiele wspólnego z profesjonalnym treningiem.

Pinterowi trzeba było stworzyć drużynę. Albo chociaż jej namiastkę. Lech zorganizował zatem casting na zawodników – na treningi zjechało ponad 40 zawodników. Niektóre źródła podają nawet, że w castingach wzięło udział i ponad 50 chętnych do gry w drugoligowym Kolejorzu. Pinter z tego naboru wybrał około dwudziestu zawodników. – I kilku faktycznie później gdzieś zaistniało, bo do głowy przychodzą mi tacy goście, jak Jarek Białek czy Maciek Truszczyński. Ale selekcja w wykonaniu Pintera była nieprawdopodobna. Przyjechał na te testy Dominik Bednarczyk, taki wysoki stoper. A gdy Pinter go zobaczył, to od razu stwierdził „panowie, to będzie mój snajper!” – wspomina Mowlik. Zresztą Austriak w sezonie po spadku często rzucał piłkarzy po pozycjach. I żeby to jeszcze miało merytoryczne przesłanki. Ale nie – pewnego razu trenerowi przyśniło się, że Tomasz Najewski – nominalny pomocnik – gra na stoperze. I w następnym meczu go wystawił właśnie na środku obrony.

Reklama

Pinter zasłynął ze swoich niecodziennych metod treningowych. Po kilku dniach obozu przygotowawczego w Austrii Marcin Rosłoń, dzisiaj komentator Canal+, nie wytrzymał dziwactw trenera, spakował torbę i wrócił do Polski. – Przyjechał też taki chłopak z Chorwacji na testy. Po dwóch dniach uciekł z hotelu. Nie mógł patrzeć i trenować z Pinterem – śmieje się Mowlik: – Co było takiego dziwnego? A na przykład to, że Pinter ustawiał nam gierki 2 na 2. Ale nie interesowały go jakieś podania, schematy rozegrania akcji. Mieliśmy się po prostu okładać po nogach. Im więcej kopania się po piszczelach, tym lepiej. „II liga to jest walka i faule, musicie być gotowi na takie granie” mówił nam.

Pinter to był niezły ananas. –  Czasami zachowywał się bardzo dziwne. Kiedyś zażyczył sobie 20 czy 30 łóżek. Nie wiedziałem po co. A zawodnicy później leżakowali na tym w klubie, bo siedzieli w nim pół dnia – opowiada Radosław Majchrzak. Te łóżka jeździły z zespołem też na wyjazdy. Podczas jednego z nich trener zaordynował, że kierowca ma się zatrzymać przy lesie. Pinter kazał wynieść łóżka, zespół miał się rozłożyć między drzewami i czerpać energię z przyrody.

–  Podczas wyjazdów opowiadał Radkowi Sołtysowi, że musi w pobiegać. Wtedy bieganie nie było takie modne jak dziś, a on powiedział, że zrobił 10 czy 15 kilometrów. Wrócił faktycznie cały umorusany, tylko ktoś widział go przez okno, jak tapla się w błocie przed hotelem – wspomina Majchrzak. – Wracaliśmy też raz z jakiegoś wyjazdu. Wchodzimy do knajpy, Pinter się rozejrzał i mówi, że on tu nie je. Pytam go o co chodzi, a on, że tu jest grill węglowy, a on jada tylko z drewnianych. To był taki moment, gdy utwierdziłem się w przekonaniu, że trzeba się z nim rozstać

Dlaczego go w ogóle zatrudniliśmy? Kręcił się przy klubie, był reprezentantem firmy Jako, nam się wtedy kończyła umowa z Adidasem. Jakoś utrzymaliśmy kontakt, później na ostatnie kolejki przed spadkiem był członkiem sztabu drużyny, bo przedstawiał się jako specjalista od psychologii sportowej. Jak tak dzisiaj myślę, to on sam takiego specjalisty potrzebował. Uwiarygadniali go też inni ludzie, bo pamiętam, że w szkole trenerów spotkałem bodaj Uliego Hoennesa i Franza Beckenbauera. Wyściskali się z nim, pytali co tam u niego, chwalili, że to fachowiec. Może kiedyś miał zadatki na trenera, ale później rzuciło mu się coś na głowę. Stracił w Marsylii wszystkie pieniądze. Co myśmy mieli z nim za przeboje… – Majchrzak aż nie może uwierzyć.

Doskonale pamiętam wyjazd na obóz do Austrii. Logistycznie wyjazd wyglądał na nieźle zorganizowany, bo dojechaliśmy tam eleganckim autobusem. Pinter uparł się, że chce mieć na wyjeździe czterech masażystów i po każdym treningu wszyscy piłkarze musieli być wymasowani. Ale powrót… Masakra. Dostaliśmy chyba najstarszy autokar w całym taborze PKS-u. Siedzieliśmy w trójkę na dwóch siedzeniach, niektórzy leżeli w przejściu, między fotelami walały się tyczki i piłki lekarskie, bo zepsuł się bagażnik i musieliśmy zabrać ten cały sprzęt do środka. Nasz kierowca, ksywa Pavarotti, musiał się zatrzymywać co dwie godziny, bo coś nie działało w silniku – wspomina Mowlik.

A propos motoryzacji – Pinter jeździł oldschoolowym volvo combi, takim samym, jak bohaterowie „Gangu Olsena”. Nic dziwnego, że jego auto dorobiło się ksywy właśnie po tytule duńskiej komedii. Pewnego razu trener przywiózł do Poznania sprzęt. Jego volvo było wypakowane po brzegi kartonami z piłkami, tyczkami, palikami. Nawet na dachu stała sterta kartonów, które były przywiązane do karoserii prowizorycznym sznurkiem. W klubie nie wiedzieli, czy pod stadion przyjechał Adolf Pinter, czy rodzina cyganów. – Wyglądało to kompletnie niepoważnie – mówi Majchrzak.

LECH POZNAN - ORLEN PLOCK 1-0 PILKA NOZNA 13/04/2002 KIBICE, FLAGA, RADOSC, PODZIEKOWANIA FOT.: KRZYSZTOF SZYGENDA --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Axel Springer Poland

Gdy już go zwalnialiśmy, to Pinter uznał, że zrobi nam na złość. Wysmarował te swoje volvo pastą do zębów, namalował z niej swastykę i wysłał do “Katowickiego Sportu”. Chciał narobić nam czarnego PR-u, że w Poznaniu był wyzywany od nazistów – śmieje się Majchrzak.

To pokazuje, o jakich czasach mówimy. Natomiast w Lechu panowało przeświadczenie, że to tylko okres przejściowy, a klub spadł do II ligi przez jakąś niewytłumaczalną niesprawiedliwość losu. Panowała taka atmosfera, że to tylko rok na wygnaniu i w przyszłym sezonie Kolejorz znów zagra w elicie. Jeszcze przed inauguracją sezonu Lech pojechał na mecz Pucharu Ligi do Kietrza. Miejscowi witali gości z Poznania jak wielki klub – chlebem, solą, kawą i ciastkiem. Prezes Majchrzak wypiął pierś do przodu.  I ten kopciuszek z Kietrza pokonał spadkowicza 5:2. Radek Majchrzak po tym spotkaniu był popielaty na twarzy, chciał rzucać to wszystko. „Składam dymisję!” mówił. Ja do niego „Radku, spokojnie, to pierwszy mecz”, a on, że to nie ma sensu. Dostał potężny cios na początku odbudowy klubu – mówi Nawrot.

Tak było. Witali nas jak wielkich panów, a później lali bez litości. Dla nas to była lekcja pokory, bo dotarło wtedy do nas – po pierwsze, że Lech to w Polsce wielka marka, a po drugie, że nie możemy zostawić go w takim stanie. Od początku z Radkiem Sołtysem i Michałem Lipczyńskim mieliśmy jeden cel, czyli nakręcić modę na Lecha. W domu mnie prawie wcale nie było, bo siedzieliśmy na stadionie i radziliśmy „co zrobić, by Kolejorz znów był wielki?” – opisuje Majchrzak.

Pamiętam odprawę po Kietrzu. Wróciliśmy jakoś w środku nocy, Pinter na rano zaordynował odprawę i trening. Tomek Rybarczyk, masażysta, tłumaczył co tam trener miał do powiedzenia. Każdy gapił się w posadzkę, na której z płytek był ułożony napis Lech Kreisler. Pinter do Tomka „weź im przekaż, że ja tu widzę za rok I ligę”. My w konsternacji, przecież przegraliśmy z Włókniarzem Kietrz. Z Włókniarzem Kierz! Na to wstał Sławek Twardygrosz i oznajmił „kurwa, co on pierdoli, my się zaraz z tej ligi spierdolimy” – opowiada Mowlik.

Na szczęście Lecha utrzymanie udało się zapewnić, choć nie bez nerwów. Ale już bez Pintera, którego jeszcze przed jesienią zastąpił Adam Topolski, a w kwietniu do Poznania przyszedł Bogusław Baniak. Sezon Lech zakończył na dziewiątym miejscu, ale tylko z sześcioma punktami przewagi nad strefą spadkową. Ujemny bilans bramkowy, aż siedemnaście porażek w 38 meczach. W Poznaniu mogli się martwić o to, że ten pobyt w II lidze nie będzie tylko epizodem, a walkę o powrót do elity będzie trzeba toczyć przez kolejne kilka lat. Optymizm wiązano z dwoma faktami – drużyna wreszcie miała trenera, a i sam skład zespołu zaczął się krystalizować podczas rundy wiosennej. – Lech wreszcie miał piłkarzy, a nie ludzi z przypadku, którzy załapali się do składu z castingu. W niektórych meczach w sezonie po spadku poziom pewnych piłkarzy Kolejorza przypominał ten z zajęć wychowania fizycznego – wspomina Nawrot. – Musiało upłynąć trochę czasu, by dokonano selekcji. W zespole ostali się ci, którzy po spadku się wyróżniali. Latem zespół został wzmocniony. Do nowego sezonu podchodzono już z nowymi nadziejami – dodaje Hałasik.

W sezonie 2001/02 Lech wyglądał już zdecydowanie lepiej kadrowo. W bramce świetnie spisywał się Norbert Tyrajski (po sezonie można było znaleźć w prasie sugestię, że być może warto dać mu szansę… gry na mundialu w Korei i Japonii), obronę trzymało trio Wójcik-Michalski-Mowlik, w środku za destrukcję odpowiadali chociażby Miklosik czy Jacek, nieocenione było doświadczenie Araszkiewicza, do tego dochodziły takie nazwiska, jak Przysiuda, Matlak, Bekas, Remień, Bugaj, Goliński, Ślusraski czy Reiss, który do Poznania wrócił przed rundą wiosenną 2002 roku. – Mieliśmy wtedy kapitalną atmosferę. Grałem w wielu klubach, ale naprawdę trudno byłoby mi znaleźć szatnię, w której czułem się tak dobrze. To nie było tak, że przychodziliśmy na trening, odbębniliśmy swoje i wracaliśmy do domów. Często wychodziliśmy razem na kawę czy.. no, na piwo, nie będę ukrywał – wspomina Artur Bugaj: – Mieliśmy wtedy też takich liderów szatni. Nie chciałbym nikogo pominąć, ale zawsze coś do powiedzenia miał „Tyraj”, „Araś” czy „Miklos”. Trener Baniak? Tak, mądrze prowadził ten zespół. Dodawał nam pewności siebie, bo w tym był mistrzem. Ale też gdy były wyniki, to czasami rolą trenera w takiej sytuacji jest po prostu nie przeszkadzać. Ta drużyna regulowała się sama.

FOT KRZYSZTOF SZYGENDA PILKA NOZNA 2001-11-14 STADION LECH POZNAN MECZ TOWARZYSKI POLSKA - KAMERUN 0 - 0 ZBIGNIEW BONIEK, RADOSLAW MAJCHRZAK --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Axel Springer Poland

Zbyt często na odprawy nie chodziłem, bo szatnia to nie było moje miejsce. Ale widziałem, że Baniak miał umiejętność dodawania piłkarzom pewności siebie. My też wtedy byliśmy otwarci na sugestie ludzi z zewnątrz co do spraw sportowych, organizacyjnych, medialnych. W tym dzisiejszym Lechu mi tego brakuje. Z pozycji „ja jestem najmądrzejszy i teraz pokaże wam jak zarządzać klubem” nie da się nic osiągnąć. Od początku jako MLS przyznawaliśmy otwarcie, że my nie jesteśmy najmądrzejsi i chętnie wysłuchamy tych, którzy mają coś do powiedzenia – tłumaczy Majchrzak.

Lech wyraźnie poprawił wyniki względem poprzedniego sezonu i od początku rozgrywek wiódł prym na drugoligowych boiskach. To generowało duże zainteresowanie wśród poznaniaków, którzy coraz chętniej przychodzili na stadion przy Bułgarskiej. – Pamiętam, że w latach ’90 na Lecha chodziło czasami po tysiąc czy dwa tysiące kibiców. A w tamtym sezonie na Bułgarskiej były tłumy. Trio MLS i nasza gra sprawiała, że ludzie na nowo rozkochali się w Lechu. Czuliśmy to na każdy kroku. Wystarczyło wyjść na miasto, by widzieć, że jesteśmy rozpoznawalni, ale też kibice bardzo mocno się tym Kolejorzem interesowali i czuli się częścią tej odbudowy – mówi Mowlik.

– Faktycznie, bardzo czuliśmy wtedy wsparcie kibiców. Dzisiaj mówi się, że Lech ma drugi co do wielkości budżet w lidze. A wtedy największym kapitałem było wsparcie fanów i taki fenomen społecznym, jakim był Kolejorz. Wypłaty? Często nie były na czas, ale też nie było jak w Łodzi, gdzie „nikt ci tyle nie da, ile Widzew obieca”. Ja wszystkich pieniędzy od Lecha nie dostałem, ale czy dzisiaj to ważne? Mam tyle wspaniałych wspomnień, że o tych zaległościach nawet nie myślę – zapewnia Bugaj.

To też był ciekawy czas dla dziennikarzy. Mogliśmy zobaczyć stadiony, których nigdy wcześniej czy później nie mogliśmy zwiedzić. Maciej Henszel, dzisiaj rzecznik Lecha, a wtedy dziennikarz „Wyborczej”, często był zabierany przez Bogusława Baniaka do autobusu podczas takich delegacji. Śmialiśmy się, że miał swoje miejsce w tym autokarze – wspomina Hałasik. – Później, gdy w lutym 2002 roku  zakładaliśmy Odlew Poznań istniejący do dziś, Maciek został trenerem, bo tyle się tego Baniaka nasłuchał – wtóruje Nawrot. – Ja byłem bliski wzniecenia zamieszek w Zamościu. Siedziałem na trybunie prasowej, miałem szalik Lecha pod kurtką. Ktoś mi ten szalik wyrwał, ktoś go później odzyskał. W „Przeglądzie Sportowym” ukazał się wtedy tekst z tytułem „Trybuna (mało)honorowa” – dodaje dziennikarz Radia Poznań.

Jeśli chodzi o organizację wyjazdów w tamtych drugoligowym czasach, to dobrze klimat tego Lecha oddaje format – nazwijmy to – cateringu. Zbigniew Śmiglak był wówczas kierownikiem zespołu, a jego rodzina działała w gastronomii. Śmiglakowie przygotowywali zatem takie kanapki w folii. Pamiętam, że Ula Śmiglak przed wyjazdem do Krakowa samochodem podjechała na dworzec i mówiła „szybko, bierzcie po jednej kanapce, świeżo robione, jeszcze z nocy – opowiada Hałasik.

Baniak przymykał też oko na piwko w autobusie czy pociągu. To było tak, że jak wygraliśmy, to starszyzna szła do przodu i pytała, czy możemy sobie chociaż po jednym machnąć. A że wygrywaliśmy często, to i często to „chociaż jedno” było odpalane w drodze powrotnej w wyjazdu – mówi Mowlik.

Mówimy o innych czasach. Dzisiaj piłkarze nie mogą sobie za bardzo pozwolić na takie rzeczy, bo są przebadani od stóp do głów. A wtedy nawet pod okiem trenera mogliśmy się napić. Ale wszystko w granicach rozsądku. To też budowało atmosferę – dodaje Bugaj.

Lech wówczas faktycznie był fenomenem społecznym i ta lechowa rodzina mu pomagała. W klubie nie widać było potężnego sponsora z miliardowymi obrotami, śp. Maciej Frankiewicz wiceprezydent Poznania starał się, by miasto dokładało coś od siebie, ale wiele ruchów wsparcia dla Lecha płynęło z gestu społecznego. – Radek Sołtys pytał kolegów, ja dzwoniłem po znajomych ze szkoły czy harcerstwa, kibice organizowali jakąś pomoc. Takimi drobnymi gestami łataliśmy ten dziurawy kadłub Kolejorza. Kumpel miał firmę, zamówił nam odżywki, wrzucił to sobie jakoś w koszty i mieliśmy coś dla tych zawodników. Wypuściliśmy pierwsze fanowskie koszulki spod szyldu Lecha i znów były na coś pieniądze. Przy okazji każdy czuł, że dokłada coś od siebie dla Lecha. To było fantastyczne, chociaż z perspektywy czasu wiem, że trochę szalone i na wariackich papierach – tłumaczy Majchrzak.

I w tym drugim sezonie w II lidze przyspieszył wyraźnie. Lech w dziewiętnastu meczach domowych nie zaliczył choćby jednej porażki – wygrał osiemnaście z nich, tylko jeden zremisował. W całym sezonie przegrał tylko dwa mecze, strzelił najwięcej goli, najmniej bramek stracił. I nic dziwnego, że na pięć kolejek przed końcem był już niemal pewny awansu do I ligi. Przed meczem z wiceliderem lechici byli tak pewni swego, że trener Baniak zapraszał kibiców na fetę po awansie. – Baniak był dobry w tych gierkach. Seryjne zwycięstwa budowały go na tyle, że czasami na przedmeczowym konferencjach podawał wyjściowy skład – przypomina Hałasik.

Na mecz z Orlenem Płock przyszło – według różnych szacunków – między 20 a 25 tysięcy kibiców. Nadkomplet. Na trybuny nie zmieściło się wówczas 55 fanów z Płocka, którzy przyjechali do Poznania i… zostali przed bramą wjazdową. – Może było to trochę nieeleganckie, ale jaki mieliśmy wybór? Mogliśmy poświęcić jeden sektor dla tych 55 gości, albo wpuścić naszych kibiców, którzy zajęliby cały sektor. Dzisiaj jak spotykam znajomych z Płocka, to mówię im w żartach, że przecież oni wtedy byli bogatym klubem, a dla nas liczył się każdy grosz, musieliśmy się tak zachować – wyjaśnia Majchrzak.

Spotkanie z Orlenem miało specjalną otoczkę. Na stadionie kibicom rozdawano peleryny w barwach klubu. Piłkarze przygotowali okolicznościowe koszulki z podpisem „ekstraklasa jest już nasza!”. Pewnie gdyby nie ograli płocczan, to wykorzystaliby je tydzień później. Ale dobitka Ryszarda Remienia przy zmarnowanym rzucie karnym przez Piotra Reissa wystarczyła, by 13 kwietnia 2002 roku Lech był już pewny tego, że za rok zagra w I lidze.

Feta była fantastyczna. Po to się gra w piłkę. Przejechaliśmy efektownym autobusem z odkrytym dachem do centrum i tam z kilkoma tysiącami fanów świętowaliśmy ten awans tak, jakby to było mistrzostwo Polski. Lech wracał na należne mu miejsce, to było fantastyczne – wspomina Bugaj. – Jeden z najlepszych momentów w mojej karierze. Życzyłbym poznaniakom, by co roku mogli coś fetować w taki sposób – dodaje Mowlik. – Nigdy wcześniej Lech takim autobusem nie jechał na fetę. W latach ’80, gdy Kolejorz święcił swój złoty okres w historii, każde takie publiczne zgromadzenie było źle odbierane przez milicję, więc o żadnej zorganizowanej radości nie mogło być mowy – zaznacza Hałasik. – Tak, tak, ten autobus, to wymyśliliśmy bodaj jako pierwsi w Polsce. Później ściągnęły go od nas inne kluby – przypomina Majchrzak.

Po tamtym meczu z łysą głową skończył Bogusław Baniak, który już w szatni stracił włosy. A golił go… Fryzjer. Tak, ten Fryzjer. Ryszard Forbrich, któremu później skrócono nazwisko do pierwszej litery przebywał w szatni Kolejorza po spotkaniu na wagę awansu. – Wcześniej go nie widywałem przy klubie. A budynek klubowy mieliśmy niewielki, więc albo przemykał bocznymi korytarzami, albo po prostu nigdy go tam nie było – mówi Mowlik.

LECH POZNAN - ORLEN PLOCK 1-0 PILKA NOZNA 13/04/2002 SZATNIA, GOLENIE, TRENER BOGUSLAW BANIAK fryzjer , forbrich FOT.: KRZYSZTOF SZYGENDA --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Axel Springer Poland

Ale na blogu pilkarskamafia.blogspot.com, który zbierał zeznania i wyroki w sprawie korupcji w polskiej piłce, można doszukać się wspomnień o kilku meczach z sezonu, w którym Kolejorz wywalczył awans. Zeznawali byli sędziowie – Grzegorz Sz. I Piotr W.

Grzegorz W: – Zadzwonił do mnie i poinformował mnie, o czym jeszcze nie wiedziałem, że będę wyznaczony na mecz Pucharu Ligi Lech Poznań – Śląsk Wrocław. Był to mecz rewanżowy. Odbył się 21 sierpnia 2001 w Poznaniu. On w tej rozmowie powiedział, że mnie serdecznie zaprasza, że jestem dobrym sędzią i on na pewno będzie zadowolony z wyniku. On powiedział, że jak on będzie zadowolony z wyniku to i ja będę zadowolony. Było oczywiste, że on prowadzi Lech Poznań i ja mam sędziować pod ten klub. O tym, że on prowadzi Lecha mówił mi m.in. Artur Szydłowski. Fryzjer nie wymienił konkretnej kwoty. Na meczu była taka ciekawa sytuacja, że nie podyktowałem karnego, zresztą prawidłowo, na Arturze Bugaju dla Lecha Poznań. Gdy na przerwę schodziłem do szatni to stało tam ze 40-tu osiłków, karkowców, którzy w jakiś sposób byli powiązani z Lechem. Gdy wychodziłem na mecz to jeden z nich powiedział do mnie, że masz kurwa szczęście, że faktycznie tego karnego nie było, bo gdyby był faul a nie podyktowałbyś tego karnego, to dostałbyś wpierdol. Po meczu, chyba na kolacji, na której byliśmy Fryzjer wręczył mi 10 tys. zł. 

Grzegorz Sz.: – Ostatni mecz, który sobie przypominam, analizując notatki, to Lech Poznań – GKS Bełchatów. Mecz został rozegrany 30 marca 2002 roku. Przed tym meczem jak zawsze zadzwonił do mnie Fryzjer i zaproponował 10 tys. zł. za korzystny wynik dla Lecha. Również mówił mi, że załatwi dobra notę u obserwatora. Obserwatorem był Henryk Z. z Gdańska. Od tego obserwatora za ten mecz dostałem bardzo wysoką notę 8,5. Pieniądze dostałem, z tego co pamiętam, od Fryzjera, pod hotelem pod Poznaniem.

O relacje Fryzjera z Lechem pytamy zatem Majchrzaka: – Ludzie gadają głupoty, że Forbrich siedział wtedy z nami na meczach. To nieprawda. On był wtedy delegatem z ramienia WZPN, więc siłą rzeczy na mecze przychodził, ale siedział na loży dziennikarskiej, a nie z nami. Tam wyciągał swoją walizeczkę i pił alkohol. Ja nie miałem z nim kontaktu, o żadnym ustawianiu meczów nie miałem pojęcia, a już na pewno ja tego nie robiłem.

Okoliczności domniemanego ustawiania tamtych meczów z sezonu 2001/02 wychodziły przy okazji przesłuchań do innych spraw. Winnych i tak nie można było skazać, bo ustawa weszła w życie od 1 lipca 2003 roku, więc wszystko to, co było wcześniej, prokuratury nie interesowało.

Brudne sprawy ciągnęły się za Lechem przez lata, natomiast Kolejorz tamtą II ligę zdominował sportowo. Nadzieje na to, że po awansie lechici nie będą głównym kandydatem do spadku, dawały mecze w Pucharze Polski i Pucharze Ligi. – Potrafiliśmy wtedy ograć Pogoń Szczecin, Amicę Wronki czy Śląsk Wrocław. To dawało nam takie poczucie, że I liga to miejsce dla Lecha. Nie tylko przez wzgląd na historię, ale też z przesłanek czysto sportowych. Myśleliśmy wtedy, że ta II liga to tylko czas przejściowy i wyczekiwaliśmy nieuchronnego awansu. Byliśmy zbyt dobrzy na grę na tym poziomie, co pokazała też tabela – mówi Mowlik.

Wygnanie się skończyło. Lech poza I ligą spędził tylko dwa sezony, ale odbudowa sportowa klubu była tylko jednym z celów zarządu MLS. Przez cały pobyt w II lidze za Kolejorzem ciągnęły się długi, które były kulą u nogi dla odbudowującego się Kolejorza. Nawet i dzisiaj w Ekstraklasie widzimy, że pospolite ruszenie w wykonaniu tłumu kibiców może nie wystarczyć do tego, by dźwignąć klub na nogi pod względem finansowym. Wówczas zadanie MLS było jasne – stworzyć modę na Lecha, wyciągnąć go z II ligi i przygotować go do przekazania w ręce dużego inwestora. Udało się to dopiero w grudniu 2005 roku, gdy właścicielem Kolejorza został Jacek Rutkowski. A przez lata uważało się, że tym gigantem, który przejmie Lecha, będzie rodzina Kulczyków. – Tak się mówiło i tego się spodziewano. Był też temat Żywca, ale nic ostatecznie z tego nie wyszło. Amica była alternatywą dla Kulczyka. I gdyby wtedy nie weszła do Lecha, to pewnie klub się posypał, bo sam prezes Majchrzak przyznawał wprost „licencję dostaliśmy, ale kolejnej jako sam Lech już nie udźwigniemy, potrzebujemy kogoś większego”. Mam nadzieję, że już nigdy takiego Kolejorza nie będzie. Takiemu, któremu grozi spadek, upadek, bankructwo – liczy Nawrot.

A czasy przejmowania władzy w klubie przez Amicę, łączenie dwóch drużyn w jedną, tworzenie zespołu przez Franciszka Smudę – to już materiał na zupełnie inną opowieść. Pewnie już nie tak swojską i nie z taką dozą folkloru. Bo tamten Lech po spadku nasączył się do granic możliwości życiem na wariackich papierach.

W głowie utkwił mi taki obrazek z Gorzyc. Miejscowy prezes w eleganckiej marynarce i spodniach dresowych, na głowie czapka z daszkiem z jakimś napisem, na stole ciepła wódka… Postanowiliśmy sobie wtedy z rządzącymi tymi klubem, że nigdy więcej. Że to nie jest miejsce dla Lecha – puentuje Majchrzak.

DAMIAN SMYK

***

A jeśli mało ci wspominek o drugoligowym Lechu, to w ostatniej “Stacji Bułgarska” pogadaliśmy o tym, jak wyglądał Lech po spadku i jak się odbudowywał. Czyli taki reportaż w wersji audio. Gośćmi Damiana Smyka byli Radosław Nawrot i Grzegorz Hałasik:

fot. NewsPix

Najnowsze

Polecane

“Trzeba wyrzucić ją do śmietnika”. “Nie chciałbym, żeby zniknęła”. Haka na ustach całego świata

Błażej Gołębiewski
1
“Trzeba wyrzucić ją do śmietnika”. “Nie chciałbym, żeby zniknęła”. Haka na ustach całego świata

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
28
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...