Reklama

Mamy to! Punkty, bo grze daleko do ideału

redakcja

Autor:redakcja

21 marca 2019, 23:05 • 3 min czytania 0 komentarzy

To nie była Brazylia 1970. Barcelona w pierwszym sezonie Guardioli też nie. Reprezentacja Polski była dziś zespołem ze sporą liczbą mankamentów i naprawdę niewielką jasnych punktów. Ale na pokonanie Austrii w Wiedniu 1:0 i to wystarczyło. Czekaliśmy, czekaliśmy i doczekaliśmy się premierowej wygranej Jerzego Brzęczka w roli selekcjonera.

Mamy to! Punkty, bo grze daleko do ideału

To, że decydującego gola zdobędzie Krzysztof Piątek, to było jak samospełniająca się przepowiednia. Gdy zdjął dres i stanął w pobliżu linii, wszystkie polskie gardła na stadionie Ernsta Happela zaczęły skandować jego imię i nazwisko. Choć w kadrze miał aż do dziś zaledwie dwa występy i jednego gola, już na dzień dobry miał prawo czuć większą wiarę narodu niż pozostałych dziesięciu kolegów z drużyny.

Piłka meczowa, która mogła przy kotle po rzucie rożnym spaść na głowę każdemu z kilkunastu zawodników tłoczących się w szesnastce Austriaków, dziwnym trafem spadła na głowę właśnie jemu. Tak jakby cały wszechświat sprzysiągł się, by to właśnie snajper Milanu został bohaterem spotkania, po raz n-ty w tym sezonie, po raz pierwszy w koszulce z orzełkiem na piersi. Zepsuta chwilę później setka po jednym z dwóch genialnych no-look passów Lewandowskiego nie ma absolutnie żadnego wpływu na odbiór tego występu, „Pio” wszedł, strzelił, zrobił swoje. Pozamiatane.

I dobrze, bo to spotkanie miało wszelkie dane ku temu, by skończyć się wynikiem 0:0. Pierwsza połowa to w ogóle była wyjątkowo nieatrakcyjna kupa, której oglądanie przerwalibyśmy, gdybyśmy odpalili sobie przypadkowy mecz do pooglądania w czwartkowy wieczór. Jeśli ktoś niebędący Austriakiem ani Polakiem postanowił nie przestawać i odpalić starcie w Wiedniu również po przerwie – z jednej strony szanujemy za wytrwałość, z drugiej naprawdę mocno się dziwimy.

Niedokładności oglądaliśmy bowiem tyle, że zabrakło właściwie tylko podania do bandy reklamowej. Litemotivem były miękkie wrzutki z któregoś z naszych skrzydeł wybijane przez któregoś z duetu austriackich stoperów. W zasadzie jedynym godnym wspomnienia momentem – poza gwizdkiem sędziego w 45. minucie – był groźny strzał z dystansu Grosickiego, przed którym austriacka obrona z niewyjaśnionych przyczyn rozstąpiła się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem.

Reklama

Chcielibyśmy powiedzieć, że druga połowa dała skok jakościowy, ale to był raczej maleńki kroczek w dobrą stronę. Niespodziewany, bo najpierw po udanych trzech kwadransach najlepszego w naszym zespole Zielińskiego na lewej stronie pomocy Brzęczek przesunął go na środek, gdzie zagrał w kadrze kilkadziesiąt nieudanych kwadransów. A niedługo potem w ogóle zdjął, bo „Zielek” zgłosił kontuzję pleców odniesioną w jednym ze starć. Ale szczęśliwie drugą ze zmian było wpuszczenie w miejsce gracza Napoli Krzysztofa Piątka. I wszyscy wiemy, jak to się skończyło.

Czy mogliśmy wygrać wyżej? No tak, bo Piątek zmarnował setkę od Lewandowskiego, a po ładnym zgraniu Krzyśka w ostatniej chwili Grosickiego zablokował Grillitsch.

Czy mogliśmy nie wygrać? Również, choćby dlatego, że w samej końcówce kompletnie oddaliśmy pole i najpierw główką w idealnej sytuacji w bramkę nie trafił niepilnowany Janko, zaraz później Szczęsny musiał wyciągać bombę Alaby, by w ostatnich sekundach nikt nie potrafił wybić piłki po rzucie rożnym, co szczęśliwie skończyło się nieudolnym strzałem jednego z rywali.

Na dziś bierzemy to wyszarpane 1:0 w ciemno. Jesienią, gdy zaczynała się kadencja Jerzego Brzęczka, w grze kadry nie było wielu pozytywów i nie było wyników. Teraz plusów jest nadal garść, owszem. Ale przynajmniej jest wynik.

Austria – Polska 0:1 (0:0)
Piątek 69′

fot. FotoPyK

Reklama

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...