Reklama

Gigi Buffon w Lidze Mistrzów, czyli nieudana pogoń za marzeniem

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

08 marca 2019, 19:10 • 67 min czytania 0 komentarzy

Gdy Gianluigi Buffon debiutował w Lidze Mistrzów, nie było jeszcze na świecie Marcusa Rashforda, który przedwczoraj odebrał doświadczonemu Włochowi i całej drużynie Paris Saint-Germain smak życia oraz nadzieję na awans do kolejnej rundy. Wtedy, we wrześniu 1997 roku, nikt nie mógł jeszcze przypuszczać, że nastoletni bramkarz Parmy okaże się jednym z najlepszych golkiperów w dziejach futbolu. Wielu zresztą ustawia go na samym szczycie takiego rankingu i ma ku temu w garści mocne argumenty. Nikt nie mógł się także spodziewać, że cała jego przygoda w Pucharze Mistrzów będzie równie rozczarowująca, co debiutancki remis Gialloblu ze Spartą Praga.

Gigi Buffon w Lidze Mistrzów, czyli nieudana pogoń za marzeniem

Tylko trzech zawodników w całej historii Ligi Mistrzów rozegrało przeszło sto spotkań w tych rozgrywkach, po drodze ani razu nie sięgając po trofeum. Do tego wąskiego, niezbyt luksusowego grona zaliczają się Cesc Fabregas (104 występy), Zlatan Ibrahimović (120) i właśnie Buffon (122). Ten pierwszy miał trochę pecha – przegrał finał z Barceloną jako zawodnik Arsenalu, a potem sam powrócił do stolicy Katalonii, ale akurat wówczas, gdy Barca złapała lekki dołek na europejskiej arenie. Z kolei szwedzki goleador nigdy się tak naprawdę do złotego medalu specjalnie nie zbliżył, tylko jeden, jedyny raz meldując się na etapie półfinału. Goli zdobył w Champions League co niemiara, ale rzadko były to bramki strzelone już w fazie play-offów, kluczowe dla losów dwumeczu. Choć on też minimalnie rozminął się z sukcesem, opuszczając Inter w 2009 roku.

No i Buffon. Bramkarz stawiany jako wzór cnót wszelakich, absolutny gigant futbolu. Szesnaście razy stawał w szranki i za każdym razem – prędzej czy później – wylatywał z siodła, przełykając z niesmakiem gorycz porażki. Ta najświeższa, przedwczorajsza klęska 41-letniego golkipera była dość wyjątkowa. Nieczęsto się zdarzało, by to Buffon osobiście popełniał kardynalne błędy, które skutkowały odpadnięciem jego zespołu z LM. Zwykle było wręcz przeciwnie – Włoch uwijał się jak w ukropie, ale partnerzy nie stawali na wysokości zadania i obracali wniwecz jego wysiłki.

Możemy długo nie doczekać zawodnika, który w Champions League będzie grał tak długo, lecz ani razu nie dotrze na sam szczyt. Zlatan i Cesc już raczej swoich bilansów specjalnie nie wyśrubują, a następni w kolejce są dość daleko. Robert Lewandowski (79 występów), Fernandinho (78) i Gonzalo Higuain (75). Historia Włocha to ponad dwadzieścia lat iście syzyfowych starań o upragniony puchar. Zawsze gdy się wydawało, że szczyt jest tuż, tuż, to mozolnie pchany przez golkipera PSG głaz z łoskotem opadał na dół. I tak już chyba pozostanie.

Jak przegrywał Buffon? Powspominajmy jego pierwsze, nieudane próby i krótko, dla porządku, przypomnijmy sobie te najświeższe wpadki.

Reklama

sezon 1997/1998 (faza grupowa)

Buffon regularną grę w Parmie zaczął w sezonie 1996/97, który okazała się – co wiemy z dzisiejszej perspektywy – jednym z najwspanialszych w dziejach klubu, choć wówczas niektórzy postrzegali go nawet jako delikatne, albo i całkiem spore rozczarowanie. Nafaszerowana gotówką i naszpikowana gwiazdami światowej piłki drużyna zajęła ostatecznie drugie miejsce w Serie A, przegrywając wyścig o mistrzostwo z Juventusem. O marne dwa punkciki. Apetyty były jednak jeszcze większe.

Plecy Parmy oglądały wtedy takie kluby jak Inter, Sampdoria, Udinese, Milan, Fiorentina, Lazio, Roma… Można wymieniać te nazwy w nieskończoność. Włoska ekstraklasa w latach dziewięćdziesiątych przypominała NBA, gdzie nawet drużyny tak naprawdę nieliczące się w walce o mistrzowski pierścień mają w swoim składzie zawodników o statusie ligowej super-gwiazdy. W Italii również tak to wyglądało – drużyny telepiące się gdzieś koło szóstego, siódmego miejsca w stawce tydzień w tydzień wystawiały do gry zawodników ze ścisłej, europejskiej i światowej czołówki.

Parma, rzecz jasna, też miała się kim pochwalić. Defensywę trzymali Cannavaro, Thuram i Sensini, z przodu hulali Crespo i Chiesa, a spinali to wszystko tacy goście jak Stanić czy Dino Baggio. Oszałamiająca paka. Gialloblu, z racji na maestrię w grze obronnej, stali się specjalistami od jednobramkowych zwycięstw, a początkujący w roli trenera Carlo Ancelotti – jeszcze ciemnowłosy i zadający szyku na meczach w klubowym dresiwie – otarł się o swoje pierwsze Scudetto w karierze. Choć mało brakowało, a jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia wyleciałby z roboty.

Pisaliśmy o tym TUTAJ.

Scudetto. Tylko to się liczyło w Parmie, tylko to miało znaczenie dla władców imperium finansowego, jakim przed laty była firma Parmalat. Gigantyczny koncern spożywczo-mleczarski, po którym dziś pozostało już przede wszystkim wspomnienie równie gigantycznej afery finansowej. Prezes Parmy, Stefano Tanzi, nawet podczas biznesowych kolacji popijał dwuprocentowe mleko, oklejone znajomą etykietką. Było tak również i wtedy, gdy przed świętami Bożego Narodzenia w 1996 roku spotkał się z Ancelottim podczas pierwszego sezonu jego pracy w klubie. I poinformował go, że jeśli przegra następny mecz, to zostanie zwolniony. Bywają sympatyczniejsze sposoby, żeby życzyć komuś „wesołych świąt”. (…)

Reklama

Parma rozpoczęła sezon fatalnie, a jednak skończyła z wicemistrzostwem. Podopieczni Carletto ostatecznie zawierzyli w metody swojego nowego szkoleniowca. Choć podczas zebrania zespołu po zremisowanym na początku grudnia meczu z Atalantą, napastnik Alessandro Melli wypalił bez ogródek: – Mam nadzieję, że cię wywalą. Chciałbym wreszcie pograć w piłkę. Brutalna szczerość pozwoliła oczyścić atmosferę w drużynie i odbudować morale. Ancelotti to facet, który lubi rozmawiać i wsłuchiwać się w głos szatni. (…) Gialloblu zaczęli seryjnie wygrywać 1:0, doprowadzając przeciwników do szewskiej pasji.

Udało się więc Włochowi odczarować sytuację, ale tytułu koniec końców nie zdobył. Zabrakło dwóch punktów. Jego podopieczni zremisowali w samej końcówce rozgrywek dwa kluczowe mecze z rzędu. 1:1 z Milanem, 1:1 z Juventusem. Bolesny był zwłaszcza ten drugi wynik, bo Stara Dama została obdarowana przez Pierluigiego Collinę rzutem karnym z kapelusza. Ancelotti tak się wściekł, że został odesłany na trybuny. Rzadki widok. Po meczu Collina uzasadniał swoją decyzję tym, że z ruchu warg trenera odczytał słowo „dupek”. Poczuł, że naruszono jego godność. Carlo zrzekał się natomiast, iż żadna obelga z jego ust nie padła, ale z pewnością rzucił kilka w myślach. Prawdopodobnie Collina właśnie za te niewypowiedziane wyzwiska oddelegował byłego zawodnika Milanu na trybuny.

NAPOLICITY111_20180515130037808-2

Carlo Ancelotti w rozmowie z Krzysztofem Cugowskim. Carlo wyznał polskiemu wokaliście, że kibicuje Górnikowi Łęczna. fot. NapoliToday

Doskonała gra Parmy w destrukcji oparta była oczywiście nie tylko na wytrawnych obrońcach, ale i świetnym bramkarzu. O którym sam Ancelotti wiedział początkowo niewiele, co opisywał potem w książce „Nienasycony zwycięzca”:

Oczekiwano ode mnie, że w bramce drużyny z Serie A postawię dzieciaka – chłopaka, który miał jeszcze mleko pod nosem. Myślałem, że żartują, ale oni mówili śmiertelnie poważnie.

– Carletto, popatrz. To dobry bramkarz. Potrafi złapać każdy strzał.

– Dobra, dobra. Jak się nazywa?

– Gianluigi Buffon.

– … A kto to w ogóle jest?

Młodziutki Buffon już wtedy sygnalizował jednak wielką klasę i niesamowity potencjał. Furorę zrobił nawet w debiucie, jeszcze jako siedemnastolatek, zachowując czyste konto przeciwko Milanowi i wyciągając kilka arcytrudnych uderzeń Roberto Baggio i George’a Weah. Szkoleniowiec Parmy w sezonie 1995/96, legendarny Nevio Scala, wspominał okoliczności tamtego starcia w materiale portalu goal.com: – Nasz pierwszy bramkarz doznał kontuzji, rezerwowym był Alessandro Nista. On miał pole position, jeżeli chodzi o występ z Milanem. Ale Buffon podczas piątkowego treningu był niewiarygodny. Obserwowałem jego wyczyny, obróciłem się w stronę trenera bramkarzy i rzekłem: „Widzisz to samo co ja widzę?”. Odparł: „Jest chyba nawet lepszy niż wcześniej sądziliśmy. Ale nie możesz go wystawić na Milan. Jeżeli się spali, możemy go już nigdy nie odzyskać”. Jednak chłopak w sobotę znów był perfekcyjny. Powiedziałem mu wreszcie, że mam zamiar go wypuścić w wyjściowej jedenastce. Odebrał to tak spokojnie, że byłem przekonany, iż postąpiłem słusznie.

Aż tak spokojny Gigi jednak w głębi duszy nie był, zachował po prostu pokerową twarz. W tunelu prowadzącym na murawę sprawiał wrażenie straszliwie spiętego – nawet Paolo Maldini postanowił go trochę podnieść na duchu i życzyć pomyślnego meczu. Zaś po wyjściu na murawę niedoświadczony bramkarz do tego stopnia się zamotał, że natychmiast po przywitaniu z przeciwnikiem popędził zająć miejsce między słupkami. Skutkiem czego tradycyjne, przedmeczowe zdjęcie jedenastki Parmy ten jeden, jedyny raz w historii przedstawia wyłącznie dziesięciu zawodników. Bez bramkarza. Gigi nie ma pamiątki z debiutu, otumaniony atmosferą na stadionie pozostał głuchy na wołania kolegów.

– Najważniejsze, że podczas meczu zaprezentował się już cudownie – kwitował tę wpadkę Scala. – W tygodniu poprzedzającym mecz wychodziło mi dosłownie wszystko. Za każdym razem wchodziłem na boisko bardzo zdeterminowany, skupiony, w ogóle nie popełniałem błędów. Koledzy byli nieco zaniepokojeni. Tym, że zasnąłem w autokarze w drodze na stadion, z pewnością ich nie uspokoiłem – opowiadał sam Gigi.

Te niespotykane wybryki młokosa przykuły uwagę samego Sir Alexa Fergusona, który rozsyłał swoich ludzi po wszystkich zakątkach Starego Kontynentu: – Kiedy byłem jeszcze chłopcem i reprezentowałem Parmę, Ferguson śledził uważnie moje występy przez dwa czy też nawet trzy lata, zawsze wysyłając skautów na mecze, w których grałem. Jednak wtedy Parma była całym moim światem i nie czułem potrzeby opuszczenia jej – zwierzył się ostatnio Gigi.

Tymczasem debiut mocarnej Parmy i diablo utalentowanego Buffona w Lidze Mistrzów zakończył się ogromnym rozczarowaniem.

Choć zaczęło się nieźle. W eliminacjach włoska drużyna wyeliminowała Widzew Łódź. W Polsce goście zwyciężyli 3:1 po hattricku Enrico Chiesy, kata polskich drużyn w europucharach. W rewanżu zaś Gialloblu jeszcze podkręcili tempo i wsadzili łodzianom czwórkę.

– Zdajemy sobie sprawę, że mistrz Polski to nie słabeusz do ogrania bez wysiłku. My byliśmy drudzy we Włoszech, ale oni pierwsi w Polsce. Kondycyjnie są wspaniali. I, podobnie jak my, przykładają wielką wagę do tego spotkania – klarował Carlo Ancelotti w rozmowie z Gazetą Wyborczą, co przytacza portal slowfoot.pl. Jednak kurtuazja kurtuazją, a wynik wynikiem. Buffon wyciągał piłkę z siatki tylko raz, po trafieniu Andrzeja Michalczuka.

hqdefault
Carletto wystawił na łodzian naprawdę zacną ekipę. fot. Youtube

– Ktoś mi wrzucił piłkę, zabierał się za nią Jacek Dembiński. Mówię: „Zostaw!”. Piękna bramka wyszła. No, ale na niewiele się zdała, Parma wtedy była za mocna. Nie pomógł nawet Mirosław Szymkowiak, który na Buffona miał patent w meczach młodzieżówek. Gigi bronił jednak przeciwko łodzianom doskonale. I, wierzcie lub nie, ale ten mecz mocno wrył mu się w pamięć. Golkiper dał temu wyraz podczas Q&A, jakie przeprowadził z fanami na swoim Facebooku: – Pamiętam te początki, bo Liga Mistrzów w tamtej formule była wtedy nowością. To było coś nowego, że drużyna z drugiego miejsca w lidze mogła wystąpić w kwalifikacjach. Tam zmierzyliśmy się z klubem o wielkich piłkarskich tradycjach, było w nas dużo napięcia. Wszystko było dla nas nowe i nieznane. 

W fazie grupowej początkowo szło Włochom jak po maśle. Najpierw nieco rozczarowujący remis ze Spartą Praga, fakt. Ale później zwycięstwa z Galatasaray i Borussią Dortmund, która mogła uchodzić za faworyta do awansu. Ostatecznie broniła tytułu, a z grupy wychodził tylko jeden zespół. To właśnie za ten drugi mecz kibice pokochali Hernana Crespo, autora zwycięskiej bramki. Wcześniej – o czym niewielu już dzisiaj pamięta, wszak El Polaco to niekwestionowana legenda klubu – napastnika skrajnie w Parmie nielubianego, notorycznie częstowanego obelgami i gwizdami. Sam Ancelotti wspominał w swej autobiografii:

Crespo nie cieszył się sympatią kibiców. Początkowo często go wyśmiewano i wygwizdywano. Fani go nie lubili. Był utalentowanym młodzieńcem, który poważnie podchodził do swojego zajęcia, ale kibicom nie przypadł do gustu. Dopóki nie strzelił tamtego gola, słyszał jedynie gwizdy i wyzwiska. Podczas meczu z Borussią wszyscy domagali się ode mnie, żebym go zmienił. Od samego początku spotkania jakiś facet siedzący tuż za ławką rezerwowych krzyczał: „Zmiana, zmiana, zmiana! Zmiana, zmiana, zmiana!”.

„Ma va’ a cagher”, spieprzaj. Zatrzymałem Crespo na boisku, a on strzelił gola, dzięki czemu wygraliśmy. Po meczu na konferencji prasowej powiedziałem: – Chciałbym poinformować kibiców Parmy, że nigdy nie zdejmę z boiska wyśmiewanego piłkarza.

Buffon także nie miał nigdy wątpliwości co do klasy Hernana: – Był napastnikiem śmiertelnie niebezpiecznym w grze powietrznej, zwłaszcza gdy w miarę upływu czasu wykańczał kryjącego go obrońcę ciągłą walką o piłkę. W okolicy bramki poruszał się z naprawdę wielkim sprytem. Zdecydowanie jedna z najtrudniejszych dla mnie rywalizacji. Był w stanie mnie ośmieszać nawet strzałami piętką. 

Tak czy owak, na półmetku zmagań grupowych to Parma była liderem, nie tracąc w pierwszych trzech spotkaniach ani jednej bramki. Gigi szczególnie zapamiętał, co zrozumiałe, debiut w rozgrywkach: – To czyste konto zawsze będę świetnie wspominał. W ogóle ulubione momenty mojej kariery to jej początki i jej końcówka. One stanowią najważniejsze kroki w życiu. Najpierw doświadczasz nieznanych wcześniej emocji, a na koniec możesz na to wszystko spojrzeć i ocenić, jak daleko zaszedłeś. Kiedy już zawieszę buty na kołku, obejrzę wszystkie moje występy.

gianluigi-buffon-parma_1139vf4dr4t7r1ac0niz42xklg
Buffon w wersji „gołowąs”. Swoją drogą – efektowna bluza. fot. goal.com

Sytuacja w grupie długo była dla Parmy korzystna, lecz w listopadzie zaczęła się sypać.

Niemiecka drużyna zrewanżowała się Włochom, na własnym obiekcie zwyciężając 2:0. Gigi robił co mógł, by uchronić swój zespół od porażki – obronił rzut karny, wyciągnął kilka trudnych uderzeń, którymi co i rusz bombardowali go zawodnicy BVB. Ale koniec końców skapitulował i to w kiepskim stylu. Dwie bramki wbił mu Andreas Moller, doskonale tamtego wieczora dysponowany. Najpierw z rzutu wolnego, po którym golkiper Parmy mógł i powinien był interweniować skuteczniej. Drugiego gola dorzucił zaś po kolejnym uderzeniu z wapna. Co ciekawe – Buffon znów wyczuł strzelca i zdołał odbić futbolówkę, ale przy dobitce nie miał już szans.

Kolejne starcie w Champions League zakończyło się olbrzymią wpadką Gialloblu. Ekipa ze Stadio Ennio Tardini w kuriozalnych okolicznościach straciła u siebie punkty ze Spartą Praga, już drugi raz w tamtych rozgrywkach. Podopieczni Carlo Ancelottiego prowadzili przez większą część spotkania i wydawało się, że dowiozą swoje ulubione, jednobramkowe zwycięstwo do końca. Tymczasem w doliczonym czasie gry w mgnieniu oka stracili dwa gole, które praktycznie przekreśliły ich szanse na wyjście z grupy. Co prawda Chiesa zdążył jeszcze wyrównać po bardzo miękkim karnym, dosłownie w ostatnich sekundach, ale i tak było de facto po herbacie. Debiutanci zapłacili słynne frycowe.

Buffon przy golach nie miał nic do powiedzenia, ale i tak wyglądał na zdruzgotanego. Po trafieniu Czechów na 1:2 długo nie podnosił się z murawy, a gdy już stanął na nogach to po prostu oparł się o słupek, z wyrazem głębokiego niedowierzania odmalowanym na twarzy. Piękny sen Parmy dobiegł końca. Młodziutki debiutant przeżył ten ból podwójnie.

sezon 1999/2000 (kwalifikacje)

W sezonie 1998/99 Parma nie grała już o mistrzostwo kraju, zaczęła tracić dystans. Po kryzysowym okresie z klubu wyleciał Ancelotti, któremu działacze nigdy nie darowali, że w swoim zadufaniu storpedował propozycję transferu Roberto Baggio. Słabe wyniki w sposób naturalny zatopiły Carletto dokumentnie. Drużynę przejął Alberto Malesani. – Pod koniec mojego drugiego i ostatniego sezonu w klubie przegraliśmy spotkanie z Fiorentiną, prowadzoną przez Malesaniego, więc Tanzi – w nadziei na sukcesy – zatrudnił na moje miejsce właśnie Malesaniego. Oczywiście piłkarzy Fiorentiny już nie kupił, trochę za drogo by to wyszło – dogryzał po latach Ancelotti.

Co nie zmienia faktu, że nowy szkoleniowiec Parmy wciąż miał niezłą ekipę do dyspozycji. Renoma Serie A i bogactwo właściciela pozwalało skutecznie powstrzymywać transferowe zapędy najpotężniejszych klubów Italii i Starego Kontynentu, notorycznie dopytujących o Cannavaro, Crespo czy Thurama. I Buffona oczywiście.

Tymczasem na Stadio Ennio Tardini pojawiały się kolejne wielkie nazwiska: Juan Sebastian Veron, Alain Boghossian, Abel Balbo, Diego Fuser… Można tak wyliczać w nieskończoność. Wiele mówi zatem o ówczesnej potędze świata calcio, że naszpikowana gwiazdami Parma zakończyła kampanię 98/99 zaledwie na czwartym miejscu w Serie A, z pokaźną stratą do lidera. Ta lokata na pewno nie satysfakcjonowała właścicieli klubu i największych postaci zespołu, bo w kadrze nastąpiły przetasowania. Ale pozwalała kolejny raz powalczyć w eliminacjach do Champions League, gdzie los skojarzył włoską drużynę z ekipą Glasgow Rangers. Parma była – rzecz jasna – faworytem starcia. Dopiero co zatriumfowała przecież w Pucharze UEFA, po drodze eliminując zresztą Rangersów, a w finale deklasując Olympique Marsylia. Szkoci mieli się kogo obawiać, choć na własnym obiekcie czuli się niezwykle mocno i w tym upatrywali szans na zwycięstwo w eliminacyjnym dwumeczu.

Wygrać przed własną publiką i wytrzymać nawałnicę ataków w rewanżu. Plan na nadchodzącą rywalizację był prosty jak budowa cepa.

Poza tym – Malesani forsował koncepcję gry piątką w obronie, z duetem szeroko rozstawionych wahadłowych. Z Thurama uczynił stopera, bok defensywy obsadził natomiast początkowo młodziutkim Saliou Lassissinim, kolekcjonerem żółtych i czerwonych kartoników. Nie był to, delikatnie rzecz ujmując, mocny punkt zespołu. Co ciekawe – portal Transfermarkt długo utrzymywał, że pochodzący z Wybrzeża Kości Słoniowej zawodnik swoją ciekawą, choć nieudaną karierę zakończył w B-klasowym Sokole Skromnica. Leszek Milewski w TYM wywiadzie z Maciejem Nędzim wyjaśnił sprawę raz, a dokładnie:

– Mieliśmy z kolegą ze sklady.hostmix.pl dojścia w Soccerway i Transfermarkt – wyznał Nędzi. – Czasami udawało nam się zrobić trochę zamieszania. Sprawdź sobie w jakim klubie według Transfermarkt skończył karierę Saliou Lassisi, dawniej grający choćby w Romie. Historia byłego gracza Barcy, Samuela Okunowo, w Odrze Wodzisław. Swoimi kanałami rozpuściliśmy plotkę, jakoby Okunowo był zainteresowany grą w Wodzisławiu. Lawina ruszyła, o Okunowo pisał Sport.pl, na 90minut facet był w propozycjach do Odry, a rzecznik prasowy klubu wypowiadał się, że chętnie wezmą na testy tego zawodnika. Ja chciałem dostać się do bazy FM-a i spróbowaliśmy sprawdzić ich „szczelność”, zachęceni tym, że czasem udawało się znaleźć lukę w systemie. Wykorzystaliśmy nasze źródła by sfingować moje CV w oparciu o kluby 2. Bundesligi. Co mogę powiedzieć, tym razem nie pykło.

Cóż, wyjaśnione. Lassissini nie podbił ani włoskiej Serie A, ani polskiej Serie B.

lassissi

Portal Calciatori Brutti stwierdził, że Saliou był jak „Mike Tyson świata calcio„. Chłopak lubił rozstrzygać z przeciwnikami kwestie sporne za pomocą bokserskich metod. od 1998 do 2004 roku obskoczył Parmę, Fiorentinę, Sampdorię i Romę, po drodze zrywając też negocjacje z Juventusem. Nawet niezłe CV. fot. calciatoribrutti

Gwiazdor i kapitan Rangersów, Lorenzo Amoruso, cieszył się natomiast, że Parma przed sezonem zamieniła Verona na Ariela Ortegę: – Ortega to doskonały zawodnik, nie mam wątpliwości. Ale nie jest zbyt wszechstronny. Lubi być w okolicy pola karnego, wdawać się w krótkie rajdy z piłką. Pewnie częściej go widać niż Verona, ale wolałbym tego drugiego jako partnera w zespole. Dzięki takim zawodnikom przebieg meczu można łatwo odmienić. Potrafi się wykazać w dowolnym miejscu boiska. Jeżeli system gry nie działa, możesz go zmienić, a Veron bez problemu dostosuje się do nowego.

– Podoba mi się też, że nie gra już u nich Chiesa – walił bez ogródek Amoruso w rozmowie z Guardianem. Cholera, dzisiaj takich przedmeczowych wywiadów już nikt nie udziela. – To napastnik niezwykle trudny do upilnowania, bo cały czas znika z pola widzenia. Obejrzałem sobie kilka występów Marco Di Vaio – jest bardzo młody, ale jeszcze nie gra na takim poziomie.

Optymizm Szkotów okazał się uzasadniony, a ich plany zrealizowane zostały w stu procentach – gospodarze wygrali w pierwszym starciu 2:0, korzystając na tym, że już w początkowej fazie meczu czerwoną kartkę obejrzał… Nie nieopierzony, narwany Lassissini, którego trener w ogóle nie odważył się wystawić na tak ważny mecz. Zawiódł elegancki Fabio Cannavaro. Drużyna z Dariuszem Adamczukiem w składzie mogła zasłużenie świętować jeden ze swoich najlepszych występów na europejskiej arenie od dekad.

– Jeżeli drużyna Rangers i 50 tysięcy jej fanów upchniętych na Ibrox Stadium sądziło, że zasługują na miejsce w piłkarskiej elicie, to po spojrzeniu na skład Parmy musieli poczuć na sobie zimny prysznic rzeczywistości – poetycko zaczął swą relację Calum Philip z pisma Independent. – Zdobywcy Pucharu UEFA wydali latem około sześćdziesięciu milionów funtów na przebudowę zespołu. Nawet biorąc pod uwagę, że bohater ich rekordowego transferu, brazylijski napastnik Amoroso, który kosztował aż 22 miliony, do Glasgow nie pojechał, Parma wciąż mogła na papierze imponować swoją siłą ognia.

– Włosi cieszyli się też w zeszłym sezonie reputacją najtrudniejszej do sforsowania defensywy w całej lidze. Widać było od początku meczu, że jest to zasłużona opinia. Lilian Thuram i Fabio Cannavaro podążali za Rodem Wallacem i Michaelem Molsem wszędzie. Jednakże, o ile francuski mistrz świata rzetelnie wypełniał swoje obowiązki, tak minuty Cannavaro na boisku były policzone – kontynuował Philip.

Zaiste, pięknie powiedziane.

Fabio wyleciał z boiska, obrona Parmy się posypała jak domek z kart, a Buffon dwukrotnie musiał wyciągnąć futbolówkę z sieci. Nie zawinił przy żadnej z bramek, a po latach wymienił atmosferę na Ibrox jako jedną z najbardziej wyjątkowych, jakich na własnej skórze doświadczył. – Mój pierwszy mecz wyjazdowy przeciwko Glasgow Rangers był fenomenalny. To było spotkanie o najbardziej imponującej atmosferze, jaką kiedykolwiek przeżyłem. Od razu po wejściu na murawę powiedziałem: „tutaj dzieje się coś wyjątkowego”. Czułem się, jak gdyby ten mecz oglądał cały świat. Od tamtego momentu pokochałem rywalizację w takich warunkach. (…) Anfield, Ibrox i stadion Fenerbahce w Stambule to trzy miejsca, gdzie tumult jest tak olbrzymi, że przez pierwszy kwadrans mam zawsze kłopoty z koncentracją.

W rewanżu gospodarze wygrali 1:0 i nie awansowali do fazy grupowej Ligi Mistrzów, fundując swoim kibicom gigantyczny zawód. Zresztą – byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie jedna z najlepszych interwencji Buffona w jego bogatej we wspaniałe robinsonady karierze. Jeszcze przy stanie 0:0 świetną sytuację do zdobycia bramki wypracowali sobie nieprzejednani przy kontratakach gospodarze. – Próbowaliśmy utrzymać się na powierzchni w tym dwumeczu, ale coś nam nie wychodziło. Wciąż utrzymywał się wynik bezbramkowy, a przecież w pierwszym spotkaniu przegraliśmy 0:2. Rangersi atakują. Myślę: „Czy ja śnię? Czy to nie my powinniśmy być pod ich bramką?”. Nagle – widzę Wallace’a i potężną bombę nadlatującą w stronę mojej bramki, prosto pod poprzeczkę. Musnąłem tę piłkę paznokciami i nie wpadła. Ale i tak odpadliśmy.

NINTCHDBPICT000001222599

Buffon sposobi się do piąstkowania. Podczas pierwszych lat swojej kariery trochę nadużywał tego elementu bramkarskiego rzemiosła. fot. The Scottish Sun

Gratka dla piłkarskich świrów – pierwszy mecz do obejrzenia w całości TUTAJ. Atmosfera na Ibrox – magia.

sezon 2001/2002 (druga faza grupowa)

No dobra, tu już się żarty kończą. Trzeciego lipca 2001 roku 23-letni Gianluigi Buffon zmienił Parmę na Juventus za rekordowe – licząc po dzisiejszemu – 52 miliony euro. Tę olbrzymią kwotę dopiero latem zeszłego roku znacząco przebił transfer Kepy do Chelsea i Alissona do Liverpoolu, a wiadomo przecież, że w realiach współczesnego futbolu wszelkie transferowe rekordy sprzed lat padają jak muchy. Drożej poszli też Ederson i Courtois, choć tu różnica w kwocie odstępnego nie była zbyt znacząca. Początek XXI wieku to jednocześnie start transferowego szaleństwa, lecz – mimo wszystko – kwota tego rzędu, wyłożona za golkipera, robiła i nadal robi piorunujące wrażenie.

Taka forsa jest jednak zwykle zarezerwowana w klubowym budżecie na piłkarzy z pola. Cracków, robiących różnicę w szesnastce rywala. A nie – jakkolwiek lekceważąco by to nie zabrzmiało – na zwykłych bramkarzy.

BBC pisało wówczas: – Edwin van der Sar grał w ostatnim czasie bardzo nierówno i znalazł się w ogniu krytyki ze strony turyńskiej publiczności, która miała do niego pretensje o kilka kiepskich występów w Champions League. Transfer Buffona to naturalnie zastępstwo dla Holendra, opuszczającego Stadio Delle Alpi. Buffon ponownie połączy w Turynie siły z Lilianem Thuramem, który dołączył do Juventusu w zeszłym miesiącu, a van der Sar najprawdopodobniej trafi niebawem do Barcelony.

– „Juventus to wielka drużyna, jestem przekonany, że zdobędziemy mnóstwo trofeów” – zapewnił bramkarz. Po spotkaniu z prezydentem Parmy, Stefano Tanzim, dodał: „W klubie są zadowoleni, że negocjacje przebiegły sprawnie. Dla mnie to wielki honor, móc złożyć koszulkę Juventusu”. Działacze Parmy zgodzili się na transfer Buffona dopiero wówczas, gdy udało im się znaleźć dla niego zastępcę – to 21-letni bramkarz Interu, Sebastien Frey. Transfer opóźniał się dlatego, że przed tygodniem Francesco Toldo zerwał negocjacje z Parmą.

Skąd pogłoska, jakoby van der Sar miał trafić do Barcelony? Proste – Blaugrana również mocno zabiegała o Buffona, walcząc o jego podpis z klubami z Italii. Włoch wolał pozostać w ojczyźnie. – Mój agent, Silvano Martina, leciał już do Barcelony, żeby dobić targu. Ale wtedy poprosił mnie o spotkanie Moggi, posadził mnie przy jednym stole z rodziną Agnellich. Sam marzyłem o zdobyciu Scudetto, a Juventus nie wygrał go od kilku lat. Mój ojciec doradził mi, żebym w tej sytuacji wybrał Starą Damę. Posłuchałem go i nie żałuję. Miałem też świetne relacje z Francesco Tottim i Vito Scalą, więc rozważałem także grę dla Romy. Tym bardziej, że gdy trafił tam Capello to drużyna wyglądała na niepokonaną. Ale nie dogadaliśmy się finansowo, Roma wycofała się z negocjacji i sięgnęła po Ivana Pelizzolego. Był wtedy wschodzącą gwiazdą.

3bbd3a43b2bfe2c0bf8757e19cc95804

Magazyn FourFourTwo zamieścił przenosiny Buffona do Parmy na liście „55 transferów, które zszokowały świat”. – To jeden z niewielu transferów na liście, na których naprawdę skorzystały obydwie drużyny. Pogrążona w kłopotach finansowych Parma zarobiła rekordowe pieniądze, a Juventus – choć zapłacił sporo – zyskał prawdopodobnie najlepszego bramkarza w całej historii swojego klubu. fot. fourfourtwo.com

Na pierwsze mistrzostwo z Gigim między słupkami nie trzeba było długo czekać, bo drużyna dowodzona przez Marcello Lippiego wygrała je już w 2002 roku. Zresztą – w dramatycznych okolicznościach, zapewniając sobie tytuł dopiero w ostatniej kolejce sezonu. Jednak Liga Mistrzów to inna bajka – tam turyńczykom szło jak po grudzie i nie było happy-endu.

Pierwsza faza grupowa – okej, powiedzmy, że zakończona umiarkowanym sukcesem. Przebudowany zespół, już bez Zinedine’a Zidane’a na kierownicy, awansował do kolejnej rundy z pierwszego miejsca, choć nie bez kłopotów. Juve traciło punkty z Rosenborgiem i Porto. Dwukrotnie poszło też na szaleńczą wymianę ciosów z Celtikiem, co zaowocowało zwycięstwem 3:2 w Italii i porażką 3:4 w Szkocji. Oba mecze – jak nietrudno się domyślić, zważywszy że padło w nich łącznie dwanaście bramek – mają swoją niesamowitą historię. W pierwszym starciu gospodarze, choć długo grali w dziesiątkę po wykluczeniu powracającego z dopingowej banicji Edgara Davidsa, zdołali wydrzeć rywalom pełną pulę punktową dzięki rzutowi karnemu podyktowanemu w samej końcówce spotkania.

Szkoleniowiec gości, Martin O’Neill, dostał ataku dzikiej furii i został wyrzucony na trybuny za kwestionowanie decyzji arbitra. Tego samego arbitra, który zaledwie cztery minuty wcześniej podyktował też jedenastkę dla gości, wykorzystaną przez Henrika Larssona. Absolutny szał, totalny kocioł na boisku. Po golu na 3:2 Celtic miał jeszcze szansę na wyrównanie, ale Buffon heroicznie wypiąstkował futbolówkę z linii bramkowej. Ledwo się do niej dopchał, tak wielki rozgardiasz panował w polu karnym.

O’Neill po meczu stwierdził, że jego drużyna została okradziona. Dalej targała nim wściekłość. – Odwróciłem się w stronę ławki rezerwowych, bo byłem przekonany, że jest aut bramkowy. Nie wiem, co widział ten sędzia. Tam nawet nie było kontaktu. Nie do wiary – pieklił się trener gości. – Byliśmy dziś fantastyczni. Fantastyczni. FANTASTYCZNI! Przyjechać na stadion Juventusu i zagrać tak wspaniały futbol, coś nieprawdopodobnego. W drugiej połowie ich zniszczyliśmy. Drużynę, która wydała na transfery sto milionów funtów. Moi zawodnicy siedzą teraz w szatni i są załamani, tak samo jak ja. Szok. Przeprowadzamy jedną falę ataku za drugą, zdobywamy upragnioną bramkę, a potem dzieje się takie coś. Mogę się totalnie mylić, nie widziałem powtórki, a teraz jestem na antenie… Ale totalnie w to wątpię. Nic tam nie było.

GW1024H1312

Zdaje się, że tytuł mówi wszystko.

Ostatecznie Szkoci wzięli rewanż w drugim meczu, triumfując na Celtic Park (Buffon nie grał), ale – jako się rzekło – to Juventus wyszedł z grupy.

Wyszedł tylko po to, by w kolejnej fazie grupowej zaznać upokorzenia.

Turyńczycy zaczęli od triumfu 4:0 w starciu z Bayerem Leverkusen. Co musi robić wrażenie, ostatecznie Aptekarze tamtą edycję Champions League zakończyli dopiero w finale, stawiając trudne warunki samym Galacticos i zmuszając Zizou, by oddał najbardziej ikoniczny strzał z woleja w dziejach LM. Później jednak było już tylko gorzej – porażki z Deportivo La Coruna i Arsenalem, do tego klęska w rewanżowym starciu z Bayerem. Juve zajęło ostatnie miejsce w stawce, musiało się pożegnać z rozgrywkami. W Starej Damie zawiódł między innymi bramkarz, choć oczywiście nie należy go typować na głównego winowajcę nieszczęścia. Niemniej – Buffon narozrabiał. Kiepsko się spisał w starciu z Kanonierami, maczając palce przy pierwszym golu dla podopiecznych Arsene Wengera. Wypluł łatwą piłkę w samo centrum pola karnego, a dobitkę na gola zamienił Fredrik Ljungberg. Szwed, wyróżniający się z tłumu fikuśnym irokezem, skończył zresztą tamten mecz z dubletem na koncie. Drugie trafienie zdobył po takiej asyście Dennisa Bergkampa… Aż szkoda, że tak się już dzisiaj w piłkę na najwyższym poziomie nie gra. Holender zakpił sobie z defensywy Juve.

Potem Buffon – krótko ścięty, z wąsem i bródką – nie pomógł zespołowi podczas meczu w Leverkusen. Abstrahując już od tego, że przepuścił rzut karny wykonywany przez bramkarza, bo Hans-Joerg Butt strzelił perfekcyjnie, to później Gigi mógł chyba coś więcej zrobić przy strzale głową Brdaricia, a już na pewno Włoch zawalił w ostatnich sekundach spotkania, gdy podpalił się przy wyjściu z bramki i wyskoczył przed szesnastkę, aż się prosząc o ośmieszenie. Ze Roberto wykorzystał ze stoickim spokojem fakt, że golkiper nie mógł interweniować rękami – przedryblował go i ominął jak skończonego naiwniaka.

W ostatnim spotkaniu drugiej fazy grupowej Buffon już nie wystąpił, szanse na awans i tak były zerowe. Kolejna z jego przygód w Lidze Mistrzów zakończyła się klapą.

sezon 2002/2003 (finał)

„Czy Buffon był naprawdę wart aż takich pieniędzy?” – to pytanie zadawali sobie futbolowi publicyści we Włoszech po debiutanckim sezonie Gigiego w Turynie. Z jednej strony – udało się Bianconerim powrócić na tron we Włoszech, odzyskać Scudetto. To wielka sprawa w Italii, punkt honoru dla Starej Damy, przyzwyczajonej do zdobywania mistrzowskich tytułów. Wart fortunę golkiper w końcowej fazie sezonu stanął na wysokości zadania, lecz jego – niestety, dość liczne – wpadki nie uszły oczywiście uwadze obserwatorów. Tym bardziej, że Buffon, z racji na kwotę jaką za niego zapłacono, był cały czas na świeczniku.

Każdą z jego niepewnych interwencji traktowano ze śmiertelną powagą, każde potknięcie urastało do rangi blamażu.

To, co innemu golkiperowi uszłoby na sucho, Buffonowi wypominano tygodniami. Musiał się nauczyć grania pod nieustanną, wielką presją. Przestał być tylko najbardziej obiecującym włoskim bramkarzem, na którego trzeba było chuchać i dmuchać jak na dobro narodowe. Stał się najdroższym bramkarzem świata, któremu trzeba było ucierać nosa, nawet jeśli go nie zadzierał.

960

Gigi w klasycznym bramkarskim odzieniu Juve z 2003 roku. fot. GiveMeSports

– Dla mnie ta kwota była ogromną satysfakcją. Nie miałem z tym żadnego problemu. W tamtym okresie byłem postrzegany jako pewnego rodzaju fenomen. Juventus oglądał mnie w akcji, jego działacze musieli uznać: „Kurwa, ten Buffon jest genialny”. I zapłacili za mnie fortunę – wspominał sam zainteresowany, odpowiadając na pytania kibiców na łamach FourFourTwo. – Gdyby zapłacili pięć milionów, nie zrobiłoby to tak wielkiego zamieszania. Ale cenę determinował rynek. Dobry bramkarz jest dla drużyny wart tyle samo, co dobry napastnik. I czasami może być równie kosztowny. Ja chciałem odejść do Juventusu, niezależnie ile by zapłacili. Choć nie sądzę, by Parma była zadowolona, gdyby miała mnie sprzedać za pięć baniek.

– Moim zdaniem to był inteligentny ruch ze strony Juve. Jeżeli cofniemy się w czasie, faktycznie – każdy powtarzał w kółko, że takich pieniędzy nie płaci się za bramkarzy. Szczerze mówiąc cieszę się, że te dyskusje się odbyły. Jednak koniec końców, spędziłem w Turynie siedemnaście lat. Myślę, że klub napisał ze mną w składzie jeden z najpiękniejszych rozdziałów w swojej historii. Wszyscy chyba już dzisiaj się zgodzą, że to był znakomity biznes – dodał Buffon.

Wiele lat później kibice Juve napisali na dedykowanym mu transparencie: „Nawet Superman jest czasem tylko Clarkiem Kentem. Gigi, zawsze jesteś superbohaterem”. Ale – jak dowodzą reporterzy goal.com – Buffon nigdy się takowym nie czuł, choć ksywka na jakiś czas do niego przylgnęła, bo właśnie w koszulce z symbolem komiksowego bohatera świętował w 1999 roku triumf w Coppa Italia. – Sport zawsze był ważny w życiu naszej rodziny, nie tylko ze względu na wartość, jaką stanowi aktywność fizyczna sama w sobie – tłumaczyła swoją wychowawczą filozofię mama Gigiego, Maria. – Mieliśmy poczucie, że sport jest sposobem, by nauczyć dzieci interakcji, współpracy. Nauczyć je przegrywania, cierpienia. Gigi cierpiał. Miał mnóstwo sukcesów, ale wiele razy okrutnie przegrał i odnosił ciężkie kontuzje.

– Sport, tak jak życie, pełny jest trudności. Uczy, jak pokonywać przeszkody. Jednocześnie porażki pozwalają zachować pokorę. Pomimo wszystko, Gigi nigdy się nie zmienił. Pamiętam jeszcze dzień jego debiutu. Nie spotkaliśmy się z nim od razu po meczu, bo musieliśmy natychmiast jechać na halę siatkarską, obejrzeć występ jego siostry. Gdy tam dotarliśmy, otrzymaliśmy mnóstwo komplementów. „Wasz syn jest wspaniały” – mówili wszyscy. Gigi to, Gigi tamto. Ktoś go porównał do Lwa Jaszyna. Nie miałam wtedy pojęcia, kto to w ogóle jest – wyznawała mama golkipera. – Ale kiedy wróciliśmy na stadion, by odebrać Gigiego, on był spokojny. Następnego dnia wyszliśmy rano po gazety, a gdy wróciliśmy, natychmiast nas uciszył, bo akurat pokazywali go na żywo w telewizji. I to tyle. Poza tym – nie zmienił się. Nawet się nam nie przyznał, że tego dnia zadebiutuje. Na stadion jechaliśmy zupełnie bez emocji!

Cóż – może to w jakiś sposób tłumaczy, skąd tak doskonały występ Buffona w finale Ligi Mistrzów z 2003 roku. Ten gość zdaje się na boisku wyłączać układ nerwowy i schładzać krew aż do jej zamarznięcia. Ma po prostu zdrowe podejście do sportowej rywalizacji.

Starcie Juventusu z Milanem to na pewno nie był najbardziej spektakularny, najbardziej efektowny finał w dziejach Pucharu Mistrzów. Choćby dlatego, że zabrakło w nim wykartkowanego Pavla Nedveda, który miał wszelkie papiery, by zostać bohaterem tej batalii. By przesądzić o jej losach jednym rajdem, jednym penetrującym podaniem, jednym błyskiem geniuszu. Co nie zmienia faktu, że w tym meczu – pomimo bezbramkowego rezultatu – sporo się działo. Zwłaszcza pod bramką Starej Damy. Podopieczni Carlo Ancelottiego, pałającego chęcią zemsty na Juventusie za swoją nieudaną przygodę trenerską w tym klubie, kreowali sobie naprawdę dużo bardzo dogodnych sytuacji do zdobycia gola. Lecz golkiper turyńskiej drużyny z uporem godnym lepszej sprawy torpedował wszelkie ofensywne zapędy przeciwników. Jakim cudem wyciągnął potężną główkę Inzaghiego z siedemnastej minuty? Trudno zgadnąć. Instynkt, kocia zwinność, szósty zmysł?

– Do dziś nie wiem, jak on to właściwie zrobił – przyznał po latach sam SuperPippo.

juve-ac

Składy obu drużyn na finał w Manchesterze. fot. tacticalcalcio.com

Buffon obronił też dwa z pięciu rzutów karnych w serii jedenastek. Jednak Dida wyciągnął aż trzy strzały, zapewniając Milanowi trofeum.

Old Trafford zapłonęło czerwono-czarnymi, a nie biało-czarnymi barwami. Ancelotti opowiadał o swoich przeżyciach tak: – Do dziś przechodzą mnie dreszcze, gdy wspominam, kto wtedy strzelał: Serginho, Seedorf, Kaladze, Nesta i piąty Szewczenko. Inzaghi zniknął, nie mogliśmy go znaleźć, dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Na mojej liście miał strzelać jako szósty, na szczęście jednak nie było takiej potrzeby. Szewczenko rozstrzygnął losy spotkania. Aż trudno w to uwierzyć, ale Juventus wyznaczył do serii rzutów karnych jeszcze gorszych zawodników. Byli to: Trezeguet, Birindelli, Zalayeta, Montero i Del Piero. Szewczenko uderzył piłkę, a ja dosłownie sekundę później pomyślałem: „Ok, to koniec”. I tak się stało. Chwilę później – nigdy nie zapomnę tego widoku – zobaczyłem pogrążone w całkowitym bezruchu trybuny z kibicami Juventusu. Wyglądało to jak na plakacie. Żałowałem, że nie mogę go zdjąć i zabrać ze sobą do domu. Niestety, nie miałem wystarczająco dużej ściany.

Lippi żalił się zaś na gorąco po spotkaniu: – Nic przed tym finałem nie ułożyło się po naszej myśli. Zaczynając od kontuzji, przez zawieszenia. Potem mieliśmy rzuty karne i kilku moich piłkarzy nie czuło się na siłach, by podejść do jedenastki. Nie chodzi o to, że odmówili – po prostu tego nie czuli. Zawodnicy mają swoje emocje, uczucia. Nie mogłem ich do niczego zmuszać. Cóż mogę powiedzieć? Skończyło się to dla nas okropnie. Jestem strasznie rozczarowany. Zabrakło nam paliwa w baku, by wykorzystać te okazje, które sobie wykreowaliśmy. Ale nie nazywajcie nas przegranymi. Obroniliśmy w tym roku tytuł mistrzów Włoch. Milan ma wybitną drużynę, ale nikt nie może powiedzieć, że są od nas w tym momencie lepsi.

Oczywiście popisy Juventusu w tamtej edycji Champions League nie ograniczały się do finału, Bianconeri zaliczyli w drodze na Old Trafford kilka spektakularnych bojów. Zaczęli występy dość kiepsko, bo od remisu z Feyenoordem Rotterdam. Buffon dostał ataku wścieklizny, gdy niezapomniany Pierre van Hooijdonk zawinął swojego firmowego rogala nad murem, pozbawiając turyńskiego bramkarza czystego konta, a Juventusu zwycięstwa. Gigi zaczął z furią dobijać futbolówkę do siatki i łupać pięścią w murawę, drąc się jednocześnie wniebogłosy. Trudno powiedzieć, na kogo się tak zezłościł. Prawdopodobnie na kolegów z zespołu, którzy podarowali takiemu specowi od stałych fragmentów gry strzał z osiemnastu metrów i potem nie zablokowali go, stojąc w murze.

Powody do złości Włoch mógł jeszcze mieć w przegranym starciu z Newcastle, gdy sam zawalił bramkę, przepuszczając pod rękawicą strzał z bardzo ostrego kąta. Poza tym – pierwsza faza grupowa przebiegła dla Juve bezboleśnie.

Gorzej było w drugiej, gdy turyńska ekipa otarła się o odpadnięcie z rozgrywek, przegrywając z kretesem dwumecz z Manchesterem United, tracąc punkty z Deportivo i dostając w czapkę od FC Basel. Szczególnie boleśnie wspominają na pewno w Turynie baty od Czerwonych Diabłów. 0:3 na własnym obiekcie, piłkarska gangsterka defensorów Juve, walących kiksy i babole na poziomie, który nawet zawodnikom Ekstraklasy nie przystoi. Paolo Montero wyglądał w tamtym meczu jak – nie przymierzając – Piotr Polczak.

Ale Bianconeri ocknęli się w fazie pucharowej, gdzie najpierw odpalili Barcelonę po epickim rewanżu w Katalonii, a potem wyrzucili za burtę Real Madryt, który na kolejną wizytę w półfinale Champions League zaczekał aż do przybycia Jose Mourinho. Buffon błyszczał w obu dwumeczach, broniąc między innymi rzut karny wykonywany przez Luisa Figo, praktycznie gwarantujący Królewskim awans do finału. Choć trzeba przyznać, że Portugalczyk uderzył wyjątkowo beznadziejnie, wykonując chyba najgorszego karnego w całej swojej karierze. Ale wyczynów Gigiego z dogrywki na Camp Nou już nie sposób zdeprecjonować – Włoch wyciągnął dwie piłki meczowe, posyłane w kierunku strzeżonej przez niego bramki przez Patricka Kluiverta.

W wielu relacjach czy artykułach przyznawano wówczas Buffonowi palmę pierwszeństwa wśród bramkarzy, oceniano go jako numer jeden na świecie. Zebrał też rozmaite laury w plebiscytach, wpisywano jego nazwisko do najlepszych jedenastek roku. A jednak – puchar zgarnął Dida.

Screenshot_2019-03-08 2003 UEFA Champions League Final - Wikipedia

fot. Wikipedia

sezon 2003/2004 (1/8 finału)

Dla Juventusu sezon trochę bez historii.

Stara Dama została strącona z piedestału w lidze, gdzie po swoje premierowe Scudetto sięgnął Ancelotti i jego Milan. 25-letni Buffon pomału wchodził już w standardowy, piłkarski prime-time. W jego przypadku nie ułożyło się to jednak zbyt gładko – popadł w depresję, która zaczynała się niepokojąco pogłębiać. Będący na topie golkiper był jednocześnie cierpiącym, pogrążonym w czarnych myślach człowiekiem. Zaczął się zadręczać, tylko pozując uśmiech. Na murawie także coraz częściej puszczały mu nerwy.

– O moim cierpieniu wiedziałem tylko ja. Musiałem to zatrzymać dla siebie, od początku do końca. Nie miałem nawet nigdy dobrej okazji, żeby komukolwiek się zwierzyć – przyznawał po latach Buffon, między innymi w rozmowie z Vanity Fair. – Nie wiem właściwie, czy potrafiłbym się komuś z tego wygadać. Starałem się pomału sygnalizować moje kłopoty przyjaciołom, kolegom z zespołu. Ludziom naprawdę mi bliskim. I docierało do mnie, że moje problemy są możliwe do rozwiązania. Można sobie z nimi poradzić, można je uleczyć. (…) Nie chciałem brać wolnego od futbolu, bo czułem zbyt dużą odpowiedzialność. Liczyła na mnie drużyna, nie mogłem ich rozczarować. Czułem też, że nie potrafiłbym przestać grać w piłkę. Nie przy takiej odpowiedzialności. Miałem mistrzostwa Europy do rozegrania…

– Kibiców gówno obchodzi, w jakim jesteś nastroju. Widzą w tobie piłkarza, idola. Nikt nawet się nie zastanawia, by zainteresować się, co u mnie słychać. Wszyscy znają Buffona, ale zapominają o Gigim. (…) Gdybym powiedział: „Znikam na dwa miesiące, muszę odpocząć”, byłbym skończony w świecie futbolu. Przy każdej pomyłce, przy każdym błędzie ludzie wypominaliby mi ten okres przerwy. Musiałem zatem przewartościować wiele spraw. Wcześniej na przykład myślałem, że psycholog to taki rodzaj złodzieja, który wyłudza pieniądze o zagubionych ludzi. To nie jest prawda. Jeżeli trafisz na dobrego psychologa, który pozwoli ci na rozmowę o wszystkim, otworzyć cię, to wyzbędziesz się lęków. Nie jest łatwo takiego znaleźć – opowiadał golkiper Starej Damy.

gettyimages-71201562_master

Z zewnątrz – uśmiechnięty. W środku – rozbity. fot. calcioblog.it

Z dzisiejszej perspektywy brzmi to wszystko błaho. Wielki piłkarz trochę się zagubił, ale pogadał z kumplami, zawitał parę razy do psychologa i mu przeszło. Lecz depresja to nie są przelewki – Buffon przez wiele miesięcy zmagał się z tym nieznośnym, nieusuwalnym uściskiem, opinającym ciasno jego świadomość. Jadąc na trening odczuwał strach. Irracjonalny, ale uciążliwy. Powracający nocami.

To nie kwestia rozczulania się nad sobą, jak w szlafrokowej tyradzie Jacka z serialu „Ślepnąc od świateł”.

– Byłem na fali wznoszącej w swojej karierze, a doszło wręcz do tego, że przed jednym z meczów ligowych podszedłem do trenera bramkarzy i poprosiłem, żeby odesłał Antonio Chimentiego na rozgrzewkę. Poczułem, że nie jestem w stanie wyjść na boisko. Atak paniki mnie sparaliżował – wyznał Buffon. – Są w życiu chwile, gdy tęsknota za normalnością jest ogromna, kiedy szuka się jej niczym mitycznego kwiatu paproci. Wszystko, co miałeś do tej pory, jakby niknie w oczach, wessane nagle w czarną dziurę duszy. Bywają momenty, gdy pewne zdania, do których do tej pory podchodziłeś z dystansem, stają się boleśnie prawdziwe i nie jesteś w stanie się od nich uwolnić.

Czy jego osobiste kłopoty miały wpływ na dyspozycję całego Juve w tamtym czasie? Jakiś na pewno, choć raczej nie podstawowy. Drużyna pod wodzą Lippiego się wypaliła, zawędrowała do ściany. Zdradzał potrzebę wstrząsu i przewietrzenia szatni. Tak czy owak – Bianconeri w sezonie 2003/04 pożegnali się z Ligą Mistrzów już na etapie 1/8 finału. Gigi w fazie grupowej zagrał cztery mecze, nie przegrał żadnego. Ale tylko raz zachował czyste konto, wykazując się sporą niepewnością przy stałych fragmentach gry. Za długo trzymał się linii, co niekiedy utrudniało mu wykonanie skutecznej interwencji. Patrząc na to z perspektywy dzisiejszej, kiedy Buffon zwierzył się już w przestrzeni publicznej ze swoich dawnych problemów, można zakładać, że niechęć do wybiegania z bramki mogła mieć podłoże w jakiejś wewnętrznej blokadzie.

W fazie pucharowej Juve zostało gładko ograne przez rewelację rozgrywek, Deportivo La Coruna. 0:1, 0:1 i „koniec balu, panno Lalu”. Piąte podejście, znów nieudane.

sezon 2004/2005 (ćwierćfinał)

Fabio Capello na ławce trenerskiej, Fabio Cannavaro w centrum linii obrony – duet panów „F. C.” zagwarantował w Turynie poziom defensywnej przyzwoitości, którego od dłuższego czasu w tym klubie nie widziano. No i na dokładkę młody Zlatan Ibrahimović, wprowadzający do zespołu zaskakująco dużo świeżości, radości i jakości w ofensywie. Nic dziwnego, że Juve zdeklasowało konkurencję na krajowym podwórku. Nawet biorąc pod uwagę, iż Scudetto zostało turyńczykom odebrane po aferze Calciopoli.

– Capello poprosił zarząd wyłącznie o zawodników, których potrzebował. To jeden z najlepszych managerów jakich miałem, ale przede wszystkim niezwykle inteligentny człowiek – wspominał Fabio Cannavaro w książce „Porter zwycięzcy”. Rzeczywiście – Capello nie nakręcił się na głośne nazwiska, ściągnął zadaniowców. Potrzebował jakości, mądrości i siły w środkowej strefie? Przygarnął Emersona. Potrzebował klasowego stopera? Wziął Cannavaro. Brakowało mu fantazji i siły fizycznej pod bramką przeciwnika? W Turynie zameldował się Zlatan. – Wiedział, że w klubie jest już silna grupa zawodników, więc nie rozbijał jej, tylko wzmocnił w każdej formacji. Rozumiał, jak ważna jest jedność wśród zawodników.

Drużyna szybko dostosowała się do wymogów nowego szkoleniowca – w fazie grupowej Champions League na sześć meczów, aż pięciokrotnie wygrała 1:0. Do kompletu trafił się jeszcze remis 1:1, ale to w ostatnim spotkaniu, które niczego istotnego nie mogło zmienić w tabeli. Juve zdołało między innymi dwa razy pokonać monachijski Bayern – za każdym razem walnie się do tego przyczynił bramkarz. Buffon bronił jak z nut.

fabio-cannavaro-and-gianluigi-buffon-cropped_z07rid5mgsm513seiv52kkw56

Fabio i Gianluigi. Szkoda, że w 2006 roku nie mogli się podzielić Złotą Piłką. fot. newspix.pl

W fazie pucharowej los skojarzył ponownie ubiegłorocznych półfinalistów, bo Stara Dama znów wpakowała się na Królewskich z Madrytu. I przegrała pierwszy mecz 0:1. Mecz, albo raczej – boiskową wojnę na Estadio Santiago Bernabeu, gdzie sędzia Lubos Michel pokazał aż osiem żółtych kartoników. Los Blancos mieli zdecydowaną przewagę w tej bitwie, podczas gdy goście raczej okopali się na z góry upatrzonych pozycjach. Koniec końców, gospodarze musieli się zadowolić jednobramkowym zwycięstwem, lecz zdecydowanie zasługiwali tamtego wieczora na więcej.

Tamta porażka postawiła pod znakiem zapytania przyszłość Capello w klubie – atmosfera w zespole gęstniała, bo trzech mocnych kandydatów do gry w ataku – Del Piero, Ibrahimović, Trezeguet – nijak nie dało się zmieścić na boisku w jednym momencie. Efekt był taki, że ten pierwszy – niekwestionowany faworyt publiczności i piłkarz o ego sięgającym z Turynu do Nowego Jorku – notorycznie bywał przez trenera zmieniany. I ciężko to znosił. Choć to chyba i tak eufemistyczne określenie sławetnego: „Pierdol się!”, jakie Alex rzucił pod adresem szkoleniowca, gdy ten ściągnął go z boiska po raz setny w sezonie.

Stara Dama co prawda pokonała Królewskich w rewanżu i awansowała po dogrywce do kolejnej rundy, lecz w ćwierćfinale Rafa Benitez i jego Liverpool wygrali taktyczną potyczkę z Capello, który zdecydowanie przekombinował w środkowej strefie boiska, żonglując piłkarzami w poszukiwaniu optymalnego rozwiązania. Jednak 1/4 finału Ligi Mistrzów to nie jest już dobra pora na eksperymenty, nawet jeśli trzeba łatać dziurę pozostawią przez kontuzjowanego Nedveda. Juventus jako taki zaczął w tamtym czasie sprawiać wrażenie drużyny zdolnej, by dominować na krajowym podwórku, ale odpływającej coraz dalej od czołówki Starego Kontynentu.

Buffon tak wspominał ten okres w swojej książce „Numer 1”:

Powiem wprost, tak jak zresztą cały czas do tej pory. Zamierzałem odejść z klubu. Zamierzałem opuścić Juventus. Rzecz w tym, że miałem taki zamiar nie wtedy, gdy wstrząsnął nami skandal i pochłonął proces, ale kiedy byliśmy na fali, gdy zwyciężaliśmy i nas oklaskiwano. Oto cały paradoks: zostałem, ponieważ Juventus oskarżono, skazano i zdegradowano do Serie B.

Mogłem odejść z końcem sezonu 2005/06, ale wcale nie dlatego, że nad Juve zawisły ciemne chmury. Wprost przeciwnie, w tak trudnej sytuacji postanowiłem zostać. Możliwość odejścia miałem wcześniej, jeszcze za rządów Moggiego. Czułem potrzebę zmiany. Miałem kilka opcji, ale istniało również prawdopodobieństwo, że to klub zechce mnie sprzedać. Sytuacja zrobiła się naprawdę dziwna. Szczerze? W Juve nie było mi już dobrze. Nie z jakiegoś konkretnego powodu, chodziło raczej o liczne małe nieporozumienia. Zawsze powtarzam, że chodzi o ludzi, a nie o struktury. Moje relacje z Capello były poprawne, to nie on był problemem. Poza tym można było wyczuć, że niedługo i tak opuści Juventus. Jestem osobą, która potrzebuje ciągłych bodźców, motywacji – wtedy daję z siebie absolutne maksimum. Niestety, gra w Juve niemal przestała być dla mnie wyzwaniem, nie czułem już wewnątrz tej siły, która skłania cię do wysiłku i dalszej gry.

sezon 2005/2006 (ćwierćfinał)

Kolejne Scudetto. Drugie z rzędu i drugie, które zostało wkrótce odebrane klubowi wskutek afery Calciopoli.

Gianluigi Buffon przez pierwszą część sezonu nie występował praktycznie w ogóle. Zmagał się z poważnym urazem barku, jakiego nabawił się podczas przedsezonowego meczu towarzyskiego. Juventus bez niego radził sobie jednak znakomicie, kolejny raz zajmując pierwsze miejsce w grupie i spokojnie zapewniając sobie awans do fazy play-offów w Lidze Mistrzów. Włoch powrócił do gry dopiero w styczniu 2006 roku. A w międzyczasie udzielił arcyciekawego wywiadu Marianie Castillo Deball.

– Lubię popełniać błędy. Lubię to, że ludzie gadają o nich przez długie tygodnie. To chyba jeden z niewielu momentów, gdy mogą za porażkę drużyny obwinić konkretną osobę i jestem to ja – powiedział między innymi w tamtej rozmowie Gigi. – Gdy przychodzi co do czego, jestem strasznym leniem. Lubię myśleć o wielu rzeczach w jednej chwili, ale nie mam cierpliwości, by na czymkolwiek skupić się przez dłuższy czas. Wybieram takie aktywności, gdzie muszę podejmować szybkie decyzje, mające bezpośredni i natychmiastowy wpływ na rzeczywistość. Dlatego w piłce nożne wybrałem drogę na skróty, jeśli można to tak nazwać – jako bramkarz, muszę poświęcić całą swoją koncentrację na stosunkowo niewiele sytuacji.

– (…) Inteligencja nie polega moim zdaniem na posiadaniu szerokiej wiedzy, raczej na kombinacji poczucia humoru, ciekawości i przyjemności. Być może mówię o pewnym niewidzialnym rodzaju inteligencji, którego nie da się opisać. Mam na myśli ten jej rodzaj, który przejawia się w rozmowach między przyjaciółmi, w rzeczach jakie przychodzą nam do głowy podczas podróżowania z jednego miasta do drugiego. Chodzi o to, żeby utrzymywać otwarty umysł, wykraczać poza standardowe widzenie świata. Mieć w zanadrzu ripostę, żart, grę słowną. W moim umyśle jest otwarta przestrzeń. Czasami mi się wydaje, że naprawdę interesujące rzeczy rodzą się z kompletnie bezsensownych skojarzeń i pozostają ukryte, bo ludzie traktują wszystko zbyt poważnie i nie bawią się pojęciem prawdy – opowiadał Buffon.

Cic1d6aXEAIJ7B1

Familia Buffonów. fot. Twitter

– (…) W futbolu chodzi o zachwyt. Przez półtorej godziny świat się zatrzymuje, bo trwa pościg za piłką. Otwiera się inny rodzaj czasu, pochłaniający uwagę zawodników i publiczności, tworzący osobną historię. Jeden zawodnik jest chwalony, inny krytykowany. Zakłady są postawione. Potem wszystko wraca do normy, czar pryska. Zainteresowanie grą nie leży w jej akcji, ale w nagłych, dynamicznych zmianach, w mini-akcjach.

– Przypomina mi się historia pierścienia Fastrady. Zakochał się w niej Karol Wielki – jego dwór martwił się, że ucierpi na tym królestwo. Gdy dziewczyna zmarła, dworzanie poczuli ulgę. Ale nie na długo, bo miłość Karola Wielkiego nie umarła wraz ze śmiercią tej dziewczyny. Nosił ze sobą jej martwe ciało, nie pozwalał się od niej odseparować. Jeden z arcybiskupów podejrzewał opętanie, zlecił zbadanie ciała. Pod językiem dziewczyny znaleziono pierścień. Gdy dotknął go arcybiskup – Karol zakochał się w nim. Gdy wyrzucono pierścień do jeziora – Karol zakochał się w jeziorze i nie opuszczał jego brzegów. Jak dla mnie, to piłka jest właśnie takim magicznym pierścieniem. Przez krótki czas grupa zawodników dąży do jej posiadania, a miliony widzów podążają bezwiednie za jej lotem – opowiadał golkiper w rozmowie z artystką.

– (…) Z drugiej strony – zachowania widowni zawsze są przewidywalne – dodał. – Krzyczy, śpiewa, rzuca przedmiotami. Choć nigdy nie wiesz, co dokładnie się stanie i jaka będzie intensywność reakcji. (…) Widzowie meczu piłkarskiego mogą mieć rozmaite charaktery, osobowości. Mogą być rozrzuceni w różnych przestrzeniach, krajach i sytuacjach. Niektórzy ludzie chodzą na stadiony, ale większość ogląda futbol w telewizji, słucha relacji radiowej albo czyta artykuły w prasie. W tym sensie – publiczność nie jest nawet stała na płaszczyźnie czasu i przestrzeni.

Zanim jednak Buffon zaskarbił sobie wieczną i niepodważalną miłość turyńskiej publiczności, zostając w klubie zdegradowanym do Serbie B, rozegrał jeszcze dwa pożegnalne dwumecze w Champions League. Najpierw udało się Juventusowi w bólach wyeliminować Werder Brema (2:3 na wyjeździe, 2:1 u siebie), a potem Stara Dama poległa w starciu z Arsenalem.

– Juventus przegrywa, ale może odetchnąć z ulgą – pisała La Gazzetta dello Sport po pierwszym starciu z Bremą. Co dość zaskakujące, wszak turyńska ekipa do 82 minuty prowadziła, a po dwóch farfoclach straconych w końcówce jednak zeszła z boiska pokonana. Ale wynik i tak był dla Bianconerich nader korzystny, biorąc pod uwagę wrażenia estetyczne po tamtym spotkaniu. Wracający po kontuzji Buffon nie popisał się przy pierwszym golu, a potem także nie błyszczał pewnością w swoich interwencjach. Zresztą – w kolejnych meczach Champions League włoski golkiper również niespecjalnie pomagał drużynie.

Nie ma co robić z niego kozła ofiarnego, ale  w tamtym czasie ewidentnie był pod formą. Nie robił różnicy na plus, jak to miał w zwyczaju. A na kolejny występ w europejskiej elicie przyszło mu poczekać.

sezon 2008/2009 (1/8 finału)

– Dlaczego zostałem? Bo czułem, że to słuszny wybór, i tyle. Bo poprosił mnie o to Alessio Secco („Gigi, no dalej, zostań z nami”), bo Jean-Claude Blanc zaimponował mi swoim poważnym, a jednocześnie ludzkim podejściem („Byłoby mi bardzo miło, gdyby zdecydował się pan nadal grać w koszulce Juve, bo Juventus pana potrzebuje”). Poza tym miałem bardzo dobry kontakt z właścicielami klubu – z Johnem i Lapo Elkannami – podobnie jak w Parmie świetnie dogadywałem się ze Stefano Tanzim. Czułem, że nie mogę się odwrócić ani od nich, ani od milionów kibiców Bianconerich na całym świecie – napisał Buffon w swojej książce.

– Przywiązano nas do pręgierza i ukazano opinii publicznej jako winnych. Bez zahamowań, bez jakiegokolwiek szacunku dla ludzkiej prywatności i godności. Bardzo uderzył mnie fakt, że proces odbywał się poza trybunałem, a wyroki zapadały jeszcze przed orzeczeniem o winie. Usłyszałem wtedy mnóstwo bezsensownych słów. Widziałem, jak podzielono wiele rodzin. Uważam, że każdy, kto popełnił przestępstwo, powinien zostać ukarany, ale dopiero po sprawiedliwym procesie, w trakcie którego otrzyma prawo do obrony. Wszystko, co nie dotyczy ściśle oskarżenia, nie powinno wpływać na proces ani pojawiać się na pierwszych stronach gazet – dodawał bramkarz.

4C6E114600000578-5747521-image-a-21_1526735025755

Pożegnanie Buffona z Turynem było pełne wzruszeń. fot. DailyMail

– Na początku nie wierzyłem, że będziemy musieli aż tak słono za to wszystko zapłacić – przyznał. – Nie wierzyłem, że najsurowiej ukarana zostanie drużyna, piłkarze i kibice. Nie myślałem – i nadal trudno mi to sobie wyobrazić – że jeśli rok czy dziesięć lat temu ktoś popełnił błąd, to ktoś inny może odebrać mi wszystko, co wywalczyłem i wygrałem na boisku. Odpowiedzialność powinni ponieść ci, którzy są faktycznie winni, kimkolwiek by nie byli, a nie drużyna, nie klub i nie ludzie, którzy przychodzą na stadion oglądać mecze. Jestem w stanie zaakceptować wszystko, ale jedno nie podlega żadnej dyskusji: piłkarz, który jest świadomy tego typu nieuczciwych praktyk, nie powinien w ogóle grać. Ja nigdy tego nie zrobiłem i nigdy bym nie zrobił. Żaden z nas, piłkarzy Juventusu, nigdy nie zrobił czegoś takiego. Owszem, może się zdarzyć, że wobec wielkich drużyn czuje się pewną „psychologiczną uległość”. W pewnym momencie jednak odechciewało mi się grać, kiedy po każdym meczu zewsząd słychać było to samo gderanie, tak jakby co tydzień trzeba było podawać w wątpliwość nasze zwycięstwa.

W 2008 roku do Ligi Mistrzów powrócił odmieniony Juventus.

Mocno nadgryziony zębem Calciopoli. Już nie światowy potentat, z zawodnikami szytymi na miarę największych klubów Starego Kontynentu. Ci w większości rozpierzchli się po Europie. 17 września 2008 roku, dokładnie jedenaście lat od czasu debiutu Gigiego w Champions League, na murawę stadionu w Turynie wybiegli tacy zawodnicy jak Poulsen, Sissoko, Grygera, De Ceglie, Molinaro. Gdyby nie obecność weteranów, taka ekipa nie fiknęłaby nawet w Pucharze Intertoto. A jednak – powróciła do elity, wygrała mecz z Zenitem Petersburg.

Buffon w sposób symboliczny zachował czyste konto. Przywitał się z rozgrywkami jak trzeba. Niestety – wkrótce nabawił się kolejnego urazu i znów odpuścił większość fazy grupowej, gdzie jego koledzy kolejny raz dzielnie sobie poradzili, między innymi dwukrotnie ogrywając Real Madryt. Gigi pojawił się na boisku w 1/8 finału, przeciwko Chelsea. Podopieczni Claudio Ranierego polegli 0:1 w pierwszym meczu i widać było, że do poziomu rywali po prostu jeszcze nie dorośli.

Rewanż zakończył się wynikiem 2:2. Buffon nie popisał się przy kilku sytuacjach, przy paru innych natomiast zademonstrował wielki kunszt. Mimo wszystko, to nie był jego meczu, jego dwumecz i jego turniej.

sezon 2009/2010 (faza grupowa)

Po czterech kolejkach fazy grupowej Juventus miał solidny dorobek – osiem punktów. Włosi dwukrotnie ograli autsajderów z Hajfy. Męcząc się przeokrutnie, ale cóż – wynik jest wynik. Niestety – 25 listopada 2009 przyszła kryska na matyska, a właściwie to przyszedł mecz z Girondins Bordeaux, które boleśnie pokazało Starej Damie miejsce w europejskim szeregu. – W zeszłym sezonie graliśmy w Lidze Mistrzów tylko po to, by po meczu wymienić się z rywalem koszulkami i zrobić sobie zdjęcie. Teraz mamy więcej doświadczenia – odgrażał się Laurent Blanc, szkoleniowiec francuskiej ekipy.

Nie rzucał słów na wiatr.

Buffon bronił w wielu momentach meczu po prostu wspaniale, zatrzymując strzały, po których skapitulowałoby wielu bramkarzy o uznanej klasie. Trzymał swoją ekipę przy życiu tak długo, jak tylko mógł. Ale jego wysiłek zdecydowanie nie wystarczył, bo powstrzymać Żyrondystów, naprawdę doskonale tamtego wieczora dysponowanych.

Na dodatek wokół Gigiego odżyły w tamtym okresie na moment stare, medialne oskarżenia o neo-faszystowskie konotacje. W sezonie 2000/01 Włoch chciał występować z numerem 88 na koszulce, co wzbudziło fale protestów w Italii i zmusiło zawodnika do zmiany decyzji. Gigi tłumaczył się potem, że był nieświadomy tak negatywnych skojarzeń z tą akurat liczbą. Wkrótce jednak przytrafiła mu się podobna historia – bramkarz wyszedł na murawę z napisem na koszulce, nawiązującym do dziedzictwa ugrupowań postrzeganych jako neo-faszystowskie. Twierdził, że to tylko cytat z piosenki, który ktoś wydłubał na ławce w jego szkole i wpadł mu w oko.

591443400f9606cded000001

Szlugi – znana słabość Gigiego. fot. 90M

Te kwestie wracały do Buffona jak bumerang przez wiele lat, zwłaszcza gdy czyjeś czujne oko przyłapywało później na jego samochodzie krzyż celtycki, kolejny symbol owiany w Italii kontrowersją. Ale Buffon nigdy wprost nie wyraził swojego poparcia dla jakichkolwiek idei politycznych, które Włosi postrzegają jako skrajne lub nieakceptowalne. Jako swoją największą życiową pomyłkę Włoch uważa natomiast sfałszowanie świadectwa licealnego. Podróbki chciał użyć, by dostać się na studia prawnicze. Intryga spaliła na panewce i bramkarz musiał zabulić naprawdę srogą grzywnę – przeszło sześć milionów lirów.

Zachowanie po Calciopoli przynosi mu rzecz jasna chlubę, ale miewał też wtopy. Wynikające zapewne – po prostu – z niedouczenia i wrodzonej niefrasobliwości. – Moje podejście do wiedzy opiera się na zabawie. Jestem mistrzem niczego. Siedem fachów, ósma bieda. Gdybym wybrał sobie jedną dziedzinę, cały mój urok by prysł. Sam wybór polegałby na tym, że pozostałe musiałbym odpuścić. Szanuję własną ignorancję, inaczej musiałbym zatracić całe moje poczucie humoru. Moim zdaniem inteligencja łączyć się z ironią – inaczej staje się monotonna i nudna. Wybierając futbol, złapałem dwie sroki za jeden ogon. Nigdy tak naprawdę nie nauczyłem się jak grać, po prostu zacząłem. Na ulicach, jako dziecko. Nie wiem nic o prawidłowej technice. W piłce wszystkie moje opinie, przemyślenia, koncepcje widać. Od razu, na boisku. Piłka jest piłką w każdym języku.

Tak czy owak – mamy już 2010 rok, a Gigi znowu zebrał w czajnik, czyż nie? Czas narzucić lepsze tempo streszczeń, wszak najświeższe czasy większość dobrze pamięta.

sezon 2012/2013 (ćwierćfinał)

Słynna drużyna Antonio Conte – to w tamtym czasie Stara Dama rozsiadła się na tronie w Serie A i po dziś dzień go nie oddała. W drugiej linii zaczęli królować Pogba, Vidal i Marchisio, a nad wszystkim pieczę trzymał przeżywający drugą młodość Pirlo. Obronę chwycili za twarz Chiellini, Bonucci i Barzagli. Tylko konkretnej strzelby z przodu brakowało, co nie przeszkodziło rzecz jasna Juve w zdominowaniu włoskiej ekstraklasy. A potem pojawili się Tevez, Morata, Dybala i Mandżukić.

Charyzmatycznego trenera – a wcześniej kumpla z zespołu – Gigi traktował z dużą estymą: – Jako partner z zespołu Conte był doskonały. Miał niesamowitą charyzmę. Zawsze dawał świetny przykład do naśladowania na boisku. Jako trener też jest bardzo dobry. Czy współpraca z dawnym kumplem była dla mnie dziwna? Wcale. On zawsze miał coś takiego w sobie, że traktowało się go trochę inaczej. Na długo zanim został szkoleniowcem. Miał zawsze trenerską postawę.

W Lidze Mistrzów odrestaurowanej drużynie wiodło się przyzwoicie – pierwsze miejsce w grupie, między innymi za sprawą sensacyjnego 3:0 z Chelsea. Jakkolwiek spojrzeć – obrońcą tytułu. Potem Włosi rozgromili w dwumeczu Celtic, aż wreszcie wyłożyli się na nieosiągalnym Bayernie. Niemniej – Bianconeri zasygnalizowali, że wracają do europejskiej czołówki. Zwłaszcza liczbą czystych kont, jakie udało się zachować Buffonowi. Jak za starych, dobrych czasów, gdy golkiperowi Parmy i Juve przychodziło bronić za plecami Cannavaro i Thurama w topowej dyspozycji.

– Nie mamy czego żałować po dzisiejszym spotkaniu. W tej chwili jesteśmy na takim poziomie, który nie wystarcza, by rywalizować jak równy z równym przeciwko Bayernowi. To proste – mówił Gigi po odpadnięciu. – Byli lepsi fizycznie, technicznie i mentalnie. Olbrzymia różnica wynika z doświadczenia. Bayern w ciągu ostatnich trzech lat dwa razy grał w finale rozgrywek. Ich skład zgrywał się ze sobą od dawna i to stanowiło ich przewagę. Wiedzieliśmy, że są mocniejsi, nawet jeżeli byli jeszcze lepsi na boisku, niż wynikało to z naszych przedmeczowych analiz. Myślę, że mieliśmy prawo czuć tremę, znając ich wielką klasę. Dzisiaj zrobili na mnie olbrzymie wrażenie. My naprawdę daliśmy z siebie wszystko, a nie potrafiliśmy zdziałać nic. Wydawało nam się, że po ograniu obrońców tytułu możemy tu powalczyć, ale Bayern udowodnił nam, że to były tylko pobożne życzenia.

HINSPIELSIEG GEGEN DIE ALTE DAME: BAYERN M NCHEN BESIEGT JUVENTUS TURIN IM HINSPIEL DES CL-VIERTELFINALES IN DER HEIMISCHEN ALLIANZ ARENA MIT 2:0 - TORH TER GIANLUIGI BUFFON GESCHLAGEN, 020413 UEFA CHAMPION'S LEAGUE 1/4 FINAL FIRST LEG SOCCER MATCH BAYERN MUNICH VS. JUVENTUS F.C. IN MUNICH, GERMANY; APRIL 2ND, 2013 %_ ACTION_17038717 _%

Emeryt? fot. Il Giornale

Franz Beckenbauer zakpił sobie wtedy z bramkarza Juventusu, stwierdzając, że przy golu Davida Alaby zaległ na murawie jak emeryt. Buffon w ramach odniesienia do tych słów pojawił się we włoskim show telewizyjnym, gdzie wystąpił przykryty kocem, w szlafroku i parą ciepłych kapci. W swoim stylu – nie wziął przytyku do siebie, tylko obrócił sprawę w dowcip.

sezon 2013/2014 (faza grupowa)

Sześć meczów w fazie grupowej – ledwie jedno zwycięstwo. Już początek rozgrywek nie zwiastował nic dobrego, gdy Juve z Buffonem w bramce wywiozło tylko punkcik z Kopenhagi. Kolejne spotkanie – kolejny podział punktów. Tym razem przed własną publicznością, z Galatasaray. Dwa oczka w dwóch meczach, a w perspektywie starcia z Realem Madryt. To się nie miało prawa udać. I się nie udało. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, w jak frajerskich okolicznościach Stara Dama zremisowała z turecką ekipą. Fabio Quagliarella wyprowadził Włochów na prowadzenie w 87 minucie meczu, a 60 sekund później znowu był remis.

Nie bez kozery włoskie media trąbiły o rozgoryczeniu wynikiem i biły na alarm, prorokując Starej Damie srogi eurowpierdol.

Dwumecz z Realem Madryt także wypadł średnio. Co prawda na wyjeździe turyńska drużyna urwała faworytom punkt, lecz u siebie poległa. A na zakończenie zmagań grupowych została pokonana przez Galatasaray. Na boisku, które nadawało się raczej do lepienia bałwana niż grania w piłkę. Wesley Sneijder w samej końcówce meczu zdobył złotego gola, który wyrzucił turyńską ekipę za burtę. To pozwoliło Starej Damie skoncentrować się wyłącznie na lidze i nastukać w Serie przeszło sto punktów, co jest wynikiem epokowym, ale pucharowej kompromitacji w pełni nie osłodziło.

Galatasaray-1-Juventus-0-UEFA-Champions-League-Sneijder-Goal

Sneijder świętuje gola wśród zasp. Juventus dostał od Holendra pigułą ulepioną z żółtego śniegu prosto w potylicę.

Wiele w tym było oczywiście pecha. Pytany o rolę przypadku w futbolu, Gigi odparł:

– Generalnie, mecze rozstrzygają się na bazie relacji między szansami a zasadami, to przykuwa uwagę. Pociąg do możliwości, że w futbolu można przełamać żelazne reguły. Mieć farta, dokonać czegoś nieprzewidywalnego. Być może dlatego piłka nożna jest tak bliska publiczności. Tak czy owak, za każdym razem gdy zaczynam grać, nie mam w głowie z góry ustalonego scenariusza. Nie wiem, co się wydarzy. Zwłaszcza na takiej pozycji jak moja – jako golkiper przede wszystkim obserwuję innych. Czekam i reaguję w odpowiedniej chwili. Nieistotne, jak wiele trenowałem. Wszystkiego i tak nie zdołam przewidzieć i skontrolować. Uwielbiam tę niepewność.

Trzeba jednak zwrócić uwagę, że w Juve rodziło się już coś naprawdę dużego, jeżeli chodzi o skład i wyniki. Kwestią czasu zdawało się przełożenie tego potencjału na występy w europejskich pucharach. A golkiper i kapitan drużyny rósł razem z zespołem. Przypomniał sobie najlepsze czasy.  Danny Penza z SB Nation pisał o tamtym sezonie w wykonaniu Buffona: – Za każdym razem gdy siadam do podsumowania sezonu, zadaję sobie to samo pytaie: „Czego, do cholery, jeszcze nie powiedziałem o Gigim Buffonie przynajmniej cztery albo pięć razy?”. To prawie jak monolog człowieka ogarniętego obsesją. Z drugiej strony, skoro mamy do czynienia z tak legendarną postacią, ciężko napisać coś nowego, skoro na nim i tak skupia się większość uwagi. Napiszę więc tak: w zeszłym sezonie Juventus stracił 24 gole w Serie A. Teraz: 23.

– Czy ktoś mógłby uwierzyć, że statystycznie ta defensywa była lepsza niż zeszłoroczna? Ja bym na to nie wpadł, tyle mam wspomnień Juventusu tracącego jakąś głupią bramkę w bieżących rozgrywkach. Ale jest jedna, duża różnica, która pozwoliła Juve poprawić statystyki. Tak, to Buffon. Fajnie wiedzieć, że za plecami tych defensorów gra GOAT. Gigi był w tym sezonie znów cholernie dobry.

sezon 2014/2015 (finał)

33-letni Buffon znowu w finale Ligi Mistrzów. Znowu tak blisko wierzchołka, znów na wyciągnięcie ręki od szczytu. Choć faworyt tamtego starcia był tylko jeden i bynajmniej nie był to Juventus. No i faworyt wygrał. Pisaliśmy na Weszło:

Jeśli to właśnie wiara czyni cuda, to dziś w biało-czarnych strojach po boisku biegali tylko i wyłącznie ludzie wierzący bardzo głęboko. Mieli prawo zwątpić, gdy Barca na drugą połowę wyszła z przekonaniem o swojej doskonałości. Zachwianie nim graniczyło właśnie z cudem. Piłkarzom z Turynu się to udało. Nie tylko strzelili wyrównującą bramkę, za sprawą Moraty, który przesłał tym samym pozdrowienia do Madrytu (zagranie pietą Marchisio – dzieło sztuki), ale dalej napierali, jakby ta szansa miała się już nigdy nie powtórzyć.

Barcelona miała jednak Messiego. Nie strzelił dziś bramki, nie zaliczył klasycznej asysty, ale zrobił swoje. Suarezowi po jego rajdzie zostało jedynie dobicie piłki. A całej Barcelonie dobicie rywala. Spróbował Neymar, ale wybaczcie – nie będziemy komentować sposobu, który wybrał na zamknięcie meczu. Szkoda psuć sobie wieczór. Juve brakowało już pary, możemy sobie tylko wyobrazić, ile zdrowia kosztował ich ten mecz. Nieliczne próby, gra na chaos, tego dnia nie chciało udać im się już nic więcej. Bramka Neymara – tym razem prawidłowa – nie miała już większego znaczenia. Zespół z Turynu na sromotną klęskę skazywany był jeszcze zanim Gianni Infantino zakręcił kulkami, by skojarzyć ze sobą półfinałowe pary. Już w Madrycie Włosi dokonali rzeczy wielkiej, lecz ciągle wielu spoglądało na nich z ukosa – w najlepszym wypadku traktując z przymrużeniem oka, zaś w najgorszym – jak nieproszonego gościa, który uniemożliwił obejrzenie finału marzeń. Zerwijmy z takim myśleniem raz na zawsze, dziś Juve pokazało klasę naprawdę godną Starej Damy. Szacunek za podjęcie walki.

Screenshot_2019-03-08 2015 UEFA Champions League Final - Wikipedia

fot. Wikipedia

Niby piękne to wszystko, ale chyba nie o podjęcie walki Starej Damie chodziło. Zapłakane oblicze Andrei Pirlo świadczyło o tym najdobitniej. Leszek Milewski pisał na gorąco:

Nie zapominajmy o Juventusie, najlepszej na kontynencie drużynie złożonej wyłącznie z ludzi. Zaryzykuję i powiem, że w takiej formie jak dziś, z taką pasją, werwą i zażartością, Stara Dama położyłaby na łopatki każdą drużynę na świecie. Problem tylko w tym, że Barcelona opuściła już ziemską orbitę, dlatego Juve przegrało finał.

Pirlo przebrał się na jeden mecz w życiu za polskiego ligowca, nie grał Chiellini. Tevez na oko prezentował jakieś dwadzieścia siedem procent swoich możliwości, przeciętniacko wypadli Vidal, Pogba. Tyle tak ważnych ogniw, które nie pokazały pełni swojego potencjału, które grały średnio, słabo albo wcale, a przecież Juventus rzucił tak mocnej Barcelonie poważne wyzwanie. Wyszedł z otwartą przyłbicą, miał jaja rzucić się rywalowi do gardła, zaryzykować. Bianconeri dali nam dzięki temu diabelnie emocjonującą drugą połowę, czyste piękno futbolu. Suarez, Messi, Rakitić – no ekstra piłkarze, ale co powiecie o choćby Marchisio? Ilu z was kojarzy go raczej średnio? Nie wie co ten chłop ma tak naprawdę w arsenale? A tu proszę, jak ten facet wspaniale dziś grał. Tak samo Lichtsteiner, Morata, Bonucci, Buffon – ten mecz miał wielu bohaterów, którzy choć przegrali, to nie zasłużyli na brak braw, anonimowość, łatkę przegrańców.

Stara Dama może i zeszła bez pucharu, ale na tej największej scenie, na którą zawitali po długiej przerwie, udowodniła, że jej miejsce jest wśród najlepszych. To jest ich berlińskie zwycięstwo. Juventus ma świetlaną przyszłość i to bardzo dobra wiadomość – europejski szczyt, który w ostatnich latach tylko się zawężał, będzie ciekawszy z silnym Juve. Bianconeri trafią na piłkarski Olimp, dołączą do Bayernu, Realu, PSG, angielskich krezusów, którzy też w końcu muszą odpalić, będzie więcej ciekawych starć, potyczek o podwyższonej temperaturze.

A Gigi Buffon? Znów zademonstrował w finale Ligi Mistrzów paradę wieczoru i znów ten finał przerżnął. Fenomenalny półfinałowy dwumecz Juventusu z Realem Madryt poszedł w zapomnienie. Tort bez wisienki to nie tort.

– W drugiej połowie był taki moment w którym mocno wierzyliśmy, że dokonamy czegoś wielkiego. Przegraliśmy nie dlatego, że graliśmy słabo czy brakowało nam zaangażowania. Czasami pewne walory decydują o wyniku spotkania. Barcelona miała ich więcej. Choć zaprezentowaliśmy się dobrze, zarówno drużynowo jak i indywidualnie. Nie wierzę, że finał to nasze przekleństwo. Jeśli tu byliśmy, to znaczy, że na to zasłużyliśmy. Jasne, nie byliśmy faworytem. Ale nie mamy sobie nic do zarzucenia. Ja osobiście chcę utrzymać się na tym poziomie jeszcze dwa, trzy lata, a potem opuścić kurtynę – zapowiedział golkiper turyńczyków.

sezon 2015/2016 (1/8 finału)

Można oczywiście udawać, że godny wspomnienia jest zwycięski dwumecz Juventusu z Manchesterem City w fazie grupowej, że warto napomknąć o dwóch remisach z Borussią Moenchengladbach, które krótkotrwale zszokowały piłkarską Europę i rozzłościły kilku stałych bywalców bukmacherskich stanowisk. Prawda, te mecze były ciekawe. Ale dopiero starcie Juventusu z Bayernem – określane nawet szumnie jako przedwczesny finał, albo co najmniej półfinał – przysporzyło widzom naprawdę szalonych wrażeń.

Najpierw przedziwne 2:2 u siebie:

Ten mecz wyglądał trochę tak, jakby dopiero w sześćdziesiątej minucie ktoś krzyknął w kierunku piłkarzy Juve z ławki: ej, ale wiecie, że Bayern ma szpital w defensywie? Że na środku obrony nie gra Beckenbauer, tylko Kimmich? Bianconeri zrozumieli wiadomość i szybko udowodnili, że istotnie, stoperzy Bayernu to takie ogórki, że ich miejsce jest nie na boisku, a raczej na talerzu między schabem i kopytkami. Nagle z bezbarwnej egzekucji zaczęło się widowisko. Ścigający stał się ściganym, a niedawny oprawca próbował nie zostać ofiarą.

Metamorfoza była po prostu nieprawdopodobna. Duszący w zarodku większość akcji Bayern nagle był rozrywany. Juve, które wcześniej przekraczało własną połówkę od wielkiego dzwonu, teraz było co chwila blisko zarobienia na powód by po meczu kibice zrobili połówkę na wesoło. Symbolem słabości Juve pierwszy gol gości, kiedy totalny chaos w defensywie wykorzystał Muller, choć prawda też, że zrobi Robben wiedział każdy na stadionie, a i tak Holender wbił – wydawało się wówczas – gwóźdź do trumny Starej Damy. Ale ta wykonała manewr rodem z Kill Billa i trumnę opuściła. Z dużą pomocą defensywy Bayernu, którą do błędów potrafiło w ostatnich tygodniach zmuszać nawet Bochum, więc dlaczego niby nie Juve? Kimmich dziś wyglądał jednak trochę tak, jakby nawet za Krystianem Nowakiem mógł nosić bidony, przyłożył rękę do obu bramek – najpierw świetnie wykończył akcję Dybala, a wkrótce Kimmicha uprzedził Sturaro.

Co do Juve – zastanawia dlaczego zebrali się tak późno. Za dużo respektu? A może to Bayern zwolnił, bo poczuł się za pewnie? Jeśli tak to Pep na lekcję do Michniewicza – niech Czesiu nauczy Hiszpana, że 2:0 to niebezpieczny wynik.

Foto LaPresse - Daniele Badolato 22/02/2016 Torino ( Italia ) Sport Calcio Juventus - Bayern Monaco Champions League 2015 2016 - Conferenza stampa Juventus Nella foto: Photo LaPresse - Daniele Badolato 22 February 2016 Turin ( Italy ) Sport Soccer Juventus - Bayern München Champions League 2015 2016 - Juventus press conference In the pic:

– Czujemy się jak w półfinale – zapowiadał Buffon. fot. juventus.com

A potem roller-coaster w Monachium, okrzyknięty przez widzów „meczem sezonu”:

Juventus grał perfekcyjnie przez około siedemdziesiąt minut. Do przerwy mógł prowadzić i ze 4:0, tak zabójcze miał kontry. Nie powiemy, że podręcznikowe, bo rajd Moraty był paleniem wszelkich podręczników nowoczesnej piłki, rajdem z innych czasów, gdy jeden piłkarz wyrasta nad wszystkich i potrafi przewieźć się z piłką przez całe boisko. Paradoksalnie i tak defensywa Juve wyglądała bardziej imponująco niż atak Starej Damy: Lewy odbijał się od Bonucciego jak od ściany, Bayern wymieniał setki podań, ale wszystko rozbijało się o włoski mur.

A potem zmieniło się wszystko. Powiedzieliśmy, że ten mecz zapamiętamy przez piękne bramki i emocje, ale chyba jeszcze bardziej zapamiętamy przez pryzmat błędów. Tak to jest: wszyscy mierzą w doskonałość, ale nic nie jest lepszym reżyserem gry, lepszym, efektowniejszym rozgrywającym z perspektywy widza, niż katastrofalne wpadki. 1:0 to efekt wysokiego pressingu Juve, owszem, ale też niepotrzebnego wypadu Neuera i nerwowej gry Alaby. Doceniając kunszt Moraty przy 2:0, bo to jest nasz murowany kandydat pod akcję całej edycji Ligi Mistrzów, to przecież też bramka była efektem choćby odpuszczenia krycia Cuadrado. Defensywa Bayernu wyglądała wówczas na gorzej zorganizowaną niż księgowość Ruchu Chorzów, ale wkrótce Juventus odgryzł się swoimi błędami.

Powiemy szczerze: Allegri poderżnął swojej drużynie gardło zmianami. Jak można było zdjąć Moratę, który kolejny raz udowodnił, że jest fachowcem od najważniejszych meczów? Chryste, on grał dzisiaj futbol z innej planety, bo nie chodzi tylko o TAMTEN rajd, ale i w innych akcjach był nieuchwytny. Odciążał defensorów, dawał im odetchnąć, a był zarówno efektowny jak i efektywny. Khedira tyrał jak wół w środku pola, był niezbędnym elementem tego żelaznego rygla, a zszedł pierwszy. Allegri pozbył się swojej najpoważniejszej broni, a także połamał kręgosłup obronie. Przypadek, ale znamienny: gol Lewego padł raptem kilkadziesiąt sekund po zejściu wychowanka Realu Madryt.

Trafienie kontaktowe nie odmieniło oblicza meczu, bo wcześniej Bayern przeważał tak samo. Sęk w tym, że wcześniej Stara Dama potrafiła świetnie skontrować, a także trzymała rywala na dystans, tymczasem teraz obrońcy mieli pełne ręce roboty nieustannie, a garda okazała się, cóż, jakby szczerbata. I gdzieś tam, w momencie, gdy jakiś włoski Tomasz Zimoch darł się do mikrofonu „Panie Szwedzie kończ pan ten mecz!” wyrównał rezultat ten, któremu było to pisane. Powiedzmy sobie jasno: Muller, ten zimny boiskowy zabójca, mistrz brzydkich goli, bramek-sztyletów w plecy. To musiał być on.

Warto przypomnieć, że w rewanżowym starciu to Manuel Neuer popełnił szereg kardynalnych pomyłek, ale niemal za każdym razem z kocią zwinnością spadał na cztery łapy. I to poczciwy Buffon skończył z czwórką w bagażniku. Wyeliminowany, jak zwykle.

sezon 2016/2017 (finał)

Juventus od pierwszego meczu fazy grupowej do ostatniego starcia fazy pucharowej – nie licząc finału – stracił trzy gole, z czego dwa dostał jeszcze od grupowych rywali, w meczach bez dużego ciśnienia na idealny wynik. Barcelona w play-offach ogolona do zera. Monaco do jednego. Porto do zera. Sevilla w grupie do jednego. A potem przyszedł Real i to wszystko popsuł. Trzasnął mit Buffona, Chielliniego i Bonucciego, którzy zdawali się osiągać defensywne wyżyny, na której żaden napastnik nie zdoła nigdy zawędrować.

Cristiano Ronaldo zawędrował. Choć trzeba Juve oddać, że zanim dostali się do finału, to w naprawdę popisowym stylu zmiażdżyli Barcę. Jeśli to miał być rewanż za porażkę w finale z 2015 roku – powiódł się. Juve nie zagrało olśniewającej piłki, to nie był koncert gry. Ale solidnością zmietli Dumę Katalonii z murawy.

Bez wątpienia po dzisiejszym wieczorze Massimiliano Allegri mógłby siąść do klawiatury i wystukać obszerne dzieło traktujące o tym, jak zdusić wszystkie możliwe atuty Barcy. Juventus był dziś bowiem perfekcyjnie zorganizowany w defensywie, w pewnych chwilach, zwłaszcza w pierwszej odsłonie, można było odnieść wrażenie, że sztab szkoleniowy gospodarzy ten mecz już widział i teraz wprowadził tylko kilka prostych instrukcji tak, by rywali zatrzymać. Szalejący Messi z piłką przy nodze? Nie dziś, bo na każdy jego ruch przypadało średnio dwóch, trzech wściekle doskakujących rywali. Piekielnie kreatywny Iniesta? Praktycznie non stop obklejony przez przeciwników. Neymar, może Suarez? Za każdym razem, gdy próbowali się rozpędzić, na ich drodze wyrastali piłkarze Juve, zazwyczaj w duetach lub tercetach.

Screenshot_2019-03-08 Juventus 3-0 Barcelona Juve exploit Barca's disjointed backline with two fine Dybala strikes
Trio MSN w komplecie na boisku, lecz doskonale nakryte czapą. fot. Zonal Marking

(…) 0:3 w pierwszym meczu i spora przewaga Juventusu, bo choć „Stara Dama” miała znacznie rzadziej piłkę przy nodze, to było o niebo efektywniejsza. Jasne, czasami zdarzało się nie upilnować rywali, ale i trudno też oczekiwać, by mając naprzeciwko Messiego czy Neymara udało się ich wykluczyć z gry na całe 90 minut. I teoretycznie moglibyśmy napisać, że wielkich szans Barcie nie dajemy, że losy dwumeczu wydają się być już przesądzone i musiałby wydarzyć się spory cud, by ekipa Enrique stratę odrobiła. No, ale wtedy przypominamy, co wydarzyło się w rewanżu z PSG i z rozsądku wolimy ugryźć się w język. Bo że Blaugrana do tak spektakularnych akcji jest zdolna, to już doskonale wiemy.

Przed finałem Gigi Buffon zapowiadał:

– Zdobycie pierwszej Ligi Mistrzów w karierze byłoby dla mnie czymś nieprawdopodobnym, czułbym się bardzo szczęśliwy. Kiedy docierasz do finału, zdajesz sobie sprawę z całej pracy, którą musiałeś wykonać i muszę powiedzieć, że nie ma w życiu nic piękniejszego niż zdobycie trofeum, o którym marzysz od dziecka. To byłoby dla mnie perfekcyjne zwieńczenie kariery. Nie wiem, czy Real Madryt jest faworytem. Na pewno zmierzą się dwa wielkie zespoły. Nikt nie dostanie niczego za darmo. (…) Nigdy nie mam problemów ze snem i nie spodziewam się też ich w nocy z piątku na sobotę. Sjesta w sobotę nie będzie jednak łatwa. (…) To motywujący czynnik. Dziennikarze piszą bardzo miłe artykuły, w których komplementują mnie czy Cristiano Ronaldo, ale nie chciałbym się z nim porównywać, bo na boisku robimy zdecydowanie inne rzeczy. Ja myślę tylko o obronie bramki, podczas gdy on ma zdecydowanie większe szanse na przejście do historii. Uważam, że mogę dostać spore wsparcie od kibiców z całego świata. Złota Piłka to jednak tylko drugoplanowa rzecz, nawet pomimo tego, że wiem, iż nie będę miał wiele szans. Liczy się tylko triumf w finale Ligi Mistrzów.

Cristiano Ronaldo lepszego stempelka na kolejnej Złotej Piłce nie mógł postawić. Został obwołany piłkarzem meczu. Buffon robił za paprotkę.

Początek meczu dawał nam pierwsze oznaki tego, że możemy wkrótce wskoczyć na karuzelę (Juventus wychodził z bardzo wysokim pressingiem), ale tak generalnie – to wciąż był dość przewidywalny mecz. Juventus perfekcyjnie się ustawiał, Juventus stosował schematy, po których notes Nawałki w zakładce „odbudowa” puchnął w oczach, gra odbywała się raczej w środku pola, bo piłkarze raczej nie kwapili się z wzajemnym zapraszaniem się w pole karne. Większe wrażenie robiło Juve, to Real był bardziej schowany, to Real wydawał się tracić kontrolę, ale jak się okazuje – prawdopodobnie to efekt magicznego planu Zinedine’a Zidane’a.

Sprawy zaczęły dochodzić do normy po zmianie stron, a za normę w tej sytuacji mamy schowanie się Juve za gardą, wyczekiwanie na kontry i stopniowe zakładanie hokejowego zamka przez Real. Szyki Juventusu okazywały sie nie do skruszenia i jedyne pomysły jakie Real miał, to strzały z dystansu. No i… nie były to wcale złe pomysły. Casemiro w 61. minucie huknął z dystansu prawdziwą bombę i pewnie ten strzał wylądowałby w rękawicach Buffona, gdyby nie rykoszet od Khediry, który spowodował idealną parabolę lotu. Taką, że choć włoski bramkarz wyciągnął się jak struna, piłka i tak wpadła rogalem tuż obok słupka.

Screenshot_2019-03-08 2017 UEFA Champions League Final - Wikipedia

fot. Wikipedia

Trzy minuty później w wyniku dobrego pressingu Realu, perfekcyjnej wrzutki Modricia, zaspania defensywy Juve i pojawienia się Ronaldo w idealnym miejscu i idealnym czasie „Królewscy” podwyższyli na 3:1. I wtedy mecz został już zarżnięty.

Juventus przygasł i kompletnie nie miał pomysłu (i wiary?), jak jeszcze można dobrać się do skóry Realowi. Ba, bardziej wyglądało to tak, jakby to Hiszpanie mieli walnąć jeszcze czwartą sztukę (w końcu to zrobili po rajdzie Marcelo w samej końcówce, który wyłożył Asensio do pustej). Dość powiedzieć, że najlepszą akcją Włochów w drugiej połowie był strzał Alexa Sandro główką po rzucie wolnym, który przeleciał obok bramki. Juventusowi oddajmy – z rytmu w jakiś sposób wybiła go czerwona kartka Cuadrado, który pewnie nie przypuszczał, że wystarczy ledwie poklepać Ramosa po plecach, by wywołać pokaz tarzania się po murawie. Sędzia niestety sytuację ocenił dość naiwnie – druga żółta, wyjazd z boiska. Nie jest to żadne szukanie usprawiedliwień dla Juve, przegraliby pewnie tak czy inaczej. Ale to tym większy wstyd dla Ramosa – nie musiał uciekać się do takich haniebnych środków, mecz układał się przecież po jego myśli. Spory niesmak. Jego szczęście, że nikt w Madrycie nie będzie o tym pamiętał. Real pisze historię. Real po raz pierwszy w historii Ligi Mistrzów wygrał dwie edycje z rzędu.

Buffon meczu oczywiście nie zawalił, w ogóle w tamtej edycji Champions League trudno mieć do niego o cokolwiek pretensje. Obronił nawet rzut karny w starciu z Lyonem, pierwszy raz od czasu odbicia jedenastki wykonywanej przez Luisa Figo. Swoje robił przez całe rozgrywki, lecz to nie wystarczyło.

sezon 2017/2018 (ćwierćfinał)

Trzeba powiedzieć, że historia z tego sezonu to – mimo pewnych łagodzących okoliczności – spora rysa na nieskazitelnym wizerunku Buffona-dżentelmena futbolu. Począwszy od tego, że obniżeniu uległ poziom sportowy prezentowany przez czterdziestolatka. Na tyle wyraźnie, że często można się było zastanawiać, czy aby na pewno Massimilano Allegri działa na korzyść drużyny traktując Wojciecha Szczęsnego jako opcję zapasową. Poza tym – Gigi w fatalnym stylu pożegnał się z Ligą Mistrzów. Czerwona kartka, znieważenie arbitra, nakręcanie pomeczowej dramy. Takie zachowanie po prostu nie są godne wielkiego czempiona.

Juventus już w fazie grupowej Champions League radził sobie kiepsko – Stara Dama traciła sporo goli, zaczynając zmagania w LM od klęski 0:3 z Barceloną. Potem nie było lepiej – zespoły teoretyczne słabsze, jak Sporting i Olympiakos także regularnie odnajdywały drogę do siatki strzeżonej przez Buffona, którego refleks zdecydowanie nie był już taki jak dawniej. Jeżeli Juve odpowiadało, to niezbyt efektownie. Gromadziło punkty, ale po wielkich męczarniach, wyrywając je przeciwnikom z gardeł dzięki golom w końcowej fazie meczu.

Juve zajęło drugie miejsce w grupie z bilansem siedmiu goli zdobytych i pięciu straconych. W sześciu meczach. To o czymś świadczy.

W 1/8 finału turyńczycy nie bez kłopotów uporali się z Tottenhamem, by w ćwierćfinale kolejny raz stanąć oko w oko z nienasyconą, madrycką bestią. Wydawało się, że dwumecz jest rozstrzygnięty już po pierwszym spotkaniu – Królewscy wygrał 3:0 w Turynie, Cristiano Ronaldo zebrał oklaski na stojąco za przewrotkę. Cóż tam się jeszcze mogło wydarzyć? Fakt, wynik Królewskich był lepszy niż gra. Ale takiej przewagi zespół na tyle doświadczony wypuścić nie może.

– Po pierwsze, naszym obowiązkiem jest odrobić wynik 0:3 z pierwszego meczu. To surowy rezultat, ale musimy się z nim pogodzić.  Musimy zagrać świetne spotkanie przeciwko wspaniałemu rywalowi na wspaniałym stadionie. Nie wiemy, co się wydarzy. Nikt nie spodziewał się, że tydzień temu po trzech minutach stracimy bramkę. Rzeczy mogą potoczyć się tak samo tutaj. Najważniejsze, byśmy pokazali siłę i determinację i byśmy mogli schodzić z boiska z głowami wysoko podniesionymi – mówił Allegri przed pierwszym gwizdkiem. I to była zapowiedź niesłychanego, futbolowego show, które przedstawiliśmy tak:

Starej Damie udało się przede wszystkim bardzo szybko zdobyć bramkę. Nie minęły bowiem nawet dwie minuty, a Keylor Navas musiał wyciągać piłkę z siatki. Niech o skali tego wyczynu świadczy fakt, że Real w domowych meczach Ligi Mistrzów nigdy nie stracił gola tak szybko. W tym przypadku kluczową rolę odegrała dziurawa defensywa, która – patrząc przez pryzmat całego spotkania – prezentowała się bardzo niepewnie. Błąd popełnił Casemiro, piłka trafiła na prawą stronę do Khediry, który miał bardzo dużo wolnej przestrzeni. Podciął ją w taki sposób, że ta trafiła na głowę zupełnie niepilnowanego Mandzukicia, który skrzętnie wykorzystał pierwszą okazję w tym spotkaniu.

Generalnie były to jednak tylko i wyłącznie pojedyncze zrywy. Przewagę miał Juventus. Tuż po pierwszym trafieniu świetną okazję wykreował sobie Higuain, ale lepszy okazał się Navas. Znamienne, że po raz kolejny posypała się defensywa Realu. Varane popełnił błąd, Costa popędził prawym skrzydłem i spokojnie dośrodkował, nienaciskany przez żadnego rywala. Real nie potrafił wejść na wyższy poziom. Często gubił się w najprostszych sytuacjach i w końcu się doigrał. Drugi gol, zdobyty przez Juve na kilka minut przed przerwą, był punktem kulminacyjnym. Królewscy wiedzieli, że żarty się skończyły, Juventus złapał jeszcze większy wiatr w żagle. Jak padła bramka? Dośrodkowanie z prawej strony niepilnowanego Lichtsteinera, wyskok Mandzukicia, który nie dał szans w pojedynku powietrznym Carvajalowi i trafienie. Deja vu. Real, swoją postawą w obronie, sam się o to prosił.

Inna sprawa, że skuteczna interwencja była jak najbardziej w zasięgu Navasa. Wcześniej uratował zespół w, wydawałoby się, beznadziejnej sytuacji (okazja Higuaina), a teraz ewidentnie się nie popisał. Tak samo jak po zmianie stron, kiedy wypuścił z rąk piłkę po wrzutce Costy. Miał pecha, bo Matuidi poszedł za akcją do końca. Wykorzystał błąd Kostarykanina i z najbliższej odległości strzelił trzeciego gola. Na Estadio Santiago Bernabeu zapadła cisza. Real miał grać ofensywnie, tymczasem po zmianie stron wyglądał jeszcze gorzej niż w pierwszej połowie. Po trzecim trafieniu Juventus znalazł się na psychicznym Mount Everest. Niby nie stworzył już zbyt wielu sytuacji, a przewagę wydawał się zyskiwać Real, ale ataki gospodarzy były bardzo niemrawe. Brakowało w nich konkretów i realnego zagrożenia bramki Buffona.

Buffona, który mógł przeżyć z Juventusem kolejną fantastyczną przygodę, lecz wszystko zniweczył – w dramatycznych okolicznościach, w doliczonym czasie gry – faul Benatii na Vazquezie. Kontakt był, choć Hiszpan na pewno go szukał. Sędzia miał jednak bardzo solidne podstawy, by podyktować rzut karny. Po wskazaniu na jedenasty metr legenda Juventusu nie wytrzymała – Buffon za swoje protesty otrzymał czerwoną kartkę i wściekły opuścił boisko. Wojciech Szczęsny nie dokonał cudu i nie wybronił karnego Ronaldo. Portugalczyk uderzył pewnie. Bardzo mocno w prawy górny róg bramki.

Buffon na długo po meczu nie był w stanie okiełznać temperamentu. Coś w nim pękło, długo tłumione rozgoryczenie się obficie rozlało. Zabrakło elegancji i klasy. Wydawało się wręcz lekko żenujące, że tak kończy legenda Juventusu i włoskiej piłki, bohater tysięcy młodych golkiperów na całym świecie. Dopiero później się okazało, że Gigi nie powiedział ostatniego słowa.

1528205190_151771_1528205250_noticia_normal

Ogarnięty szewską pasją Buffon w 2018 roku obejrzał swój pierwszy czerwony kartonik w Lidze Mistrzów. fot. AS

– To dość skomplikowane, ale to moje dzieci zachęcały mnie do przyjazdu do Paryża, kiedy dowiedziały się, że PSG się mną interesuje. Powiedziałem im wówczas, że jeśli tata wyjedzie, będą mnie widziały o wiele mniej, ale upierały się mówiąc: „Tato, musisz jechać do Paryża, bo nadal jesteś świetny, a PSG to fantastyczny zespół, więc trzeba wziąć byka za rogi”. Okazało się, że to poświęcanie było tego warte – opowiadał Buffon w stacji CNN. – Jeden z moich synów zapatrzony jest w Neymara, a drugi w Mbappé. A mój trzeci, najmłodszy syn, który ma trzy lata, jest bardzo słodki, ponieważ uważa, że gram dla Neymara, a nie Paris Saint Germain. Tak często słyszy to nazwisko, że wydaje mu się, że mój zespół nazywa się Neymar. Czasami zadaje mi pytanie: „Tato będziesz dziś grał dla Neymara?”. I wówczas odpowiadam: „Dziś będę grał z Neymarem, mam nadzieję!”.

– Kiedy jesteś po drugiej stronie, innymi słowy – rodzicem, przerażają cię różnego rodzaju sprawy. Chcesz umieścić swoich synów pod kloszem i jak najlepiej ich chronić. Pragniesz, aby bez problemów przemierzali przez życie i nie chcesz, żeby się o coś martwili. Jednak nie w taki sposób toczy się prawdziwe życie. Dzieci, aby dorosnąć, muszą doświadczyć również negatywnych rzeczy na własnej skórze. Niekiedy muszą uderzyć głową w mur, ponieważ nawet to może ich czegoś nauczyć. Takie podejście do życia sprawiło, że osiągnąłem dojrzałość. Odnalazłem właściwe odpowiedzi na nurtujące pytania i nauczyłem się rozróżniać dobro od zła – skończył Włoch.

sezon 2018/2019 (1/8 finału)

Cóż – nie takiego finału tej potężnej opowieści byśmy sobie życzyli. Hollywoodzki scenarzysta z najwyższej półki wysmażyłby tutaj jakiś porządny happy-end, gdzie Buffon sięga po Puchar Mistrzów, wygrywając swojemu zespołowi konkurs jedenastek kilkoma genialnymi interwencjami. W tle muzyka Vangelisa i można by było godnie pożegnać legendę futbolu.

Ale – nie oszukujmy się – po tym co widzieliśmy w środę już ewidentnie widać, że tutaj happy-endu nie będzie. Włoch na tle Rashfordów tego świata wyglądał po prostu jak stary pierdziel, który wciąż tkwi w futbolowym pociągu, bo przegapił stację „EMERYTURA”. I lepiej nie będzie, lepiej już było. Oczywiście Gigi sam wielokrotnie przyznawał, że to właśnie marzenie o zdobyciu Ligi Mistrzów wciąż trzyma go na boisku, motywuje, dodaje wigoru. Oby tylko marzenie nie zamieniło się w obsesję, która spowoduje, iż genialny bramkarz na finiszu swojej kariery zacznie rozmieniać swój niebywały dorobek na drobne. Znamy to zachowanie z parkietów NBA – czasami gwiazdorzy potrafią się strasznie upodlić w rozpaczliwym pościgu za pierścieniem, a i tak na koniec skończyć z niczym, ewentualnie paroma dodatkowymi kontuzjami stawów.

– Miałem 12 lat, gdy po raz pierwszy odwróciłem się do ciebie plecami. I będę to robił dotąd, dopóki moje nogi, głowa i serce pozwolą – napisał kiedyś Buffon w emocjonalnym liście zaadresowanym do… bramki. Cóż – serce pozwala, głowa pozwala. Nogi – chyba zaczęły odmawiać posłuszeństwa.

Nadszedł czas, by zejść ze sceny, mistrzu. Bez dalszych kombinacji, bez przedłużania. Tego jednego pucharu w twojej gablocie zabraknie.

TELEMMGLPICT000130824282_trans_NvBQzQNjv4BqP0Y3-8JIwm7rm7PZ_tnivVKbPMryhpwgaKbXwUO5bIU

Michał Kołkowski

fot. newspix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Mistrzów

Komentarze

0 komentarzy

Loading...