Jeżeli w tym momencie wybieralibyśmy najlepszego piłkarza Ekstraklasy, jest duże prawdopodobieństwo, że wybór padłby na Lukasa Haraslina. Motor napędowy Lechii Piotra Stokowca. Dużą część jego planów pokrzyżowały kontuzje, ale on wraca po nich jeszcze silniejszy. Cóż – być może to ostatnie miesiące Słowaka w naszej lidze. Korzystając z okazji, pogadaliśmy z Lukasem o Lechii, o Parmie, o Antonio Cassano czy o symulowaniu.
Kiedy wracasz do gry?
Na całe szczęście, już prawie wróciłem. W ubiegłym tygodniu odbyłem parę treningów indywidualnych, technicznych i po kilku takich jednostkach wróciłem do zespołu. Od poniedziałku jestem już w pełni gotowi i mam nadzieję, że wkrótce będę mógł wybiec na boisko.
Na jesieni miałeś pierwszą, tak dobrą i równą rundę od momentu przyjazdu do Polski.
Gdy w Gdańsku zacząłem w końcu występować regularnie, na sezon wyeliminowała mnie kontuzja. To było drugie spotkanie, przeciwko Cracovii. Zostałem sfaulowany i diagnoza wykazała zerwanie więzadeł krzyżowych w kolanie, co trochę mnie załamało. Wówczas straciłem bardzo dużo czasu, formę. Z drugiej strony piłkarz nie wybiera terminów, kiedy ma leczyć kontuzję, kiedy odpoczywać, czy kiedy grać dobrze, a kiedy źle. Na następne rozgrywki przygotowaliśmy się świetnie, w głównej mierze dzięki trenerowi Stokowcowi i jego całemu sztabowi szkoleniowemu. Dlatego uważam, że stąd wzięła się równa i dobra forma moja oraz całego zespołu. Oczywiście, bywały takie sytuacje – przez dwa mecze wyglądaliśmy świetnie, potem przez jeden słabo i tak na zmianę, ale mimo to staraliśmy się trzymać wyznaczony poziom. Mnie teraz zatrzymała kontuzja.
Wejście do ligi miałeś kapitalne. Gol z Wisłą Kraków, dublet przeciwko Górnikowi Łęczna. Dlaczego potem przygasłeś?
Nie wiem. To było tak, że dostałem szansę od trenera Brzęczka, w dwóch meczach zdobyłem dwie bramki i potem pojechałem na kadrę Słowacji. W ciągu przerwy na reprezentację w Lechii zmienił się trener – przyszedł Thomas von Heesen. Po powrocie rozmawialiśmy, ale on mnie kompletnie nie znał i stale odsuwał na boczny tor. Przez kilka tygodni w ogóle nie widział dla mnie miejsca w drużynie, a jak już dojrzał, to grałem samotnie w ataku, na dziewiątce. Z moim wzrostem, siłą, parametrami wynika więcej korzyści dla zespołu, jeżeli biegam po skrzydle. Jednak nie będę się tym jakoś usprawiedliwiał. Taki był ten okres. Zacząłem fajnie, potem się trochę zepsuło. W końcówce tamtego sezonu dostałem kolejne szanse już od nowego trenera. Dla mnie najważniejsze jest to, abym grał regularnie i żeby drużyna mogła na mnie polegać. Statystyki też są ważne, ale nie aż tak.
Za Piotra Nowaka przeszliście na trójkę z tyłu i wychodziliście na mecze wahadłami. To dla ciebie chyba też nie było zbytnio komfortowe.
Pamiętam, że zaskoczyła mnie decyzja trenera Nowaka na grę tym systemem. On też dawał mi szanse na dziewiątce, ale w duecie z Grzegorzem Kuświkiem nie do końca zdawało to egzamin. W Ekstraklasie obrońcy mają po dwa metry, są z reguły dobrze zbudowani, więc się od nich odbijałem. Każda długa piłka była stracona. W tym sezonie, gdy walczyliśmy o mistrza, nikt do samego końca nie wiedział, jakim składem wyjdziemy na przeciwników. Raz przed spotkaniem z Wisłą przyszedł do mnie Nowak i powiedział: Przygotuj się, gramy na trójkę z tyłu, będziesz prawym wahadłowym, ale z naciskiem na defensywę. Masz zasuwać.
Na samym początku sądziłem, że on żartuje i robi sobie ze mnie jaja. Uwierzyłem w to dopiero, jak zobaczyłem rozpisaną jedenastkę na tablicy przed meczem na odprawie. Zapieprzałem, strzeliłem gola i trener znalazł dla mnie nową pozycję.
Czy ty czułeś się komfortowo na tym prawym wahadle?
Wiadomo, że dla mnie najlepszą i ulubioną pozycją jest skrzydło. Nie ma znaczenia prawe czy lewe, bo i z tej, i z tej potrafię zejść do środka, zrobić zakos i zakończyć uderzeniem.
W tamtym sezonie, w meczu przeciwko Jagiellonii, gdy prowadziliście 4-0, złapałeś żółtą kartkę, która wyeliminowała ciebie ze spotkania z Lechem. To zachowanie nie było bez sensu?
Tak, oczywiście, że było. Nie mam pojęcia, dlaczego tak zrobiłem, to nie w moim stylu. Może to przez emocje? Strzeliłem gola, wygrywaliśmy wysoko, nie pomyślałem i wykonałem naprawdę głupi wślizg. Ktoś by pewnie zatrzymał ten atak, a nawet jeśli nie, to zwyciężylibyśmy nie 4-0, a 4-1. Bez różnicy. Po czasie mogę powiedzieć – to była moja głupota. Później okazało się, że i tak nie mógłbym w Poznaniu wybiec na boisko z uwagi na kontuzję kolana, ale kto wie, może wziąłbym jakieś tabletki przeciwbólowe… Nie wiem, naprawdę nie wiem, dlaczego złapałem tę żółtą kartkę.
Jak to się stało, że w tamtym sezonie zabrakło pucharów dla Lechii?
Nikt nie był i pewnie nadal nie jest w stanie w to uwierzyć. Po takim sezonie, po takiej rundzie, nie straciliśmy ani jednej bramki w ostatnich siedmiu kolejkach w grupie mistrzowskiej. Cztery zwycięstwa, trzy remisy, wygrana na Wiśle. Wszyscy mówili, że jak Lechia w tym sezonie nie zdobędzie pucharów, to już może być ciężko w przyszłości. Tak naprawdę jedna bramka, a raczej jej brak, zadecydował o mistrzu, o pucharowiczach. To nie mecz z Legią w Warszawie, a u siebie w Gdańsku przeciwko Koronie był najważniejszy. Przynajmniej moim zdaniem. Jeżeli wtedy udałoby nam się wygrać, mielibyśmy podium, a może i mistrzostwo.
Sporą część twoich planów pokrzyżowały w kontuzji. Gdyby nie one, teraz prawdopodobnie rozmawialibyśmy we Włoszech, czy innym kraju na Zachodzie.
A może tak po prostu powinno być? Żebym teraz został chwilę dłużej, poczekał, bardziej dorósł do tej poważnej zachodniej piłki. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Każda kontuzja powoduje u mnie załamanie i podczas nich ciągle myślę o jak najszybszym powrocie. Po tym, jak zerwałem więzadła, wszyscy zastanawiali się czy złapię taką formę jak sprzed tego urazu, a obecnie powtarzają, że gram o wiele lepiej niż wtedy. Jak wyleczę tego złamanego palca, mam nadzieję, iż znów wrócę silniejszy.
Ty też jesteś człowiekiem bardzo ambitnym, więc urazy w pewien sposób wpływają na twoje zachowanie.
Faktycznie, jestem ambitny. Przez te pierwsze dni kontuzji nie da się ze mną rozmawiać. Jak trzeba pogadać, to pogadam, ale cały czas będąc bardzo zdenerwowanym. Pierwszy tydzień jest zawsze najgorszy. Muszę go przetrwać, potem jak już mogę się ruszać to jest okej.
Pierwszą wizytę na San Siro odbyłeś jako dziecko. Miałeś wtedy około jedenastu lat. Ten wyjazd wziął się z obozu Milanu na Słowacji, kiedy zostałeś wybrany jako jeden z trzech najlepszych chłopców.
Obóz trwał przez pięć dni, od poniedziałku do piątku. Wielkie gwiazdy Milanu przyjechały na Słowację, a my ciągle trenowaliśmy. Brało w nim udział trzystu chłopców, a ostatniego dnia trenerzy po dogadaniu się z Włochami, mieli wskazać trójkę najlepszych, którzy pojadą do Mediolanu. Usłyszałem swoje nazwisko, ale byłem trochę zaskoczony. Miałem jedenaście lat. Szok. Popatrzyłem na tatę – bardzo się cieszył, widać było to po nim. Dzięki temu dostałem okazję wycieczki do Mediolanu w tym na San Siro.
Jak zobaczyłeś stadion od środka, przeżyłeś szok?
Na samym początku pamiętam, gdy trzeba było pokonać schody. Musiałem zrobić jeszcze dziesięć pięter, a znajdowałem się już naprawdę wysoko. Gdy stanąłem naprzeciw bramek, autentycznie przeszły mnie ciarki. Pomyślałem: kiedyś będę musiał tu zagrać. To będzie takie moje marzenie, żeby wybiec na San Siro jako piłkarz. Po siedmiu latach je spełniłem, co tylko pokazuje, ile można w życiu osiągnąć ciężko pracą i sumiennością.
Tego debiutu na San Siro pewnie i do tej pory nie jesteś w stanie pojąć.
Gdyby ktoś mi o tym powiedział jak przeszedłem do Parmy – nie uwierzyłbym. Może na Stadio Ennio Tardini, czyli tam gdzie trenowałem, tam gdzie swoją bazę miała Parma, ale w Mediolanie, na tak gigantycznym stadionie? Niemożliwe. Nawet w meczach u siebie siedziałem na ławce, a tu okazało się, że nagle dostałem szansę gry od Roberto Donadoniego w takiej świątyni futbolu. Po śniadaniu przyszedł do mnie trener, powiedział: Lukas, tylko ty na rezerwie jesteś napastnikiem. Jeden zachorował, drugi złapał uraz. Wróciłem do pokoju, ale nie mogłem normalnie funkcjonować. Trząsłem się. Chwilę potem cały w euforii zadzwoniłem do taty, który mówił mi, że mam się uspokoić, że mam wyjść i grać swoje, bez żadnego stresu. O ten spokój było bardzo ciężko.
Ile zawdzięczasz Donadoniemu?
Bardzo dużo. Oni ze sztabem wyciągnęli mnie już po pół roku z Primavery, dali mi szansę w pierwszym zespole. We Włoszech wygląda to kompletnie inaczej niż w Polsce. Nie wiesz kto, z której trybuny, kiedy cię obserwuje. W bazie Parmy było pięć boisk. Na każdym treningu musiałeś dawać z siebie wszystko. Inną szansą były sparingi z pierwszą drużyną, odbywały się one co tydzień, w środy czy czwartki. W przerwie tych meczów zawsze robili zmiany. Młodzi szli do seniorów, ale to zależało wyłącznie od trenera i jego woli.
Czy Roberto Donadoni jest najlepszym trenerem w twojej karierze?
Współpracowałem z wieloma trenerami, do żadnego z nich nie mam pretensji. Wszyscy wiemy, jakim Donadoni był piłkarzem. Takim samym jest szkoleniowcem. Szczery, pozytywny, lubiłem z nim pracować. Z drugiej strony zawsze podchodziłem do niego z wielkim respektem, bałem się, żeby mnie nie opieprzył. Zawsze brał mnie na bok i na spokojnie tłumaczył, nad jakim aspektem muszę popracować.
Czy ty czułeś, że za jeden-dwa sezony możesz stać się pierwszoplanową postacią Parmy?
Trudno mi ocenić. Nie wiadomo, jakby to było, jeżeli Parma zostałaby w Serie A. Po czasie ciężko mówić o takich rzeczach. Cieszę się, że wrócili tam, gdzie ich miejsce przed tym sezonem. Mam nadzieję, że wkrótce wrócę do Włoch, nie obraziłbym się na ofertę z Parmy.
Największe różnice między treningami we Włoszech a w Polsce?
Główną różnicą jest intensywność. W Italii zajęcia trwały nie za długo, ale cechowała je efektywność. Była technika, była taktyka, ale zawsze w podziale na grupy: obrońcy, pomocnicy, napastnicy, skrzydłowi. Zawsze. Teraz w Lechii mamy to samo, ale w Parmie praktykowano to od dziesiątek lat. Te treningi kończyły się dużą grą. Plus mecze towarzyskie z Primaverą, o których wspominałem.
Taktyka też chyba jest tam ważnym czynnikiem.
We Włoszech nie możesz robić błędów taktycznych, trenerzy bardzo zwracają na to uwagę i zależy im na perfekcji w tym aspekcie. W meczach widać, jak praca taktyczna zespołu w treningach przez cały tydzień wpływa na końcowy obraz. Kalka.
Co uznajesz za największe zaskoczenie, jeśli chodzi o ośrodek Parmy?
Boiska. Dwa dla pierwszej drużyny, jedno dla Primavery i dwa dla jeszcze młodszych grup i jeszcze jedno sztucznie. Plus boisko pod balonem, na intensywne treningi, małe gry. Cały środek był dla mnie zaskoczeniem.
Który zawodnik z Parmy zrobił na tobie największe wrażenie?
Cassano. Bez dwóch zdań. Po nim może Amauri, Raffaele Palladino, Alessandro Lucarelli, co teraz jest legendą Parmy. Jednak zdecydowanie największe zrobił Antonio Cassano. Ikona włoskiej piłki nożnej.
Każdy widzi Cassano jako frajera. Że on nie musi trenować, że i tak ma status gwiazdy, że ma olbrzymie ego. Ale Antonio naprawdę jest piłkarzem pierwszej klasy. Może nie było tego widać na boisku, ale on bardzo dużo pracował. Nienawidził przegrywać, doprowadzało go to do wściekłości. Dziadek, ćwiczenie strzeleckie, obijanie poprzeczki – grało się do tej pory, aż Cassano wygrał, w innym wypadku nie mogłeś zejść z boiska treningowego. To nie był przypadek, że grał w tak wielkich klubach.
Pamiętasz jakąś historię, która pokazywała jego status gwiazdy?
Robił ze wszystkich żarty, z każdego się śmiał, z każdym się kłócił. Był zabawny, bardzo pozytywny człowiek. Siedziałem obok niego w szatni. Cały skulony, bałem się cokolwiek powiedzieć, żeby to nie zostało źle przez niego odebrane. Cassano uderzył mnie lekko w głowę i zapytał: Co jest, młody? Jesteśmy w pierwszej drużynie, tu każdy jest na równym poziomie. Potem już normalnie z nim rozmawiałem, ale wcześniej miałem delikatną blokadę. Zawsze pytał się, co u mnie, czy w czymś mi nie pomóc jak wracałem z kadry. Otwarty, gadał ze wszystkimi młodymi. Nigdy nie widziałem tak wyluzowanego zawodnika.
Krążą filmy po internecie, w których Cassano trochę treningi olewał.
Jest jedna sprawa – on miał swojego, osobistego trenera. Nigdy nie biegał z drużyną, zawsze miał swoje ćwiczenia. On należy do tej grupy piłkarzy, która nie musi zbyt dużo biegać, a i tak odwala kawał dobrej roboty z piłką przy nodze. Jego technika była niesamowita. Nikt nie był w stanie odebrać mu piłki, chyba że ograniczył się do faulu.
Wchodziłeś do pierwszego zespołu, byłeś w kluczowym momencie, a klub się rozpadł. Nie martwiło cię to?
Byłem bardzo zdenerwowany, ale też rozżalony. Taki klub jak Parma, trofea, baza treningowa – wszystko stało na najwyższym poziomie. To wielka drużyna, wygrywała przecież Puchar Europy, wychowała Buffona, Giovinco. To już za nami, więc pozostaje mi się cieszyć, że w końcu wrócili na dobre tory.
Ile dał ci ten czas spędzony we Włoszech?
Na pewno bardzo dużo. To był pierwszy moment, kiedy wyjechałem z domu rodzinnego do – można powiedzieć – wielkiego świata. Młodzi zawodnicy mają z tym problem, boją się, jak to będzie, chcą być z rodziną. Dla mnie to było jasne. Za cel obrałem sobie uprawianie futbolu na najwyższym poziomie, więc musiałem wyjechać za granicę. Oczywiście, było mi smutno, czasami płakałem, ale mówimy o rzeczach ludzkich. Codziennie dzwoniłem do rodziców na FaceTimie albo na Skypie. Teraz robię to samo z moją dziewczyną, dzięki czemu w Gdańsku czuje się już prawie jak u siebie w domu.
Był taki moment, w którym bardzo tęskniłem za rodziną. Jak miałem do nich wrócić, zawsze się cieszyłem. Nie lubiłem wyjeżdżać ze Słowacji po wakacjach. To zupełnie inne życie, ale na tym polega to piłkarskie.
Jeżeli Parma teraz zgłosiłaby się do ciebie, podpisałbyś z nimi kontrakt?
To zależy, czy widzieliby we mnie postać z pierwszego składu, czy ławkowicza. W każdym razie nie broniłbym się przed takim ruchem. Nie mógłbym nie przyjąć tej oferty.
W szatni Lechii puszczasz włoskie piosenki, więc trochę ci z tych Włoch zostało.
To nie chodzi o piosenki dla zasady. One mają to do siebie, że są lekkie, kolegom się podobają i dla rozluźnienia po treningu można ich posłuchać. Przed meczami stawiamy na coś mocniejszego, ale tak – sporo mi zostało po pobycie we Włoszech. To świetny kraj i do życia, i do gry w piłkę.
A język włoski? Mówisz bardzo dobrze, zatem pewnie od pierwszych dni w Parmie miałeś lekcje.
Ja się w ogóle nie uczyłem włoskiego. Ani na Słowacji, ani we Włoszech. Po prostu mam ten dar, że jak słyszę kogoś rozmawiającego w danym języku, szybko podłapuję słówka, a potem tworzę zdania. Tym sposobem po włosku umiałem rozmawiać po trzech tygodniach, miesiącu. W szatni gadali, to podłapywałem. Trener również. To nie był dla mnie żaden problem.
Czyli w perspektywie wyjazdu za granicę, nie miałbyś kłopotów z językiem?
Żadnych.
Mówisz lepiej po włosku czy po polsku?
Myślę, że na podobnym poziomie. Teraz może trochę włoski zaniedbałem, ale gdybym wyjechał na dwa tygodnie do Italii, to wszystko bym sobie przypomniał. Tak samo z polskim. Jak wracam na Słowację, miewam problemy z tamtejszymi frazami i wyrzucam z siebie ich polskie odpowiedniki.
Już po trzech tygodniach pobytu w Gdańsku, udzielałeś pomeczowego wywiadu po polsku. Trochę byłem tym zaskoczony.
Ciężko było, ale jakoś dałem radę. Polski i słowacki są do siebie zbliżone, a ja dodatkowo cały czas spędzałem z Polakami, więc jakoś ten język do mnie „przykleili”. Ale nie jest on wiodący. Na takim samym poziomie opanowałem angielski, serbski, chorwacki czy wspomniany włoski.
Tata i dziadek też grali w piłkę. Twoja kariera to dla nich również pewne spełnienie rodzinnej tradycji.
Od początku chcieli, abym uprawiał futbol. Miałem podtrzymać tę tradycję i teraz zresztą powtarzają, że to ja jak na razie najdalej doszedłem, jeśli chodzi o karierę. Za dzieciaka, ciągle wozili mnie na treningi. Nawet jeżeli musieli pracować, to dla nich liczyła się moja kariera. Mało osób na świecie ma taki komfort. Dzięki temu, mogłem w stu procentach skoncentrować się na treningu i dzięki nim dostałem tę szansę, aby teraz występować na profesjonalnym poziomie.
Od początku stawiałeś futbol nad hokejem? Czy wyszło to w międzyczasie?
Od małego zawsze była i pewnie będzie piłka na pierwszym miejscu. Hokej traktowałem na zasadzie czegoś dodatkowego, abym pozostał w ruchu, podtrzymał formę. W futbolu głównym aspektem jest bieganie, a na lodowisku mogłem popracować nad koordynacją, gibkością, balansem ciała. Nauczyłem się jeździć na łyżwach, a to nie jest wcale takie proste jak wszystkim się wydaje. Hokej również pomaga we wzmocnieniu mięśni nóg. Teraz, gdy idę rekreacyjnie pograć, muszę uważać, aby nie złapać jakiejś kontuzji, Na razie to mi się nie przytrafiło i mam nadzieję, że nigdy nie doznam przez to urazu. Z kolegami gramy dla zabawy, idziemy tylko postrzelać albo by odpocząć od tej piłki w sportowy sposób. Jednak futbol zajmuje całe moje życie, nie mam czasu na uprawianie czegoś innego.
Podczas meczów myślę tylko o piłce. Wiadomo, czasami jak dostaję futbolówkę na trzydziestym metrze i widzę, że mam sporo miejsca, to próbuję jakichś niekonwencjonalnych zagrań, niczym w hokeju. Moją rolą jest dogrywanie piłki do napastników albo samemu strzelać gole. Na tym się skupiam.
Dlaczego zdecydowałeś się na Gdańsk te cztery lata temu?
Nie myślałem o pozostaniu w Serie A, bo oni by mnie tam tylko wypożyczyli, a nie o to w tym chodziło. Chciałem mieć szansę występowania w pierwszym zespole, Lechia mi to zagwarantowała, obgadaliśmy to w trójkę z menadżerem i tatą, czy to będzie dobry pomysł. Trafiliśmy, bo w Lechii nauczyłem się tej seniorskiej piłki.
A w tamtym momencie miałeś jakieś inne oferty?
Tak, z Serie A i Serie B, ale oni chcieli mnie od razu odsyłać na wypożyczenie. To było ostatnią rzeczą, która była potrzebna. Założyłem pójście do pierwszej drużyny i tyle.
Na inaugurację sezonu 17/18 też byłeś wiodącą postacią Lechii, świetny mecz przeciwko Wiśle Płock i z Cracovią równie dobrze zacząłeś. W trakcie drugiego spotkania zerwałeś więzadła. Strzał?
Zdecydowanie tak. Nie ukrywam, że byłem zmęczony na tych meczach. Miałem ledwie osiem dni wolnego między startem rozgrywek a młodzieżowymi mistrzostwami Europy. Kiedy koledzy przygotowywali się do nowego sezonu, ja byłem ciągle w treningu i meczach.
Mam wrażenie, że nie byłeś odpowiednio przygotowany pod względem fizycznym.
Z kondycją problemu nie było, wydolność mojego organizmu stoi na wysokim poziomie, ale nogi ewidentnie chciały odpocząć. Niestety, tak wyszło, że zerwałem więzadła. Pierwsza taka moja kontuzja w życiu, nie wiedziałem, co mam zrobić. Po operacji, bałem się ruszyć, usiąść, chodzić. Tak naprawdę bałem się wszystkiego. Byłem psychicznie załamany, wysoko letnia temperatura w ogóle temu nie pomagała. Jestem wdzięczny całemu Orto Medowi i, przede wszystkim, doktorowi Kacprzakowi, że postawili mnie na nogi. Wróciłem do gry dzięki niemu.
Ta kontuzja zahamowała twój rozwój na prawie rok. Końcówka sezonu pokazywała, iż wracasz do swojej optymalnej formy. Zerwałeś więzadła w najważniejszym momencie.
Słyszałem od wielu osób, że po tej kontuzji wraca się bardzo długo, pod względem formy. Ja tak nie uważam. Jeżeli nie grasz przez dziesięć miesięcy, masz o wiele więcej chęci, sił, aby znów o sobie przypomnieć. Potem zaczął się nowy sezon, trener Stokowiec we mnie od początku wierzył, zaufał i wystawiał na lewym skrzydle. Po wyleczeniu kontuzji palca też mam nadzieję na podobny powrót.
Krąży opinia, że lubisz posymulować na boisku. Jak ty odbierasz te słowa?
Uważam, że to przesadzone. Oglądam trochę tych meczów i widzę, że nie ja jestem największym symulantem. Nie będę się wtrącał, niech ocenią to ludzie, którzy się na tym znają. Jest naprawdę sporo fauli na mnie. Potem przychodzą mecze takie jak z Jagiellonią, gdzie sędzia pokazuje pięć żółtych kartek. Jeżeli ktoś poluje na zawodnika, by zrobić mu krzywdę, to jego sprawa. Niech mnie kopią – wynika z tego wiele korzyści dla mojego zespołu. Stałe fragmenty, w tym karne, kartki dla rywali. Okej, faulujesz mnie, ale tracisz bramkę. Drugi raz, tracisz drugą. Każdy ma swoje zdanie, więc jak najbardziej mogą na mnie gadać.
Miałem jedną poważną symulkę na Koronie, kiedy przeciwnik uderzył mnie w kark, a ja złapałem się za głowę. To ułamek sekundy. Mówili, że w spotkaniu ze Śląskiem nie było karnego. Szymon Marciniak poszedł sprawdzić całą sytuację na VAR-ze, wskazał na wapno i co ja mam zrobić? Jakby nie gwizdnął, to trudno. Jestem takim typem zawodnika, który jak widzi obrońcę popełniającego błędy i mającego problemy w meczu, idę wymusić przewinienie.
Podejmujesz pewne ryzyko, przecież to równie dobrze może skończyć się kontuzją.
Jasne, ale co zrobisz? Taka jest piłka. Nie ukrywam, że po meczach siedzę z kostkami i kolanami w urządzeniach „Game Ready”, bo jestem cały poobijany. Tym bardziej mnie to nakręca. Kopniesz mnie, a ja mam z tego korzyść. Taka jest też rola zawodnika.
W każdych ligach, nie tylko w Ekstraklasie odbywa się polowanie na najlepszych, w tym wypadku – Szymona Żurkowskiego czy ciebie.
Oni chcą wyeliminować przeciwnika, wyniszczając jego psychikę. Zależy na jaką osobę trafią. Jak na kogoś słabego mentalnie, wygrywają. Jednak dla mnie to po prostu dodatkowa rzecz, która stale motywuje. Na jesieni nie zagrałem najlepszych derbów, trzeba jasno powiedzieć. Cały czas mnie faulowali, podcinali, jednak my wygraliśmy, my się na koniec cieszyliśmy.
Jak blisko było transferu do Bolonii czy innego zagranicznego zespołu podczas zimowego okna?
Bardzo. Byli w Gdańsku, obserwowali mnie, wydaje mi się, że trochę zabrakło konkretów w tej sytuacji. Ja zgodziłbym się na ofertę kontraktu. Kontuzja pokrzyżowała plany. Też nie chciałem wyjeżdżać z urazem, bo potem mogłoby się okazać, że przez pół roku siedziałbym na ławce. Mój menadżer był w ciągłym kontakcie z tureckimi przedstawicielami Galatasaray, ale dopóki nie ma oferty, są to tylko pogłoski. Jak pojawi się coś na stole, nie będę wybrzydzał i zaakceptuję. Ja też chcę iść do przodu.
Ostatnie trzy pytania na które możesz odpowiedzieć tak lub nie. Czy Lukas Haraslin to najlepszy skrzydłowy Ekstraklasy?
Nie.
Czy to ostatnia runda Lukasa Haraslina w Ekstraklasie?
Pomidor. Zależy czy awansujemy do pucharów, wtedy pojawią się oferty. A Lechia raczej na pewno będzie walczyła w Europie.
Czy Lechia Gdańsk zostanie mistrzem Polski w tym roku?
Odpowiem w maju.
rozmawiał Dominik Klekowski
fot. Wojciech Figurski/400mm.pl