To był jeden z najbardziej zawstydzających momentów dla reprezentacji Polski w XXI wieku. 12 października 2002 roku biało-czerwoni, dowodzeni przez Zbigniewa Bońka, przegrali u siebie z reprezentacją Łotwy, co tylko pogorszyło i tak bardzo kiepskie nastroje wokół reprezentacji. Reprezentacji, która nie umiała się podnieść po mundialowym rozczarowaniu. Do takich rzeczy wraca się niechętnie, ale czasami trzeba – również ku przestrodze.
Gdybyśmy mieli wskazać, które starcia ze słabeuszami z ostatnich dwóch dekad wywołały u nas porównywalne zażenowanie, wskazalibyśmy jedynie 0:1 z Armenią za kadencji Leo Beenhakkera, koszmarne 0:2 z Litwą na piasku (Franciszek Smuda) i wyjazdowe 1:1 na terenie Mołdawii za czasów Waldemara Fornalika. Z Armenią chodziło jednak o wypadek przy pracy, na Euro 2008 awansowaliśmy pewnie i zasłużenie. Kompromitacja na Litwie dotyczyła sparingu, poza zgrzytem wizerunkowym pozostała bez konsekwencji, natomiast z Mołdawią jednak ten punkt sobie dopisaliśmy, mimo że w praktyce straciliśmy dwa. W przypadku 0:1 z Łotwą nie sposób było znaleźć jakiekolwiek okoliczności łagodzące.
Sygnałem, że nie jest dobrze był już początek tamtych eliminacji. Polska niemiłosiernie męczyła się z San Marino, wygrywając dopiero po bramkach Pawła Kaczorowskiego i Mariusza Kukiełki w ostatnim kwadransie. Łotysze z kolei przyjechali podbudowani, bo na inaugurację sprawili niespodziankę, bezbramkowo remisując u siebie ze Szwecją. Jak się okazało, po warszawskiej wizycie rozpędzili się na dobre.
Tak przedstawiały się składy z tego meczu:
Początek jeszcze nie był najgorszy. Bardzo dobrą sytuację miał Maciej Żurawski, ale nieczysto trafił w piłkę i ta przeleciała obok bramki. Później w boczną siatkę strzelił Artur Wichniarek, a goście mogli też załatwić się sami, gdy Olegs Blagonadeżdins sprawdził czujność swojego bramkarza. Niestety, nadeszła 30. minuta. Juris Laizans miał dużo miejsca i czasu w środku pola, nie zablokował go żaden z obrońców i uderzeniem sprzed pola karnego pokonał Jerzego Dudka.
– Wybitnie nam ten mecz nie wyszedł, a Łotysze strzelili ładnego gola. Pamiętam, że mocno obwiniano za niego Jurka, że nie tą ręką, że zawalił, ale ta porażka była winą całego zespołu. Również wtedy mieliśmy zdecydowanie większą jakość niż Łotwa i powinniśmy bez problemu zwyciężyć – mówi Kamil Kosowski, który został zmieniony w 63. minucie. – Jedyne wspomnienie, jakie mam, to “dziura” założona mi przez Mariansa Paharsa. Później graliśmy razem w Southampton. W mniejszym lub większym stopniu w kontakcie pozostaliśmy do dziś – dodaje.
Najbardziej zasmucające było jednak to, co działo się przez następną godzinę. – Po straconym golu biliśmy głową w mur, nie mogliśmy skonstruować żadnej składnej akcji. Nie było tak, że zmarnowaliśmy 10 sytuacji, trafialiśmy w słupki czy poprzeczki, a bramkarz rywali miał mecz życia – przyznaje Łukasz Surma, który rozegrał całą drugą połowę.
– Gra pozostawiała wiele do życzenia, więc można powiedzieć, że w jakimś sensie nie było przypadku. Przegrana przegraną, ale najbardziej bolał jej styl. Po straconym golu nic nam nie wychodziło. Gdybyśmy trafili na początku, pewnie dziś nie rozmawialibyśmy o tym meczu w takim kontekście, ale to już tylko gdybanie – wtrąca Marcin Kuś, wówczas rezerwowy.
Rozpoczęliśmy czwórką w obronie, co w tamtych czasach uznano u nas za nowość, ale wprowadzenie Surmy przywróciło ustawienie z trójką defensorów. – W przerwie wszedłem do środka pola, miałem grę uspokoić, rozrzucać na boki, ale nie szło. Moja zmiana sprawiła, że przeszliśmy z czwórki na trójkę obrońców, zagęściliśmy środek pola. Z doświadczenia wiem jednak, że ciężko w trakcie meczu zmienić ustawienie i na tym zyskać. To potrafią jedynie najlepsze zespoły. Chodzi o przestawienie nie jednego gościa, tylko tak naprawdę całej dziesiątki z pola. Nie wydaje mi się, żeby był to wtedy dobry pomysł, ale chcieliśmy się otworzyć, zagrać bardziej do przodu. Nie udało się – komentuje były pomocnik Wisły Kraków, Legii Warszawa, Ruchu Chorzów i Lechii Gdańsk.
I podkreśla: – Nie brakowało nam wtedy bardzo dobrych zawodników. Jerzy Dudek bronił w Liverpoolu, był Tomek Hajto z Schalke, Mariusz Lewandowski grał już w Szachtarze Donieck. Zdecydowana większość uznanych nazwisk z zagranicy to byli jednak ludzie od defensywy, którzy nie decydowali o grze do przodu. Dzisiejsza reprezentacja pod tym kątem jest w nieporównywalnie lepszej sytuacji.
– Patrząc na tamte reprezentacje, doskonale widać, jak brakowało im kogoś takiego jak Robert Lewandowski. Mam nadzieję, że Krzysiek Piątek rozwinie się przy nim tak, że gdy “Lewy” już zakończy granie, luka po nim zostanie wypełniona. Dziś nie wyobrażam sobie, że Roberta mogłoby nam zabraknąć – wtóruje mu Kosowski.
Atmosfera wokół drużyny narodowej już wcześniej była gęsta, a po tej porażce krytyka sięgnęła zenitu. “Czy to już dno?” – pytano w tygodniku “Piłka Nożna”. Pomeczowe relacje nie pozostawiły suchej nitki na piłkarzach i trenerze. Na przykład ta z “Expressu Ilustrowanego”. Zaczynała się tak:
“To był najgorszy występ polskiej reprezentacji od lat. Nasza drużyna w niczym nie przypominała zespołu z czasów sukcesów Jerzego Engela. Zbigniew Boniek zapowiadał, że ma lepszych piłkarzy, ale okazało się, to nieprawdą, a także potwierdziło, że wielkim szkoleniowcem on sam nie jest.
Jeszcze nie tak dawno mieliśmy niezłej klasy reprezentację, teraz mamy drużynę złożoną z przeciętnych, ligowych piłkarzy. Zawodnicy, którzy wyróżniają się w meczach w Ostrowcu, Lubinie czy Wodzisławiu nie mają prawa zagrać dobrze przeciwko europejskim średniakom. Czyżby trener Boniek tego nie wiedział? Na jakiej podstawie daje szansę gry Dawidowskiemu, Kosowskiemu, Surmie? Nie zbawią naszej drużyny stranieri ze słabych klubów, czyli Kukiełka, Lewandowski, Ratajczyk.
Już w niezwykle szczęśliwym dla nas meczu z San Marino Polacy grali beznadziejnie słabo. Boniek liczył chyba na cud, że jego podopieczni nagle okażą się wielcy w spotkaniu z Łotwą. Niestety, mamy słabą drużynę, a co gorsza także słabego trenera. Boniek źle zestawił zespół. Dlaczego zagrał czwórką obrońców? Dlaczego w środku pola ustawił nie nadających się do roli reżyserów piłkarzy? Dlaczego dwóch napastników nie stanowiło zagrożenia dla bramki rywali? Coś się nam wydaje, że trener Boniek nie nadaje się do roli selekcjonera naszej narodowej drużyny i będzie głównym winowajcą przegranych przez nas eliminacji mistrzostw Europy”.
Również ten fragment pokazywał, że porażka z Łotyszami miała znacznie szerszy kontekst i była naturalną konsekwencją panującej wówczas sytuacji. Reprezentacja pijar miała fatalny, kilka miesięcy wcześniej kadrowicze popadli w otwarty konflikt z mediami podczas MŚ, o czym nie zapomniano. Do tego sam Boniek nie unikał otwartej wymiany ciosów. Zaczął z wielkim optymizmem, ale dość szybko coraz trudniej przychodziło mu spokojne odpowiadanie na pytania dziennikarzy, zwłaszcza te bardziej drążące sprawy kadrowe. Po wygranej z Nową Zelandią stwierdził nawet, że nie pozwoli, by “grupa nieudaczników i alkoholików krytykowała jego i piłkarzy”. To wszystko musiało udzielać się zespołowi.
– To były czasy wielu zmian w PZPN-ie i tak dalej. Wtedy wokół kadry i w ogóle polskiej piłki nie było takiego boomu jak teraz. Ale wiadomo, że on się tworzy poprzez wyniki. Trudno się dziwić, że zaczęto nas ostro krytykować. Mimo niektórych problemów, byliśmy na papierze znacznie mocniejsi niż Łotysze i nie mieliśmy prawa tego przegrać. Jak się przegrywa w takich okolicznościach, później wszystko siada, nie ma co ukrywać. A dobra atmosfera potrzebna jest w każdym środowisku, bez względu na to, co się robi – wspomina Kuś.
– Były różne medialne wojenki. Zbigniew Boniek próbował z tym walczyć, ale chyba trochę przykrył kadrę swoją osobą. Dobrze, że dziś nie mamy takich problemów. Wy, dziennikarze, zdecydowanie przychylniejszym okiem patrzycie na reprezentację. Otoczka jest dużo lepsza, zbudował ją Adam Nawałka i jego drużyna – uważa Kosowski.
No właśnie, Zbigniew Boniek. Po latach jeszcze bardziej widać, że to on był największą gwiazdą tamtej reprezentacji. Jerzy Dudek w swojej autobiografii pisał: “Wydaje mi się, że swoją osobowością przyćmił wszystkich. Nikt za bardzo nie chciał się odzywać, dyskutować na temat taktyki. Bo skoro Boniek powiedział, że mamy grać na przykład prawą stroną, widocznie powinien wiedzieć, co robi. Nawet jak pojawiały się jakieś wątpliwości, każdy dusił je w sobie, bo wydawało mu się, że mogłyby zostać źle odebrane. Między trenerem i zawodnikami nie było właściwego kontaktu (…) Boniek był dla nas za wielki”.
Kosowski również przyznawał, że być może nazwisko Bońka trochę ich paraliżowało. Dziś jednak główny problem widzi gdzie indziej. – Chyba byliśmy trochę przemotywowani – ta cała otoczka i osoba trenera Bońka… Gdy zaprasza się teraz prezesa Bońka do programu, to zadaje się pytanie i przez pół godziny słucha się prezesa z otwartą gębą. I chyba też właśnie tak to wyglądało w reprezentacji. Selekcjoner o wszystkim pięknie mówił, wspaniale to wyglądało na treningach i każdy wychodził na boisko nabuzowany, napompowany. Boniek potrafił stworzyć taką atmosferę w zespole, że praktycznie każdy średni piłkarz był w stanie uwierzyć, że może być gwiazdą. Każdy z nas po rozmowie z nim miał morale podniesione o dwa piętra. To jednak sprawiało, że w trakcie meczów wszyscy chcieli grać dla siebie trochę bardziej niż zwykle, co nie mogło dać dobrych efektów, następowała weryfikacja. I moim zdaniem właśnie tak było z Łotwą: poszczególni zawodnicy zbyt indywidualnie podeszli do tego meczu. Czasami trzeba podchodzić do spotkania bez spinania się i mówić, że nie jesteśmy faworytami, mimo że jesteśmy, że poważnie podchodzimy do przeciwnika i robimy swoje. Według mnie to stanowiło główny problem, a nie otoczka wokół kadry czy relacje z mediami. Atmosfera wewnątrz drużyny zawsze była dobra, tyle że nie miało to przełożenia na wyniki.
Co do metod selekcjonera, w pewnym stopniu podobnie widzi to Łukasz Surma: – Mnie się wydaje, że trener Boniek chciał wprowadzić optymizm do polskiej piłki, która była zdołowana, miała opinię siermiężnej i tym podobne. Nie chciał obarczać zawodników wielkimi zadaniami taktycznymi, tylko wpajał nam, że umiemy grać, że to kwestia podejścia, głowy, mentalności. Być może tu popełnił błąd, ten optymizm pojawił się kosztem dyscypliny taktycznej i obronnej. Jesteśmy jednak nacją, która do każdego meczu – nawet z Łotwą – musi podejść przygotowana na sto procent fizycznie i wolicjonalnie. Ale staram się zrozumieć perspektywę Bońka. Przez lata grał we Włoszech, nauczył się wygrywać i dominować, co chciał przekuć na reprezentację. Nie udało się, ale tak naprawdę nigdy nie poznaliśmy do końca jego możliwości jako szkoleniowca. One wychodzą po latach, po pracy w wielu okolicznościach.
– Do każdego meczu należy podejść maksymalnie skoncentrowanym, a tu chyba trochę tego zabrakło. Byliśmy przekonani, że jesteśmy dużo lepsi od przeciwnika. Zbytnia pewność siebie nie jest dobra i to też rola trenera, żeby ją w odpowiednim momencie przystopować. Ale nie można przesadzić w drugą stronę, że wychodzę na boisko z przeświadczeniem, że jestem słaby. Bardzo trudno to właściwie wypośrodkować. Wnioski zostały jednak wyciągnięte i później w sparingu z Nową Zelandią drużyna była bardziej skonsolidowana. Wygraliśmy 2:0, zagraliśmy uważniej w obronie, choć za styl nas nie chwalono – dodaje Surma.
Nie uważa jednak, by Boniek przytłaczał piłkarzy swoją osobą. – Nie miałem takiego odczucia. Inni byli w reprezentacji znacznie dłużej, mogli mieć szersze spojrzenie. Dla mnie to była przede wszystkim nobilitacja, że osoba z takim nazwiskiem jest moim trenerem. Wiedziałem, że były piłkarz zawsze łatwiej zrozumie piłkarza, jego błędy. Tak do tego podchodziłem. Warsztatu trenerskiego Bońka jednak zbyt dobrze nie poznałem. Żeby oceniać takie rzeczy, trzeba z kimś pracować co najmniej przez rok.
Tak samo widział to Marcin Kuś. – Na pewno trener Boniek dużo rzeczy wziął na siebie jeśli chodzi o media i krytykę. Wcześniej był wybitnym piłkarzem, dlatego obcowanie z krytyką nie stanowiło dla niego nowości. Ale kadrowicze też swoje dostali. Wchodziłem do tej reprezentacji jako młody zawodnik. Miałem wtedy 21 lat, wcześniej na koncie tylko debiut z Belgią. Szczerze mówiąc, nie czułem, żeby jego osoba onieśmielała drużynę. Może właśnie ze względu na swój status. Starsi mieli więcej do powiedzenia, więcej rozmawiali z trenerem. Boniek był pierwszym selekcjonerem, który obdarzył mnie zaufaniem, dzięki niemu zagrałem pierwsze dwa mecze w narodowych barwach, więc trudno, żebym nie był do niego pozytywnie nastawiony – stwierdza.
Łukasz Surma mówi wprost, że 45 minut z Łotwą w znacznej mierze naznaczyły go jeśli chodzi o dalsze reprezentacyjne losy. – Pewnej grupie piłkarzy, w tym mnie, tamten mecz odbił się czkawką. W praktyce zakończyłem wtedy większe granie w reprezentacji, mimo że dopiero w niej debiutowałem. Takie kompromitacje kadry zawsze odbijają się szerokim echem i nie pozostają bez konsekwencji. Nie czułem się w tym meczu tak jak normalnie w Legii, w której się wyróżniałem i dlatego dostałem powołanie. Zawodnik w reprezentacji musi przejść jakiś chrzest bojowy, nabrać pewności siebie – najlepiej w spotkaniach towarzyskich. Zabrakło mi tego, nie ograłem się z chłopakami, nie pobyłem z nimi, tylko od razu zostałem rzucony na głęboką wodę. I nie poradziłem sobie. Byłem kimś nowym, wchodzącym, musiałem od razu udowodnić swoją przydatność. To było moje pięć minut i albo dam radę, albo bierze się kogoś innego. Zebrałem krytyczne komentarze, a byłem jeszcze młodym chłopakiem, czytałem to i brałem do siebie. Na “pocieszenie” – nie byłem jedyny, którego ta porażka jakoś naznaczyła w kontekście reprezentacyjnej przyszłości.
– Jedyne usprawiedliwienie, jakie mogę przedstawić, to fakt, że Łotwa była wtedy w znacznie lepszym okresie niż teraz. Miała 2-3 zawodników grających w Europie na wysokim poziomie jak Laizans, Stepanovs czy Pahars. Wszystkich ich oglądaliśmy na Euro 2004 – podsumowuje.
No właśnie: pół żartem, pół serio można powiedzieć, że trafiliśmy wtedy na najmocniejszych Łotyszy w historii. Zajęli w naszej grupie drugie miejsce – okoliczności wyjazdowego 1:0 nad Szwecją do dziś niektórzy uważają za podejrzane – a potem sensacyjnie wygrali baraż z Turcją, dzięki czemu zagrali na EURO. Tam wstydu nie przynieśli. Długo prowadzili z Czechami, by ostatecznie przegrać 1:2, zremisowali z Niemcami i dopiero w ostatnim spotkaniu spisali się na miarę “oczekiwań” (0:3 z Holandią).
– Dobrze, że to już bardzo odległa historia. Dziś jesteśmy w zupełnie innej sytuacji i w zupełnie innym miejscu. Mamy w drużynie zbyt wielu poważnych piłkarzy ukierunkowanych na sukces, żeby zawalać takie mecze. Sądzę, że podejdziemy do niego bez większych nerwów i pewnie go wygramy. Nie widzę możliwości, by historia mogła zatoczyć koło. Nawet stadiom mamy teraz taki, że wszyscy nam zazdroszczą, a wtedy graliśmy jeszcze na starym obiekcie Legii. Chyba jesteśmy za mocni, żeby z kimkolwiek w tej grupie stracić punkty, choć oczywiście stanie się to tylko wtedy, gdy zawsze będziemy w pełni skoncentrowani – kończy opowieść Kamil Kosowski.
Przemysław Michalak
Fot. newspix.pl/FotoPyk