Wizyta na turnieju “Z podwórka na stadion o Puchar Tymbarku” to przygoda z jednej strony zwyczajnie sympatyczna, a z drugiej – pouczająca. Oczywiście można, a pewnie nawet należy opowiadać o niej z wielką pompą. Największy turniej piłkarski dla dzieci w całej Europie! Prawda, rozmach wydarzenia jest niesamowity, robi duże wrażenie. Turniej, na którym zaczynali swoje wspaniałe kariery Arkadiusz Milik, Tomasz Kędziora, Bartosz Bereszyński, Piotr Zieliński! Zaczynali, nie da się ukryć. Ale kiedy człowiek już samemu na ten turniej trafi, znajdzie się wśród tych wszystkich dzieciaków, trenerów, rodziców, w tym kotle pełnym bulgocących emocji… Nagle cały rozmach przestaje mieć największe znaczenie. Liczy się tylko kolejny mecz. Kolejny rajd tego blondyna z siódemką, kolejna instynktowna interwencja tej filigranowej bramkarki z Żelkowa.
To trudne do zdefiniowania uczucie, którego praktycznie nie sposób doświadczyć oglądając po prostu jakiś losowo wybrany mecz w telewizji. Dajmy na to, spędzając czwartkowy wieczór z Ligą Europy. Ot, grają sobie jakieś dwie ekipy, obie na niezłym, europejskim poziomie. Piłkarsko – jest na co popatrzeć, dobre widowisko. Kilka bramek, z czego jedna całkiem ładna. Ostatecznie jedni są trochę lepsi, więc wygrywają. Albo przegrywają z powodu braku skuteczności i szczęścia, ale co to właściwie za różnica? Wszystko jedno. Nawet jeżeli mecz sam w sobie jest fascynujący, trudno zaangażować się weń emocjonalnie. Jeżeli zaś fascynujący nie jest nic a nic, pozostaje zwalczać kolejne ziewnięcia.
Bo co to za emocje, gdy los obu drużyn jest mi w zasadzie obojętny?
Tymczasem rywalizacja podczas turnieju “Z podwórka na stadion o Puchar Tymbarku” roznieca w duszy każdego, nawet najbardziej zblazowanego fana futbolu lekko przygaszony żar. Dziecięcy, nieco wręcz naiwny entuzjazm małych piłkarzy, żarliwy – aż do przesady – doping rodziców, szalone okrzyki podenerwowanych trenerów – nie da się chyba znaleźć w sercu tego całego zamieszania i przejść obok wszystkiego obojętnie. Też się na tym złapałem, gdy wpadłem na Finały Wojewódzkie w Gdańsku i obserwowałem zmagania dzieciaków z rocznika u-8. Złapałem się na tym, że finałowe starcia dziewcząt i chłopców obejrzałem już nie jako dziennikarz zbierający materiały do tekstu, lecz – po prostu – jako widz. Kibic. Po części pewnie dlatego, że takie turnieje pozwalają na świat wielkiego futbolu spojrzeć z dystansu. Na chwilę zapomnieć o wielomilionowych transferach, o zwolnieniach trenerów, o bankrutujących klubach. O piłkarzach symulujących faule i sędziach dyktujących jedenastki z kapelusza.
Podczas piątkowego finału, na jakąś minutę przed końcem meczu, futbolówka wypadła poza pole gry i potoczyła się dość daleko poza bandy reklamowe. Popędził za nią ile sił w płucach bramkarz drużyny, która w tamtym momencie… była na jednobramkowym prowadzeniu. Wykop z piątki wykonał najszybciej jak potrafił. Jose Mourinho pewnie dostałby na ten widok apopleksji, ale taka właśnie jest piłka w wykonaniu dzieciaków. Wolna od cwaniactwa i kalkulacji.
XIX odsłona rywalizacji o Puchar Tymbarku to rzeczywiście istotny krok w długiej drodze z podwórka na stadion. Najlepiej rozumieją to ci, którzy faktycznie na ten symboliczny “stadion” trafili. Nawet w koszulce z Orłem na piersi.
– Sam miałem takie szczęście, że na boisku przy mojej szkole na gdańskim Przymorzu organizowany był jeden turniej za drugim – wspomina Radosław Michalski. Kiedyś – znakomity piłkarz, wychowanek Stoczniowca Gdańsk. Dziś prezes Pomorskiego Związku Piłki Nożnej. Gościł on podczas Finałów Wojewódzkich i osobiście dekorował reprezentantów najlepszych drużyn w regionie. – Na asfalcie spędzałem większość czasu. Dla mnie piłka nożna zawsze była numerem jeden. Uczyłem się co prawda w szkole o profilu siatkarskim, ale to mi nie przeszkadzało ganiać za piłką i rozwijać się w tym kierunku.
– To jest naprawdę jeden z największych turniejów tego typu w Europie. Tysiące uczestników. Głęboko w to wierzymy, że dzieciaki dzięki emocjom, które tutaj przeżywają dadzą się zachęcić, by przy tej piłce na dłużej zostać. Mogę tu znów nawiązać do starych czasów – nas nikt nie musiał do gry zachęcać. Ale teraz zmieniły się czasy, pojawiły się nowe formy spędzania wolnego czasu. Dzieci nie chcą już trenować na kiepskich boiskach, pojawiają się wymagania, musi być sprzęt. Dlatego dbamy o całą tę otoczkę – dodaje były reprezentant Polski. – Pamiętam, że gdy pracowałem w Lechii jako dyrektor, to rodzice bardziej chcieli dzieci zaciągnąć na zajęcia niż one same chciały w tę piłkę grać. Kiedyś rodzice nawet nie wiedzieli, że my trenujemy.
– Jak patrzę na tych ośmiolatków czy dziesięciolatków, to ci którzy nie szkolą się w klubach są jednak trochę słabsi od nas. Kiedyś od rana do wieczora grało się w tę piłkę i w efekcie lepiej ją kontrolowaliśmy. Tutaj od razu rzuca się w oczy, że ten kto już trochę profesjonalniej trenuje, ten lepiej sobie radzi na boisku. Nie lata na winogrono, tylko wie o co chodzi. Pamiętam, że my na Przymorzu mieliśmy naprawdę fajną ekipę do piłki, więc wierzę, że gdybyśmy się na takim turnieju pojawili to w swojej kategorii wiekowej byśmy wygrali, chociaż generalnie nie lubię takich porównań. Ale sporo turniejów wtedy wygrywaliśmy – wspomina ze śmiechem prezes.
– Sam nie byłem może typem małego furiata, jednak nie ukrywam, że parę razy po porażkach zdarzało mi się płakać – opowiada Michalski. – Zresztą nawet teraz zdarza mi się trochę kopać. Już o nic, jeszcze płacimy z kolegami za boisko, a i tak przegrywać nie lubię.
Cóż – sportowcy z takim bagażem doświadczeń wiedzą doskonale, jak długa i wyboista droga wiedzie do ostatecznego sukcesu. “Z podwórka na stadion o Puchar Tymbarku” to tylko krok. Czy w zasadzie miliony małych kroków, które składają się na jeden większy. Drobnymi potknięciami nie należy się niby przejmować, ale trenerzy i rodzice mieli sporo roboty, by opanowywać chwiejne nastroje maluchów.
– Nikt się tu dzisiaj nie smuci – cały czas apelował wodzirej. – Wszyscy dzisiaj są zwycięzcami. Wy macie osiem lat i już jesteście w Finałach Wojewódzkich. Ja jestem o wiele starszy, a jeszcze w żadnych finałach nigdy nie grałem.
***
Dla wielu dzieciaków olbrzymim przeżyciem był sam przyjazd do takiego miasta jak Gdańsk. Wizyta na stadionie przy ulicy Traugutta, gdzie kiedyś rozgrywała swoje mecze Lechia, to wciąż potężna dawka adrenaliny dla najmłodszych zawodników. Potężna płyta boiska, przepastne trybuny. Może się zakręcić dzieciom w głowach, czyż nie? Zwłaszcza tym, które do Trójmiasta dojechały ze wsi czy bardzo małych miasteczek i na co dzień nie mają do czynienia z obiektami tego typu. Jeżeli dodamy do tego piękną murawę, oprawę zawodów, szwendających się tu i tam operatorów telewizyjnych – wypieki na twarzy malców nie mogą dziwić. Do tego stroje, gadżety. To inspiruje.
Inspiruje, ale bywa też, że przeszkadza.
– Do wszystkich dzieciaków w warunkach takiego turnieju trzeba podchodzić indywidualnie, bo potrafią przeżywać swój udział w tym wydarzeniu na bardzo różne sposoby. Miałem dzisiaj dziewczynkę, która przez całą pierwszą połowę płakała i nie chciała wejść na boisko – opowiada Grzegorz Starzyński, trener Feniksa Kramarzyny. – Stres. A dziewczyna naprawdę robi jakość gry w drużynie, więc bardzo się obawiałem o wynik spotkania. Na szczęście udało się ją uspokoić, weszła w drugiej połowie i wszystko ułożyło się po naszej myśli.
– Trzeba do tych dzieci dotrzeć. Ja mam dobry ogląd sytuacji, bo jestem też nauczycielem w szkole, więc mam z nimi odpowiedni kontakt. Chodzi przede wszystkim o to, żeby zaszczepić w dzieciach odpowiednie nawyki jeśli chodzi o formę spędzania czasu wolnego. Zdrowo, na boisku, ze sportem. Jasne, że wynik jest ważny, ale ważny w tym sensie, że dzieci się po prostu cieszą, jeżeli wygrywają. Mnie samemu udzielają się emocje, ale nie będę przecież rwał trawy, gdy wynik ułoży się nie po naszej myśli. Ogólnie, to wszystko ma być dla nas tylko formą zabawy. Szkoleniowo w tym wieku można dzieci nauczyć tylko paru rzeczy. Detale decydują o zwycięstwie. Szkoląc dzieci trzeba po prostu z wachlarza elementów szkoleniowych wybrać odpowiednie, które mogą znaleźć jakiekolwiek przełożenie w grze – dodaje Starzyński.
I właściwie wszyscy trenerzy opowiadają tę samą śpiewkę. O której zdają się zapominać już w trakcie meczów, gdy szaleją przy linii bocznej, instruując swoich podopiecznych na rozmaite sposoby. Szczególnie krewki okazał się Marek Szczeciński, szkoleniowiec dziewczęcej drużyny z Nowego Stawu, który domagał się okazania legitymacji jednej z piłkarek drużyny przeciwnej, wzrostem wyraźnie przerastającej koleżanki ze swojej kategorii wiekowej. Siała ona swoimi rajdami prawdziwe spustoszenie na boisku.
Abstrahując nawet od warunków fizycznych – kontrola nad piłką zdradzała naprawdę niezłą smykałkę do futbolu. Żadnego przekrętu się ostatecznie nie doszukano.
– Ja nie jestem łatwym trenerem, szczególnie dla sędziów. Na co dzień spokojny ze mnie człowiek, ale przy linii coś we mnie wstępuje. Święto futbolu w Gdańsku jest niesamowite, więc przeżywam to wszystko strasznie. Zależy mi na tych dziewczynkach. Trenowały, przygotowywały się do tego wyjazdu – tłumaczy się Szczeciński. – Po wygranych eliminacjach powiatowych z Malborkiem przez miesiąc czasu przygotowywaliśmy się do wojewódzkich finałów. Oczywiście przyjechaliśmy tutaj żeby się dobrze bawić. Zabraliśmy się większym autobusem, mamy ze sobą rodziców, do każdej dziewczynki przypisany jest rodzic. Dużo zabawy, śmiech, frajdy. Jak z tych dziewczyn chociaż jedna będzie jeszcze za trzy lata grała w piłkę, to będę bardzo szczęśliwy.
– Robi się wielki boom na piłkę nożną wśród rodziców i samych dziewczynek. Sam prowadzę te grupy od kilkunastu lat i wyraźnie to dostrzegam. Kluby dziewczęce stają się normą, czasami nawet dziewczynki grają na równi z równym z chłopakami. To chyba wynika z postępu w myśleniu. Nikt już, że tak brzydko powiem, nie wysyła kobiet do garów. Dziewczyny trenują sporty walki, piłkę nożną. Niby zawsze tak było, ale traktowano to po macoszemu. Ale postrzeganie kobiecego sportu się na szczęście zmienia, również dzięki takim imprezom jak ta – dodaje Szczeciński.
– Mój pierwszy “Tymbark”… To chyba było siedemnaście, albo osiemnaście lat temu. Finały były w Stężycy, potem w Gdyni, teraz na przepięknych obiektach Lechii Gdańsk. Był z nami dzisiaj trener Piotr Stokowiec, zawodnicy Lechii. To bardzo miłe, że można takich ludzi spotkać. Choć to nobilitujące raczej dla mnie czy rodziców, bo dziewczyny pewnie nawet nie są świadome tego, z kim rozmawiały. Ale tatusiom serce zabiło troszeczkę szybciej – śmieje się trener. – Jednak chodzi w tym wszystkim o gest. Że podejdą, pochwalą którąś z dziewczyn, skomentują bramkę. To dodaje energii do działania.
– Na razie to wszystko jest tylko zabawa – kontynuuje Marek Szczeciński – Wyniku są piątorzędne, nawet jeżeli mówimy o dwunastolatkach. Chodzi o odwiedzenie nowych miejsc, nowe przeżycia, piękne pamiątki, takie jak choćby stroje. Każde dziecko sobie takie coś zapamięta. Dla tych dziewczynek to jest kulminacyjny punkt w ich piłkarskiej przygodzie. Na razie uczą się tylko odpowiedniego turlania piłki, ciężko nawet to wszystko nazwać jednostkami treningowymi. Nie rozgrywamy nawet meczów, treningi zaczynaliśmy piłkami do siatkówki. Raczkujemy.
Jako się rzekło – atmosfera turnieju, której dzieci z rocznika u-8 dotychczas nie znały – potrafi jednak klimat zabawy zakłócić. Na szczęście tylko na moment.
– Jedna dziewczyna się popłakała z nerwów, druga dostała piłką w nos. Muszą do tego wszystkiego przywyknąć, mam sporo roboty. Ale to przyjemność Jest sędzia, są kibice, wspaniałe boisko. To niesamowicie działa na wyobraźnię. Mimo wszystko poziom wśród dziewczyn jest coraz wyższy – cieszy się trener.
O ile dziewczyny i chłopcy niekoniecznie kojarzą Piotra Stokowca, Dusana Kuciaka czy Jarosława Bieniuka, to “Kubusia” znają doskonale. To naprawdę niezwykłe, jak wiele euforii potrafi wzbudzić wśród maluchów przemarsz gościa w pluszowym kostiumie. Z drugiej strony – może to dowód na to, że tak naprawdę element dziecka pozostaje w nas na całe życie?
Mały Igor oszalał na punkcie “Kubusia”, a jego tata podnieconym głosem opowiadał żonie o tym, że minął go na murawie Flavio Paixao.
– Jesteśmy pierwszy raz, przyjechaliśmy z małej miejscowości. Nawet ja, jako dorosły człowiek, jestem pod wielkim wrażeniem całej imprezy, a co dopiero dzieciaczki – opowiada trener Łukasz Stolarski z klub przyszkolnego Luks “Żelki” Żelkowo. – Dziewczynki jeszcze wymiaru tego turnieju pewnie nie rozumieją, ale właśnie ta cała otoczka je przyciąga. “Kubuś”, to naprawdę wywołuje na ich twarzach efekt wielkiego “wow”. Takie momenty sprawiają, ze dzieciaki łapią bakcyla. To widać po ich zachowaniu w szkole, nawet na przerwach. One dalej ciągną do tej piłki. Chcą się w to dalej bawić.
– Te dzieciaki wszystkim się cieszą. Nawet kiedy zdobyły bramkę po końcowym gwizdku, która ostatecznie nie została oczywiście uznana, to i tak szalały z radości. Udział w takich zawodach to jest nagroda za cały okres treningów i uczestnictwa w mniejszych turniejach. Dziewczyny opowiedzą swoim kolegom, koleżankom o tych przeżyciach. To najlepsza reklama dla “Tymbarku”. Lepsza niż bannery czy gadżety – dodał trener. – U nas ciężko rozkręcić taką sekcję piłki nożnej dziewcząt, nawet biorąc pod uwagę mały wybór atrakcji sportowych. W mieście to wygląda trochę inaczej. Przyjechaliśmy dziś bez rodziców, bo trudno by było zorganizować taki wyjazd większą grupą. Ale świetnie daliśmy sobie radę.
***
Rodzice na punkcie swoich pociech zdecydowanie szaleją. Przygotowują transparenty, szaleją przy linii, dopingują. Kluby, trenerzy, a nawet organizatorzy “Z podwórka na stadion o Puchar Tymbarku” robią wszystko, by utrzymać ich w ryzach, ale w pewnych chwilach są po prostu bezsilni. Jak choćby wtedy, gdy mama wemknęła się na boisko, by podtrzymać na duchu swoją niepocieszoną córkę-bramkarkę, która pechowo przepuściła strzał między nogami. Całusów i czułych słówek nie było końca. Trudno w takiej chwili interweniować i przegonić kogoś poza pole gry.
W ogóle mamy podchodzą do boiskowych popisów dzieci raczej na zasadzie emocji. “Do przodu!” – to ich podstawowa taktyczna porada. Za to ojcowie – o, to już inna kwestia. Widać, że nie raz i nie dwa spędzali wtorkowy wieczór z Ligą Mistrzów i o taktyce wiedzą naprawdę sporo.
– Trochę za mocno się koncentrowali w środku pola, chaos się z tego robił – zauważył jeden z tatusiów, komentując przegrany mecz swojego syna.
– Za mało po ziemi grali. Cały czas górna piłka od bramkarza, zamiast spokojnie to zacząć – dodawał drugi, także niepocieszony.
Tymczasem w rzeczywistości – nie ma co się oszukiwać – taktyka na tym etapie sprowadza się do tego, by bramkarz pamiętał o pozostaniu w bramce i jeden z zawodników skupiał się na obronie. Reszta po prostu gania od jednej bramki do drugiej w poszukiwaniu gola. U chłopców tę dyscyplinę zachować zdecydowanie łatwiej. Dziewczynki częściej gubią koncentrację i – na przykład – wdają w pogawędkę, gdy sunie akcja na ich bramkę. Albo po stracie piłki zapominają, że teraz czas ją odzyskać.
Jeżeli chodzi o ośmiolatki, to ostatecznie najlepsze w Gdańsku okazały się… właśnie gdańszczanki, czyli reprezentantki SP 48.
Nacisk na rozwój futbolu kobiecego kładzie także cytowany już Radosław Michalski. W turnieju “Z podwórka na stadion o Puchar Tymbarku” wciąż bierze udział znacznie mniej drużyn dziewczęcych niż chłopięcych i jest ambicją związku, żeby ten stan rzeczy zmienić.
Ostatecznie właśnie podczas tej imprezy swoje pierwsze kroki stawiała Paulina Dudek, reprezentantka Polski i piłkarka Paris Saint-Germain. Jest się kim inspirować.
– Dziewczyny na razie grają typowo na winogrono, wiadomo, zabawa. Ale musimy się cały czas na nie otwierać – mówi prezes pomorskiego ZPN-u. – W porównaniu do innych federacji wypadamy blado. Oczywiście te liczby cały czas wzrastają, ale nadal nie możemy się równać z Niemcami czy państwami skandynawskimi. I chcemy to zmienić. Jest z tym problem, bo… gdyby to tak trochę zgłębić, to działacze w piłce kobiecej to często nie do końca spełnieni działacze piłki męskiej. Ta współpraca jest dosyć trudna. Niby przeznaczamy na to dużo pieniędzy, są finanse z UEFA, a jak pojawia się konkretna inicjatywa, to nie ma chętnych by wziąć w niej udział. Dlatego taki turniej jak ten jest bardzo ważny, żeby te dziewczynki zarażać pasją do futbolu. Musimy je promować na wszelkie możliwe sposoby.
***
Jeżeli chodzi o ostateczne rozstrzygnięcia – nie brakowało emocji, niespodzianek i przygód związanych z pogodą. Opady śniegu sparaliżowały na moment czwartkowy rozgrywki dzieciaków z rocznika u-10, poza tym niskie temperatury zmuszały organizatorów, żeby całe zawody rozgrywać w jak najszybszym tempie. Oczywiście cały czas można było się podładować gorącą herbatą czy nawet ciepłym posiłkiem, ale z drugiej strony – Finały Wojewódzkie chłopców z rocznika u-8 wygrała ekipa, która na obiad zdecydowała się dopiero po zakończeniu imprezy.
Nie wynikało to nawet z żadnej przebiegłej kalkulacji, lecz zwyczajnie wcześniej brakowało czasu. I niewykluczone, że miało to spore znaczenie dla końcowych rozstrzygnięć. Tak czy owak – zatriumfował Gryf Tczew i to zatriumfował w pełni zasłużenie. W grze tego zespołu zdecydowanie najwięcej było kombinacyjnego zmysłu. Finał był niezwykle wyrównany, ale – mimo wszystko – z rysującą się wyraźnie przewagą ekipy z Tczewa.
Nie licząc może ostatnich sekund, gdy prowadzenie i mistrzostwo prawie wymsknęło im się z rąk. Ostatecznie jednak wynik 3:2 nie uległ zmianie.
– Taki turniej to dla nas tylko przygoda – mówi trener zespołu. – Dzieciaki są po tu po to, żeby czerpać radość z gry. Na wnioski przyjdzie czas za kilka lat, choć to oczywiście też jakiś etap sprawdzenia się na tle najmocniejszych zespołów z województwa. Na pewno gdzieś wspomnienie z tego turnieju zostanie dzieciakom w pamięci, ale pewnie za dwa-trzy miesiące nie będą już nawet pamiętać przebiegu meczów i wyniku finału. Ale wynik zostanie, medal za pierwsze miejsce to wspaniała pamiątka. To dobry początek tej przygody z piłką.
– Ja też tego nie będę szczególnie analizował. Fajna przygoda, możliwość spotkania kilku znajomych trenerów, nauka różnych kwestii organizacyjnych w przypadku dalekiego wyjazdu. Ale poza tym? Na pewno mecz to co innego niż trening. Inne sytuacje boiskowe, inne reakcje w obronie i w ataku. Gdzieś to wszystko można sobie poukładać, jednak mówimy wciąż o dzieciach. W pierwszym meczu chłopiec nie trafił do pustej bramki, był załamany. Mówił, że turniej mu się nie podoba. Teraz wygrał, strzelił gola w finale i już “Tymbark” jest dla niego najlepszy. Dlatego spokojnie z tymi analizami – mówi trener. – Dzieciaki muszą się samemu rozwijać w warunkach turniejowych. Uczą się w ten sposób kreatywności.
Gryf drugi raz wziął udział w turnieju, w finałowym meczu pozostawiając w pokonanym polu prawdziwych weteranów “Z podwórka na stadion o Puchar Tymbarku”, ekipę UKS-u Jedynka Reda. W barwach tej drużyny występował bodaj największy gwiazdor dnia wśród ośmiolatków, Staś Sielski, nagrodzony tytułem MVP. Kapitalny drybler, ale i zawodnik, który nie boi się odegrać piłki po ziemi, klepnąć z partnerami. Na tym etapie piłkarskiego rozwoju taka dojrzałość to rzadkość.
Trener wicemistrzów, Zbigniew Elwart, nie wyglądał na podłamanego porażką:
– Staramy się startować co roku, ja sam swoją przygodę z “Tymbarkiem” zacząłem od drugiego miejsca w Polsce, jeszcze w 1997 roku. To wielkie przeżycie dla dzieci, dla nich warto tu być, spędzić z nimi ten czas. Mogą się naprawdę wiele nauczyć – mówi trener. – To jest dla dzieci duża presja. My staramy się nią z nich zdejmować, ale oni sami chcą osiągnąć jak najlepszy wynik. Ta medialna otoczka też się tym dzieciom udziela. Rodzice dodają sporo ciśnienia – chłopcy sporo potrafią, a czasem w warunkach turniejowych tracą głowę. Nie poznaję własnych zawodników. To wymaga odpowiedniej rozmowy przed turniejem.
– Staramy się zawsze tak prowadzić zajęcia, żeby nie kłaść żadnego nacisku na wynik. Bez tabelomanii. Dlatego dzisiaj też cieszymy się grą, niezależnie od rezultatu. Zależy nam na grze w piłkę, a nie na liczeniu punktów czy medali – mówi Elwart.
***
A jak to wyglądało w pozostałych rocznikach? Jeżeli chodzi o dziewczynki, w roczniku u-10 zatriumfowały podopieczne cytowanego już trenera Starzyńskiego z Feniksa Kramarzyny, który przywiózł do Gdańska podopieczne w każdej kategorii wiekowej. Choć Kramarzyny to przecież naprawdę maleńka miejscowość. Jeżeli chodzi o rocznik u-12, nie miały sobie równych piłkarki z Błękitnych Wejherowo. Fenomenalnie w wejherowskiej drużynie pokazała się Maja Kosyn, zdobywczyni aż dwunastu goli w przekroju całych zawodów.
Jeżeli zaś mowa o chłopcach, bilet na Stadion Narodowy wygrali zawodnicy Escoli Futbol Pruszcz Gdański (u-10) i SP Stężyca (u-12). O nich jeszcze usłyszymy, ośmiolatki już swoją przygodę z tegorocznym turniejem kończą. Organizatorzy sugerują, że jest na razie zbyt dużym wyzwaniem logistycznym, żeby do Warszawy zapraszać z całej Polski drużyny złożone z aż takich malców.
Panowały też w Gdańsku spore obawy o frekwencję na turnieju z uwagi na strajk nauczycieli, ale ostatecznie wykruszyła się z tej przyczyny – jak poinformował prezes Michalski – tylko jedna drużyna. Trenerzy-wuefiści pytani o swoją obecność na zawodach odpowiadali w zasadzie jednakowo, więc niech wystarczą słowa Marka Szczecińskiego z Nowego Stawu:
– Strajkuję. Oczywiście, że strajkuję. Jednak dzisiaj jestem łamistrajkiem. To by była ogromna strata dla tych dzieci, nie mógłbym im zrobić takiej krzywdy. Rozmawiałem z paroma koleżankami, które sugerowały, żebym nie jechał. Ale przecież jeszcze miesiąc temu nikt o tym strajku nie wiedział. Moje koleżanki ostatecznie to zrozumiały. Myślę, że mam czyste sumienie, bo tych dziewczynek zawieść po prostu nie mogłem. Serduszko wygrało ze strajkiem.
Michał Kołkowski