Czy Stomil Olsztyn nawiąże wkrótce do swoich najlepszych czasów? Wydaje się, że jest na to szansa. Złote lata przeżywał w latach dziewięćdziesiątych.
Wtedy zawodnikiem olsztyńskiej jedenastki był Cezary Baca, któremu gra w pierwszej lidze nie przeszkadzała z pełnieniem obowiązków w policji. Gdy strzelił dwa gole na Legii, zaraz po powrocie do Olsztyna musiał iść na służbę.
***
Miałem propozycję gry w Legii Warszawa, w Pogoni Szczecin i w Lechu Poznań. CWKS chciał mnie kupić, gdy już strzelałem sporo bramek dla Stomilu w dawnej II lidze, ale ten transfer szedłby przez trzecioligowy Hutnik. Dyskredytowało mnie to… w moich własnych oczach, więc nie zgodziłem się. Poza tym miałem odczucie, że takie kombinacje mnie, jako oficerowi policji, zwyczajnie się nie przystoją.
Pogoń Szczecin chciała mnie wcześniej, jeszcze gdy byłem juniorem. Portowcy mieli wtedy mocną drużynę, z Markiem Leśniakiem w składzie. Wiele obiecywałem sobie po tych testach, ale na nich się skończyło. Może po prostu nie byłem dość dobry, ale też inna sprawa, że większość zaplanowanych treningów – była zima – polegała na grze w piłkę ręczną. Zaliczyłem może jedną gierkę piłkarską, podczas której pobiegałem trochę bez piłki, bo nie dostałem żadnego podania. Wierzył we mnie bardzo trener Bania, który nawet zawiózł mnie do Szczecina; bez niego chyba bym wiele w piłce nie osiągnął, to był mój taki piłkarski ojciec.
Do Lecha miałem iść łącząc to z poznańskim AWF-em. Trenowałem dwa tygodnie w pierwszej drużynie Lecha, a przy tym zdawałem egzaminy. Grałem razem z Andrzejem Juskowiakiem, Mirosławem Okońskim, pod skrzydła wziął mnie Kazimierz Sidorczuk. Ale w tym czasie zgłosiła się po mnie wyższa szkoła oficerska w Szczytnie, a także tamtejsza Gwardia. Rodzice postanowili, że AWF to gorsze perspektywy i poszedłem tutaj.
Rodzice postanowili za pana?
Źle to ująłem, niemniej ojciec, z którego głosem zawsze bardzo się liczyłem, miał taką sugestię, na którą przystałem. Gwardia, wówczas na trzecim poziomie rozgrywkowym, dawała mi też spore perspektywy rozwoju – mieli kłopoty z młodzieżowcami, więc miałem plac. Sprawdzili mnie najpierw i po połówce meczu zdecydowali, że zostaję. Już mnie nie wypuścili.
Nie poszedł pan w ślady ojca, który także był sportowcem.
Tata całe życie trenował karate kyokushin, dochodząc do czarngo pasa. Mnie to jednak nie korciło. Sala odpychała, wolałem świeże powietrze. Koniunktura do uprawiania sportu była, bez względu na dyscyplinę: w tamtych czasach politycy stawiali na sport masowy. To była metoda uprawiania polityki. Dawano młodemu wszystko, co potrzebne. Sport dawał stabilizację i życie na odpowiednim poziomie. Może nie było wielkich pieniędzy, ale przypuścmy, mieszkanie, dobry etat – o to było łatwiej.
Jako nastolatek zaliczył pan epizod w A-klasie.
Bo odrzucono mnie w juniorach Polonii Lidzbark. Myślę, że mocno stawiano wtedy w piłce juniorskiej na wytrzymałość, motorykę i warunki fizyczne. Ja byłem szybki, na setkę poniżej 13 sekund, ale mikry. Nie pasowałem im. W A-klasie w Warfamie Dobre Miasto dostałem rewelacyjną szkołę. Starsi piłkarze podeszli do mnie znakomicie. Uczyli jak przyjąć piłkę, jak składać się do strzału, jakie robić ćwiczenia techniczne, jak unikać kontuzji – pełen warsztat, a mówimy przecież o A-klasie. To swoje mówi o tamtych czasach, jak wyszkoleni i świadomi byli zawodnicy nawet na teoretycznym marginesie piłki.
Gwardia Szczytno to był wówczas ten sam poziom ligowy co Stomil Olsztyn.
W Gwardii trenował nas Jan Świerczewski, a ja łączyłem służbę z trzecioligowym graniem. Jeździło się do Zawiszy Bydgoszcz, Włókniarza Pabianice – nie był to poziom centralny, ale sporo podróżowało po kraju. Stomil w pewnym momencie zaczął budować drużynę, która zdołałaby namieszać w polskiej piłce. Nie mieli przy tym nie wiadomo jakich funduszy, więc zaczęto sprowadzać najlepszych z województwa. Za skauting odpowiadał pan Józef Łobocki, który jeździł po regionie i obserwował osobiście najlepszych. Z Korony Klewki przyszedł Sylwester Czereszewski, z Łyny Sępopol trafił tu Tomasz Sokołowski. Gdzieś pasowałem do koncepcji, a Stomil akurat awansował do II ligi. Bardzo się cieszyłem, bo przecież Olsztyn to miasto, w którym się urodziłem.
Pan od razu odpalił. W pierwszym sezonie strzelił trzynaście bramek pod trenerem Budziłkiem.
Z Warmii wraz ze mną przyszedł do Stomilu Janusz Prucheński. Byliśmy doskonale uzupełniającym się duetem. Ja szybki, zwinny, z dobrym odejściem, Janusz wyższy, doskonale grający głową. Często było tak, że piłka szła na Janusza, on zgrywał mi piłki, a ja dobiegałem i strzelałem.
A jak pan wspomina Sylwestra Czereszewskiego i Tomasza Sokołowskiego na początku swoich karier?
Na pewno nie powiedziałbym, że zostaną w przyszłości kadrowiczami, ale to zawsze trudno stwierdzić jak się kto rozwinie. Czuł to natomiast trener Bogusław Kaczmarek, który jednoznacznie i stanowczo stwierdził:
– Jeśli nie zabraknie wam chęci do pracy, zagracie kiedyś w orzełkiem na piersi.
Potrafił im zaszczepić taką ideę, sprawić, by uwierzyli w siebie, a wiarę przekładali na zostawanie po treningach i wytrwałą pracę. Jestem zdania, że trening indywidualny jest konieczny, jeśli chce się osiągnąć coś więcej, sama baza nie wystarczy. Choć oczywiście potem tym bardziej trzeba wypocząć. Trener Kaczmarek także o to drobiazgowo dbał, czasem… jeżdżąc po domach i sprawdzając, czy jesteśmy czy gdzieś wyszliśmy. Inna sprawa, że trener Kaczmarek uważał, że zespół jest troszkę otłuszczony i mieliśmy ciężkie treningi bazowe. Jak to mawiał: musi doprowadzić nas do stanu używalności. Wymagał bardzo dużo, ale również od siebie. To człowiek, który żył i żyje piłką dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wtedy, jak trzeba było, sam rozstawiał sprzęt do zraszania boiska czy przygotowywał murawę. Miał też niesamowitego nosa do zawodników.
Panu też wróżył kadrę, jak Czereszewskiemu i Sokołowskiemu?
Ja mogę tylko gdybać co by się stało, gdybym skupił się tylko na piłce. Ale jak się ciągnie dwie sroki za ogon, to ani jednej ani drugiej się nie złapie. Normalnie po treningu miałem służbę. Jak w Warszawie strzeliłem Legii dwa gole, na rano na szóstą musiałem być na służbie. Z Olsztyna wracaliśmy długie godziny, mecz był o 12, a o 20 już miałem służbę. Generalnie ledwo się po meczu przebrałem, wykąpałem, a już czekała praca. Dzięki pomocy komendanta i dowódcy służba była układana tak, żebym mógł normalnie trenować, ale praca w policji to też często zarwane nocki, co mogło mieć wpływ na mój poziom sportowy. Pamiętam, że po powrocie z Niemiec, gdzie skupiałem się tylko na piłce, byłem w życiowej formie.
W klubie często namawiano pana, żeby zawiesił pan pracę na rzecz gry?
Nie, wręcz przeciwnie, takie głosy były odosobnione. Mówili, żeby pracować, służyć, bo piłka to tylko przygoda. Finanse w futbolu były jakie były. My za awans do pierwszej ligi, dzisiejszej Ekstraklasy, dostaliśmy dziesięć maluchów do podziału.
Jak się dzieliło maluchy między drużynę?
Maluch przypadał na trzech zawodników. Potem liczyło się ile kto grał, ile pomógł – najlepzy dostawał siedemdziesiąt procent wartości sprzedanego malucha, drugi dwadzieścia procent, a następny resztę. Może jakby teraz człowiek grał, coś by zarobił na piłce, wtedy to był ułamek dzisiejszych zarobków. Wypłaty przychodziły na czas, ale gorzej z premiami, dodatkami. Dopiero później, gdy przyszedł Halex, w Olsztynie na chwilę pojawiły się większe fundusze i sprowadzano zawodników z całej Polski. To się jednak nie utrzymało.
W praktyce kluczowy moment dla piłki w Olsztynie to przekształcenie fabryki w Michelin, gdzie przecież do dzisiaj pracuje 4.5 tysiąca ludzi.
Klub nie ma na tym nic, choć nawet ludzik Michelin cały czas jest widoczny nad stadionem Stomilu. To być może wtedy zmarnowana została szansa na lepsze lata dla piłki w mieście.
Po pierwszym sezonie w Stomilu wyjechał pan do Niemiec, do VFL Herzlake. Dlaczego?
Klub potrzebował pieniędzy. Za mnie otrzymano sto tysięcy marek, o czym dowiedziałem się… z telegazety. Pospłacano zaległości, klub mógł dalej funkcjonować.
Pan miał przy tym transferze coś do gadania?
Powiedzieli, że pomogą mi załatwić bezpłatny urlop na ten czas. Mnie też, nie ukrywam, wyjazd wydawał się atrakcyjny. W policji się do tego przychylono. Zarabiałem sześć razy więcej w Niemczech niż jako funkcjonariusz. Finansowo nie straciłem. Na miejscu była już mała polska kolonia piłkarska: Adam Zejer, Jarosław Araszkiewicz, Tomasz Mazurkiewicz. Graliśmy w Oberlidze. Pod względem organizacyjnym inny świat, wszystko na czas, każdy miał swój domek do dyspozycji. Założyli mi nawet telewizję satelitarną, żebym mógł oglądać polskie stacje, a do dyspozycji dostałem samochód, Golfa III. Notabene ukradli mi go po powrocie w Warszawie. Pojechałem autem do pierwszoligowej Polonii z trzema wieszakami ubrań i torbą sportową, ale wracałem już pociągiem. Samochód był na niemieckich tablicach, widać tym bardziej kusił złodziei.
Nie były to najbardziej udane testy w dziejach.
Inna sprawa, że Polonia miała wtedy małe szanse na utrzymanie, a Stomil walczył o awans. Nie miało to sportowo sensu, poza tym w Olsztynie pojawił się właśnie sponsor, pan Piotr Wieczorek, finanse się poprawiły.
A nie chciał pan zostać w Niemczech?
Nie. Miałem osobiście zły odbiór tego miejsca. Bariera językowa też swoje robiła. Próbowano mnie uczyć, ale nie wchodziło mi to. Czułem się tam jednak traktowany nie najlepiej, nieco jak człowiek drugiej kategorii. Poza tym od dziecka miałem cel: zagrać w najlepszej polskiej lidze. Wracając była szansa, żeby go zrealizować.
Podobno jednak po pana powrocie do Stomilu nie miał pan przychylnego odbioru.
Ja chodziłem swoimi ścieżkami. Miałem pseudonim „Catani”, po takim włoskim serialu o tamtejszym poruczniku. W środowisku piłkarskim postrzegano mnie jako policjanta, w środowisku policji jako piłkarza.
Komu to bardziej przeszkadzało?
Był okres, że sport w służbach mundurowych był bardzo dobrze postrzegany. Później jednak to się zmieniło. Był taki moment, kiedy wielu zaczęło przeszkadzać, ze ja mogę dopasować sobie służbę pod granie w piłkę. Dla niektórych to było już nie do przyjęcia, bo oni nie mieli takiego komfortu. Z kolegami natomiast za bardzo nie wychodziłem na miasto. Z jednej strony dlatego, że miałem wtedy służbę. Nawet po fecie z okazji awansu nie miałem czasu się bawić, bo czekały obowiązki. Miałem też zawsze swoje zdanie, którego nie bałem się mówić, nawet jeśli było inne niż kolegów czy trenera. Pamiętam, przed meczem z ŁKS-em powiedziałem, że większe szanse na awans mają łodzianie, bo są dużo lepsi od nas. Parę osób to zabolało, że w nas nie wierzę, miałem potem kłopoty. Dlatego nie ma co się dziwić dzisiaj, że wielu piłkarzy wybiera okrągłe formułki – są bezpieczniejsze.
Tu mam wypowiedź już z czasów pierwszej ligi: „Pisz bardzo dobrze wykonał rzut wolny ale koledzy w murze pomogli mu strzelić gola. Nie wiem dlaczego od jedenastu meczów nie potrafimy wygrać, podobnie jak nie ja ustawiam taktykę”.
Sam pan widzi. A chodziło mi o to, że trzeba stać w murze, jak mawiał trener Kaczmarek, twarzoczaszką do przodu. Podczas wyskoku się nie odwracać. Tu ktoś się odwrócił, odbiła się i wpadła. Sfrustrowany byłem, nieprzemyślana wypowiedź tuż po meczu.
Meczu bardzo dla pana udanym.
Mam satysfakcje, bo Legia wtedy chełpiła się wyjątkowo długą passą bez straty gola u siebie. To bodaj mój najlepszy mecz, a zarazem… najgorszy, bo przecież przegraliśmy ostatecznie po wspomnianym golu Pisza w końcówce.
Był pan policjantem w środku piłkarskiego bagienka, bo wiadomo, że wtedy polski futbol był przeżarty korupcją. Czy widział pan mecze podejrzane?
Myślę, że mnie się obawiano. Pamiętam jak trafiłem na testy do Amiki Wronki. Byłem na dwutygodniowym obozie. grałem z Adamem Fedorukiem chociażby, bramkarzem był wtedy Czesław Michniewicz, a trenerem Wojciech Wąsikiewicz. W ataku występowaliśmy razem z Pawłem Kryszałowiczem. Po jednym z treningów strzeleckich Czesiu mówił, że muszą mnie zakontraktować. Ale menadżerem, cały czas obecnym przy drużynie, był wtedy Ryszard „Fryzjer” Forbrich. Miałem odczucie, że nie pasuję.
Czy zdarzały się dziwne mecze? To były dziwne czasy, dziwny okres. Pieniędzy mało, a poziom dość wysoki jak się spojrzy na ligę czy nasze występy w pucharach. Jeżeli brałem kiedykolwiek udział w dziwnym meczu, to o tym nie wiem. Natomiast niejednokrotnie człowiek zastanawiał się czy sędzia sędziuje źle, bo jest słaby, czy jednak są inne ku temu powody. Na każdym wyjeździe trzeba było być dwa razy bardziej czujnym.
W pana jedynym pierwszoligowym sezonie mieliście wybitnie nerwową końcówkę. 0:7 z Ruchem Chorzów, 0:1 z Rakowem u siebie w ostatniej kolejce.
Na Ruch pojechaliśmy z chęcią wygrania meczu, zapewniam. Al dostaliśmy dwie bramki typu stadiony świata, potem Andrzej Biedrzycki dostał czerwoną kartkę i rozsypaliśmy się. Utrzymaliśmy się tylko dzięki bilansowi bramek. My po porażce z Rakowem byliśmy pewni, że spadliśmy. To był mecz o życie. Byliśmy załamani. Ale Petrochemia zremisowała i zostaliśmy w lidze.
Wkrótce rezes Wieczorek zabrał grupę piłkarzy do Jezioraka Iława, niemalże uznaniowo. Miał pan tu coś do gadania?
Prezes wykupił nasze karty. Dogadał się z zarządem. Nie mieliśmy do powiedzenia nic, ale też… Jeziorak dawał lepsze warunki. Prezes roztoczył przed nami perspektywę alternatywy w regionie dla Stomilu, jaka powstanie w Iławie. Odeszliśmy, dzięki czemu Stomil mógł sprowadzić wielu ciekawych graczy, po czym zaliczył swój najlepszy pierwszoligowy sezon.
Jeziorak miał wejść do pierwszej ligi, taki był cel.
I do pewnego momentu go realizowaliśmy. A potem nadeszła jedna z najgorszych rzeczy, jakie mnie spotkały w piłce. Mamy trzy, cztery punkty przewagi nad resztą stawki, ja całkiem regularnie strzelam bramki. Ale zostaję odsunięty rzekomo za brak zaangażowania. W mojej obronie stanął Daniel Dyluś, więc Danielowi też podziękowano. Ostatecznie Jeziorak skończył na czwartym miejscu tracąc dziesięć punktów do awansu. Odsunięto dwóch jednych z najlepszych zawodników w momencie, gdy byliśmy liderem. Cała nasza praca poszła na marne.
Może był pan niewygodny.
Nie chcę tworzyć teorii. Może jednak sponsorzy przeliczyli się i nie było ich stać na pierwszą ligę. Na pewno cieszę się, że udało się wtedy pomóc takim wchodzącym dopiero do piłki graczom jak Remigiusz Sobociński czy Dariusz Preis.
Później na dwa lata przeniósł się pan do Finlandii. To również udało się zorganizować w zgodzie z pracą?
Tak, znowu otrzymałem wsparcie w policji. Pomogli mi to rozbić w taki sposób, że dziesięć miesięcy byłem w Finlandii, potem na trzy miesiące przyjeżdżałem do pracy – tam akurat pauzowała liga. Zdobyliśmy w Finlandii wicemistrzostwo kraju, tylko za HJK Helsinki.
I jakie wrażenie zrobiła na panu Finlandia?
Ogromne. Skandynawia jest piękna, każdemu polecam. Klimat mi odpowiadał, charakterologicznie chyba też tam pasowałem. Na swój sposób Finowie są podobni do mnie: niby zdystansowani, ale gdy lepiej ich poznać, to bardzo ciepli i serdeczni. Mieliśmy też z klubie małą polską kolonię, bo oprócz mnie grał tu też Jacek Perzyk, a także Tomasz Arceusz, prawdziwy mentor.
Pod względem warunków treningowych liga fińska wtedy była trzy poziomy wyżej niż nasza. Miasto miało 80-tysięcy mieszkańców, a posiadało 6-7 boisk, otwarte cały czas dla każdego, opłat nie pobierano, do tego otwarty w godzinach 8-18 stadion lekkoatletyczny. Doszli do wniosku, że najlepiej jest wychowywać młodzież poprzez sport, bo to i uczy pewnych honorowych zasad, i determinacji, ale też stanowi alternatywę dla spędzania czasu w sposób szkodliwy. Miałem możliwość pozostania w Finlandii na dłużej, niż dwa lata, byli ze mnie zadowoleni, i gdyby była możliwość, pewnie bym tam został.
To co się wysypało?
Miałem w Polsce długi staż pracy, szkoda było to tracić. Próbowałem zorientować się, czy nie dałoby się tego jakoś połączyć z pracą w Finlandii, ale nie było opcji. Zagrałem jeszcze chwilę w Warmii i Jezioraku, ale mój czas minął. Zaczęły pojawiać się kontuzje, a w futbolu było wtedy tak, że jak ci szło, to wszystko było dobrze i klepali cię po plecach, a jak ty potrzebowałeś pomocy to nikogo nie było. W szpitalu jedynymi osobami odwiedzającymi mnie, byli najbliżsi. Później pojawiły się głosy, że lepiej byłoby, żebym skupił się na tym, gdzie mi dają chleb. Te sytuacje ze szpitala też były dla mnie wymowne: widziałem, gdzie mnie potrzebują. Albo inaczej: gdzie mnie nie odtrącają.
Ale po Youtube krąży film, gdzie strzela pan, całkiem niedawno, bramkę gdzieś w niższych ligach.
W 2010 zostałem trenerem A-klasowego GLKS-u Jonkowo. Czułem się jeszcze na siłach, żeby pograć, udało się coś strzelić, awansować do okręgówki. Potem znowu praca zwyciężyła i praca się skończyła. Dziś jestem trenerem juniora młodszego w Akademii Sportu Stomilu Olsztyn.
Jak pan ocenia to, co aktualnie dzieje się w Stomilu?
Cieszę się, że sytuacja się poprawia, to nie ulega wątpliwości. Nie powiem jednak, że wiem co będzie dalej. Stomil przeżył w ostatnich latach niejedno. Na razie trzeba poczekać na konkretny plan działań strategicznego sponsora. Mam jednak wrażenie, że na wszystkich szczeblach funkcjonowania klubu są odpowiedni ludzie, faktycznie oddani Stomilowi, a także mający właściwe kompetencje. To budujące. Niemniej wiadomo, z czym w Olsztynie jest największy problem. Stadion to skansen. Bez nowego stadionu nie ma prawdziwej szansy na nowe otwarcie.
A mimo problemów, od lat Stomil utrzymuje się na powierzchni, pozostając w I lidze. Na swój sposób to fenomen.
Bo tu są pasjonaci, od kibiców po prezesa. Widzą, że to wszystko trzeba ratować, nawet jeśli co pół roku przychodzi dołek, z którego trzeba nie wychodzić, a wygrzebywać się. Wielki szacunek dla każdego, kto przyłożył rękę do tego, że Stomil wciąż trwa. Jestem przekonany, że Olsztyn ma potencjał na to, by mieć mocny, konkurencyjny na mapie piłkarskiej klub, trzeba tylko ten potencjał uwolnić.
Leszek Milewski