Prowadzący obecnie Zagłębie Lubin Ben van Dael to piąty holenderski trener pracujący w Polsce, a czwarty w lidze. Z tego kraju mieliśmy też dyrektora sportowego, szefa akademii i ośmiu piłkarzy. Ogólny bilans nie wychodzi na plus – częściej kończyło się rozczarowaniem niż zachwytem, ale wcale nie jest powiedziane, że szkoleniowiec „Miedziowych” dołączy do tego liczniejszego grona.
Wszystko oczywiście zaczęło się od Leo Beenhakkera. W lipcu 2006 roku został selekcjonerem reprezentacji Polski. Niejako wypromował się podczas mundialu w Niemczech, na który po wygranych barażach z Bahrajnem wprowadził Trynidad i Tobago. Kopciuszek wstydu nie przyniósł, remisując bezbramkowo ze Szwecją oraz przegrywając po 0:2 z Anglią i Paragwajem. Selekcjonerskie oferty miał jeszcze z Australii i Arabii Saudyjskiej, chciało go również kilka klubów rosyjskich. Mimo to zdecydował się na propozycję złożoną przez PZPN.
Szybko zyskał sobie przychylność mediów i kibiców. Sam fakt zdobywania trofeów z Realem Madryt, Ajaxem czy Feyenoordem oraz prowadzenie holenderskiej kadry sprawiał, że spijano każde słowo z jego ust. Mógł mówić to samo co polscy trenerzy (i często mówił), ale robił to po angielsku, jako człowiek z wielkiego świata, więc taki przekaz miał dużo większą moc. Jeśli ktoś taki powiedział komuś, że jest dobrym piłkarzem, to delikwent mu wierzył i nawet czasami grał jak dobry piłkarz, mimo że w rzeczywistości nim nie był. Chwilami Leo robił także za filozofa, jego opowieści o „jasnej stronie księżyca” stały się już klasyką.
Początki z biało-czerwonymi miał ciężkie. Najpierw towarzyskie 0:2 z Danią, potem 1:3 u siebie z Finlandią na początek eliminacji do Euro 2008. Przełom mentalny nastąpił w domowym meczu z Serbią. Graliśmy dobrze, zremisowaliśmy 1:1, dla kadry objawił się wtedy Radosław Matusiak. I poszło. Drużyna ostatecznie zbudowała się po październikowym zwycięstwie nad Portugalią w Chorzowie – być może najlepszym meczu Polski w XXI wieku – i wyjazdowym triumfie z Belgami, gdy Matusiak ośmieszył Daniela Van Buytena. Wtedy Leo mógłby powiedzieć wszystko, a i tak każdy kupiłby jego mądrości.
Przez eliminacje przeszliśmy już gładko. Jedyną wpadką było 0:1 w Armenii, za to w rewanżu z Portugalczykami zremisowaliśmy, zaś Belgów znów pokonaliśmy. Polacy po raz pierwszy w historii awansowali na mistrzostwa Europy. W finałach niestety zawiedliśmy. Zaczęło się od 0:2 z Niemcami, następnie sędzia Howard Webb stał się wrogiem publicznym numer jeden, dyktując w ostatniej minucie rzut karny dający Austriakom remis. Inna sprawa, że do tego momentu jeden ze swoich meczów życia rozgrywał Artur Boruc, powinniśmy wtedy już wysoko przegrywać. Na koniec minimalna porażka z Chorwacją, gdy w wyjściowym składzie grał Wojciech Łobodziński, a na zmiany wchodzili Adam Kokoszka i Tomasz Zahorski. Mit wielkiego Leo upadł.
Tak naprawdę powinien odejść już wtedy. Trafiły się jeszcze miłe akcenty jak domowe 2:1 z Czechami czy towarzyskie 3:2 na terenie Irlandczyków (piękny gol Roberta Lewandowskiego), ale to już nie było to samo. Na dodatek w październiku 2008 stery w PZPN objęła ekipa Grzegorza Laty, która nie kryła się z niechęcią do Holendra. Lato najchętniej zwolniłby go już po zawstydzającej porażce z Irlandią Północną (pamiętny kiks Artura Boruca po podaniu Michała Żewłakowa), ale kilka dni później wygraliśmy 10:0 z San Marino, trybuny skandowały „Leo!, Leo!”. Trzeba było poczekać na lepszy moment.
Największym oponentem Beenhakkera stał się wiceprezes Antoni Piechniczek.
– Leo Beenhakker eliminował z drużyny wszystkie indywidualności, piłkarzy krnąbrnych, mających swoje zdanie, nie ulegających blichtrowi wielkiego nazwiska. Nie było więc na mistrzostwach Brożka, Kuszczaka, zniechęcił do gry Błaszczykowskiego – zarzucał mu Piechniczek w rozmowie ze Sport.pl.
I dodawał: – Uważam, że powinien zostać z reprezentacją, ale na polskich warunkach. W polskiej kadrze powinny obowiązywać polskie reguły gry, tymczasem on narzucił holenderskie. Trzeba mu to jasno przekazać. W otoczeniu Beenhakkera powinien być najwyżej jeden Holender, potrzebny także jako tłumacz. Całą resztę sztabu trenerskiego muszą stanowić Polacy. Beenhakker powinien dostać zadanie przygotowania swojego następcy, który w sposób płynny i naturalny przejmie po nim w przyszłości kadrę. Nie możemy być zakładnikami Leo. (…) Balon z Beenhakkerem został przez polskie media strasznie napompowany. Po wygraniu eliminacji trener otrzymał wysokie odznaczenie państwowe. Ktoś chyba zapomniał, że eliminacje to dopiero połowa drogi. I co, zabrać mu teraz te ordery?
Przy okazji zawsze gdzieś tam wtrącił, że to on był ostatnim selekcjonerem, który z biało-czerwonymi wyszedł z grupy na wielkiej imprezie i oczywiście chciałby, żeby to się wreszcie zmieniło.
Holender nie pozostawał mu dłużny. – Jako trener i ekspert piłkarski to geniusz, któremu nigdy nie dorównam, ale jako człowiek nie istnieje – mówił w „Przeglądzie Sportowym”. – Cała jego egzystencja sprowadza się do wygadywania jakichś bzdur na mój temat. To jedna z tych osób, które zawsze chowają się w przeszłości polskiego futbolu – dodawał, cytowany przez TVN24.
Nieraz Beenhakker miał słuszne pretensje, na przykład, gdy już długo po fakcie żądano od niego raportu na piśmie dotyczącego Euro 2008. Albo wtedy, gdy Piechniczek chciał się dowiedzieć, dlaczego nie gramy z kontry i ogólnie oczekiwał, że Leo będzie mu się ze wszystkiego spowiadał. Ale selekcjoner z Kraju Tulipanów też coraz częściej pokazywał swoją „ciemną stronę księżyca” i coraz trudniej przychodziło mu udawanie, że nie czuje się u nas jak misjonarz u dzikusów, który ma ich nauczyć cywilizowanego życia. Szczególnie zostanie zapamiętany z apelu o wyjście z drewnianych chatek, kiedy jeszcze przed Euro 2008 pytano go o naturalizację Rogera Guerreiro.
Wiedząc, że nowe władze PZPN go nie wspierają, Leo coraz bardziej ostentacyjnie je lekceważył. Na początku 2009 roku został konsultantem technicznym Feyenoordu, mimo sprzeciwu Laty. Czara goryczy przelała się we wrześniu, po zawstydzającym 0:3 ze Słowenią. Lato wykazał się wtedy maksymalnym brakiem klasy, zwalniając selekcjonera przed kamerami. Współpraca, która od miesięcy męczyła obie strony, wreszcie została zakończona. Beenhakker jako trener więcej już się nie udzielał, później był jeszcze dyrektorem Feyenoordu, Ujpestu i federacji Trynidadu, a teraz zaczyna czwarty rok na emeryturze.
***
Niecały rok po wywaleniu Beenhakkera, w sierpniu 2010, dwuletni kontrakt z Wisłą Kraków podpisał Robert Maaskant. Niektórzy mogli go już kojarzyć, bo prowadzona przez niego Breda latem 2009 w eliminacjach Ligi Europy pokazała miejsce w szeregu Polonii Warszawa (1:0, 3:1). Za tym ruchem stał przede wszystkim jego rodak Stan Valckx, który nieco wcześniej został dyrektorem sportowym „Białej Gwiazdy”. Wcześniej pełnił tę funkcję m.in. w PSV, co mogło go uwiarygadniało. Do pewnego momentu Valckx cieszył się wielkim zaufaniem ze strony kibiców Wisły, głównie ze względu na sprowadzenie Maora Meliksona, który został gwiazdą polskich boisk. Z czasem jednak liczba kosztownych niewypałów zaczęła być zbyt duża.
Wisła Maaskanta często nie prezentowała porywającego stylu gry, choć zdarzały jej się naprawdę efektowne przebłyski, jak pamiętne 4:0 z Legią na swoim stadionie. Ostatecznie udało się zdobyć mistrzostwo Polski (jak na razie ostatnie w dziejach krakowskiego klubu). Przed ostatnią kolejką tytuł był pewny, Wisła podejmowała u siebie Polonię Warszawa i rozczarowała, przegrywając 0:2, co sprawiło, że świętowanie sukcesu nie smakowało aż tak dobrze. Ogólnie uważano, że Holender tym mistrzostwem po prostu zrobił swoje, wykonał powinność, ale trudno go jeszcze wynosić na piedestał.
Prawdziwym testem miały być europejskie puchary. Skonto Ryga i Liteks Łowecz udało się przejść bez żadnego potknięcia. Ostatnią przeszkodą ku upragnionej Lidze Mistrzów był APOEL Nikozja. U siebie „Biała Gwiazda” wygrała 1:0 po efektownym golu Patryka Małeckiego. W rewanżu zdecydowania odstawała, nie radziła sobie w bardzo wysokiej temperaturze, dostała dwa gole, ale gdy w 71. minucie kontaktową bramkę zdobył Cezary Wilk, bramy raju zostały uchylone. Niestety, tylko na chwilę. Jeszcze jedną świetną akcję przeprowadził późniejszy piłkarz Legii, Ivan Trickovski i po raz drugi do siatki trafił Ailton. Wróciły koszmary z dwumeczu z Panathinaikosem.
Skoro nie awansowano do LM, wyszło na to, że Wisła wtedy przeinwestowała. Na otarcie łez została jej Liga Europa i nawet – już bez Maaskanta – wyszła z grupy dzięki zwycięstwu nad Twente i niesamowitej końcówce Odense w starciu z Fulham, ale tamten czas był początkiem problemów, które klub po części odczuwa do dziś. Wiosną drużyna odpadła ze Standardem Liege, a w Ekstraklasie zajęła dopiero siódme miejsce.
Holenderski trener został zwolniony na początku listopada, dzień po porażce w derbach z Cracovią, co było zasługą gola… Koena van der Biezena.
– Moim zdaniem, jeśli ktoś chciał mnie zwolnić, to lepiej byłoby to zrobić w grudniu. Tak byłoby lepiej dla wszystkich. Dla klubu, piłkarzy i sztabu szkoleniowego. Lepiej byłoby, gdybym to ja miał możliwość rozwiązania problemów. Zawodnicy mi wierzą, sztab mi wierzy, wszyscy w klubie mi wierzą, z wyjątkiem zarządu. Moja praca została powstrzymana w połowie drogi. Wiadomo, że Wisła ma nadal wielki potencjał. Przypomnę, że ten sezon zaczął się dla nas bardzo wcześnie. Dlatego zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak trudnym miesiącem dla drużyny będzie listopad. Do tego doszło mnóstwo kontuzji. Dla mnie decyzja zarządu o moim zwolnieniu nie jest racjonalna. Trzeba ją określić jako emocjonalną. Uważam, że w profesjonalnym sporcie tak być nie powinno, bo w takich sprawach nie należy się kierować emocjami. W taki sposób nie da się zbudować niczego trwałego. Po meczu z Cracovią zadziałały emocje – komentował rozczarowany Maaskant na łamach „Gazety Krakowskiej”.
Głowa Valckxa poleciała w czerwcu 2012 roku, już po zakończeniu sezonu. Na plus można mu zapisać transfery Meliksona, Sergeia Pareiki czy Dudu Bitona, ale były też niewypały jak Serge Branco, Nourdin Boukhari, Kew Jaliens czy Michael Lamey.
Valckx później dyrektorował w cypryjskim Anorthosisie i „macierzystym” VVV Venlo, którego był wychowankiem jako piłkarz. Maaskant obecnie pełni podobną rolę w drugoligowym Almere City, a wcześniej po zamknięciu polskiego rozdziału prowadził m.in. Groningen, Dinamo Mińsk, ponownie Bredę i Go Ahead Eagles.
***
Przez chwilę w Ekstraklasie pracowało dwóch holenderskich trenerów. Zimą 2011 stery w Polonii Warszawa objął Theo Bos, w ojczyźnie prowadzący Den Bosch i Vitesse. Józef Wojciechowski chciał zatrudnić Leo Beenhakkera, ale były selekcjoner nie zamierzał rzucać posady dyrektora technicznego Feyenoordu. Polecił jednak Bosa i Wojciechowski skorzystał z podpowiedzi. Razem z nim przyszli asystent Mark van Hintum i dyrektor Jan de Zeeuw.
Na posadach utrzymali się do połowy marca. Bos poprowadził „Czarne Koszule” w pięciu meczach: trzech ligowych i dwóch pucharowych. Zaczął od wyjazdowego zwycięstwa nad Lechem w ćwierćfinale PP. W ligowym debiucie bezbramkowo zremisował u siebie z Górnikiem Zabrze. Reszta to same porażki. W rewanżu z Lechem odpadł (domowe 1:2), przegrał po 0:1 na wyjazdach z Legią oraz Zagłębiem Lubin i nadszedł jego koniec.
Wojciechowski przeprowadził operację w typowym dla siebie stylu. Dopiero co zapewnił, że Bos jest pewny posady do końca sezonu, ale po kolejnej porażce zmienił zdanie o 180 stopni. – Nie mogę jako prezes wpaść w marazm bezradności. Moi zawodnicy wyszli na mecz z Zagłębiem bez jaj. Tak, jakby chcieli Bosa zwolnić. Ale chcę zaznaczyć, że nie jest to moja decyzja. Podjął ją członek Rady Nadzorczej Jerzy Klockowski. Zapytałem go, co by zrobił. On powiedział, że pożegnałby Holendrów. Więc tak zrobię – pokrętnie tłumaczył w „Przeglądzie Sportowym”.
Gorzej, że o pożegnaniu holenderskiej ekipy najpierw dowiedzieli się dziennikarze, a dopiero później sami zainteresowani. Trener na początku myślał, że ktoś sobie z niego żartuje. Na osłodę zabrał do domu pensję za cały sezon, więc przynajmniej finansowo stratny nie był.
Dalsze losy Bosa są smutne. Prowadził FC Dordrecht, gdy w styczniu 2012 zdiagnozowano u niego raka trzustki, co zmusiło go do porzucenia zawodu. Zmarł niewiele ponad rok później w wieku zaledwie 47 lat.
***
W marcu 2014 roku schedę po zwolnionym Michale Probierzu przejął w Lechii Gdańsk Ricardo Moniz. Jego CV nie odstraszało, zdobył mistrzostwo i Puchar Austrii z Red Bull Salzburg, prowadził też węgierski Ferencvaros. Biało-zieloni pod jego wodzą potrafili grać ofensywną, miłą dla oka piłkę. W dziewięciu meczach pod wodzą Moniza wywalczyli 15 punktów i choć zajmując czwarte miejsce do pucharów się nie zakwalifikowali, pracę Holendra oceniano pozytywnie. Piłkarzom również przypadł do gustu. – Od początku stawiał na ofensywę, co mi bardzo odpowiadało. Ucieszyłem się, gdy przekazał nam, jaką taktyką będziemy grali. Potrafił też zaszczepić w nas dużą wiarę we własne umiejętności. Potrzebowaliśmy tego. Odpaliliśmy i szkoda, że ta współpraca dość szybko się zakończyła – mówił dla 2×45.info Maciej Makuszewski, który nie ukrywał, że odrzucił wiele ofert i podpisał dłuższy kontrakt właśnie ze względu na osobę nowego trenera.
Jakież było więc zaskoczenie, gdy na początku czerwca zupełnie bez ostrzeżenia postanowił on odejść z klubu. Miało chodzić o powody rodzinne, tyle że… dwa dni później Moniza zaprezentowano jako szkoleniowca TSV 1860 Monachium. Krótko mówiąc, zwiał, gdy tylko otrzymał lepszą ofertę. Pojawiła się też jednak druga wersja: jego matka umierała, a z Monachium miał do niej dużo bliżej niż z Gdańska. Ponadto nie dogadywał się z Adamem Mandziarą, który wtrącał mu się do składu. Jeśli tak było, pytanie, dlaczego nieco wcześniej przy okazji plotek łączących go z Blackpool, zdecydowanie wyśmiewał te doniesienia i mówił, że nie chce zburzyć tego, co już w Lechii zbudowano.
Z TSV wyleciał po trzech miesiącach. Następnie bez większego powodzenia odpowiadał za wyniki Notts County, FC Eindhoven, Randers i AS Trenczyn (do października 2018).
***
Holenderskich piłkarzy mieliśmy w Ekstraklasie ośmiu. Wszyscy przewinęli się przez nią w latach 2010-2013. Żaden się w pełni nie sprawdził, więc nic dziwnego, że zrażono się do tego kierunku. Największym nazwiskiem był Kew Jaliens, który przychodził za czasów Maaskanta i Valckxa jako 10-krotny reprezentant Oranje z występem na mundialu w Niemczech. Jak na skalę oczekiwań i zarobków (130 tys. zł brutto miesięcznie), okazał się niewypałem. Potrafił grać solidnie, dołożył cegiełkę do mistrzostwa, ale jednak w najważniejszych meczach często zawodził. Wychodził brak szybkości, chwilami pozorował grę. „Legendą” stało się jego uciekanie od miejsca wydarzeń w meczu z Twente w Lidze Europy. W Wiśle spędził dwa i pół roku. Im dalej w las, tym było gorzej. Odszedł latem 2013, pograł jeszcze w dwóch klubach australijskich i zakończył karierę.
Pół roku po Jaliensie na Reymonta przyszedł inny holenderski obrońca Michael Lamey. Swego czasu musiał być niezły, skoro wywalczył trzy mistrzostwa z PSV i rozegrał blisko 50 meczów w 1. Bundeslidze. Do Polski przyszedł już jednak w formie lekko emerytalnej. Jedyny pozytywny akcent to gol z Liteksem w eliminacjach Ligi Mistrzów. 3 maja 2012, po porażce 0:2 w Zabrzu, razem z Dudu Bitonem, Draganem Paljiciem i właśnie Jaliensem został odsunięty od pierwszego zespołu. Trzy tygodnie później rozwiązał kontrakt, był nawet na testach w West Hamie, ale wylądował w RKC Waalwijk i tam po dwóch latach zawiesił buty na kołku.
Po świetnych sezonach w drugiej lidze holenderskiej do Ekstraklasy przychodzili Fred Benson, Johan Voskamp i Koen van der Biezen. Wszyscy wyjeżdżali jako rozczarowania. Benson co prawda jest autorem pierwszego oficjalnego gola na nowym stadionie Lechii, ale to był jedyny pozytyw jego pobytu w Gdańsku. Po pół roku już go w klubie nie było. Inna sprawa, że w tym wypadku chyba należało poczekać. Benson niedługo potem bardzo dobrze radził sobie w Eredivisie w barwach PEC Zwolle, gdzie jego klubowym kolegą był wówczas Mateusz Klich. Trener Tomasz Kafarski kilka lat później przyznał, że Lechii zabrakło cierpliwości, bo piłkarz ten występuje dobrze głównie w tych klubach, w których spędza więcej czasu. Dzięki występom w PEC ruszył jeszcze na zarobek do Sheriffa Tyraspol i Dinama Bukareszt. Z graniem skończył w 2017 roku po rozstaniu z wymienianym już przy Lameyu RCK Waalwijk.
Voskamp po obiecującym początku znacznie spuścił z tonu i już nigdy nie zdołał odzyskać zaufania. Nie przeszkodziło mu to po powrocie na drugi front do Holandii. Jeszcze w trzech sezonach ładował tam po kilkanaście goli. Obecnie gra już na poziomie amatorskim.
Van der Biezen dał wygraną w derbach Krakowa, ale całościowo zdecydowanie nie spełnił oczekiwań (25 spotkań, 4 bramki). Później miał nawet lepszy okres w 2. Bundeslidze (KSC), lecz teraz notuje gwałtowny zjazd. W poprzednim sezonie ani razu nie trafił do siatki w barwach Paderborn (trzeci front w Niemczech) i TOP Oss (drugi front w Holandii), w którym jest do dziś. W tej edycji wreszcie się przełamał i doczekał gola. Gorzej, że na jednym się skończyło.
Jeszcze przed Van der Biezenem do Cracovii przyszedł lewy obrońca Hesdey Suart. Sprowadzono go w pośpiechu i spodziewano się od razu wielkich rzeczy, mimo że facet u siebie grał jedynie w drugiej lidze. Z marszu zadebiutował z Koroną, koszulkę z jego nazwiskiem dostarczono dopiero w dniu meczu. Nie mogło wyjść dobrze i nie wyszło. Minęło pół roku nim Suart się zaaklimatyzował, ale z czasem zaczął się nieźle prezentować. W 2. kolejce nowego sezonu, w spotkaniu z Legą, doznał jednak kontuzji. Miał pauzować miesiąc, wyszły ponad dwa. Zagrał jeden mecz i znów wypadł. Dopiero wiosną 2012 wskoczył do składu, tyle że „Pasy” przez całą rundę wygrały zaledwie raz i spadły do I ligi. Holender, podobnie jak wielu innych zawodników, rozwiązał umowę. Po roku Suart liczył na ponowny angaż w Cracovii, bo po powrocie do Kraju Tulipanów występował jedynie amatorsko. Nie zdecydowano się na jego zatrudnienie i więcej już o nim nie usłyszeliśmy.
Latem 2010 sporym wydarzeniem był transfer do Arki Gdynia Marciano Brumy. Przychodził prosto z Eredivisie (Willem II), a wcześniej pograł trochę w Championship dla Barnsley. Nie prezentował się oszałamiająco, ale na tyle solidnie, że po jednym sezonie przechwycił go Lech Poznań. Przy Bułgarskiej Bruma spędził sześć miesięcy i nagle odszedł, podobno z powodów rodzinnych. W piłkę chyba gra do dziś, ale to zawsze był szczebel amatorski. W pewnym sensie podobnie wyglądała historia z Kongijczykiem Joelem Tshibambą. Arka ściągnęła tego napastnika z NEC Nijmegen, obiecująco wypadł przez pół roku i powędrował do Lecha, gdzie srodze rozczarował, przy okazji sprawiając problemy pozaboiskowe. Poznańscy kibice zapamiętają go jedynie z bramki na Manchesterze City. Co do Brumy, warto dodać, że znacznie większą karierę robi jego młodszy brat Jeffrey. Obecnie ma 27 lat, gra w Schalke na wypożyczeniu z Wolfsburga, a w CV już 25 występów dla reprezentacji Oranje.
Niewielu obcokrajowców przychodzących do Polski miało lepsze CV niż Collins John, którego w sezonie 2013/14 zaangażował Piast Gliwice. 95 meczów i 20 goli w Premier League musiało robić wrażenie. Wystarczyło jednak spojrzeć na jego dalsze losy, by nie robić sobie wielkich nadziei, że coś z tego będzie. Facet we wcześniejszych trzech sezonach zanotował łącznie osiem ligowych występów dla… trzech klubów (azerska Qabala, irański Mes i Barnet FC z League Two). Po rundzie jesiennej w Gliwicach John miał na koncie dwa występy w Ekstraklasie i to jako rezerwowy w końcówkach. Nadal nie uporał się z zaległościami treningowymi i nadwagą. Nie było sensu tego ciągnąć. Sam zainteresowany przekonywał, że schudł 9 kilogramów, a zdecydował się na odejście, bo po narodzinach córki wolał zostać w Holandii. Już po rozstaniu media obiegła wieść, że zawodnik zwrócił Piastowi wszystkie pieniądze, które otrzymał, ale rzeczywistość wyglądała inaczej. Po prostu przelał klubowi koszty swojego zakwaterowania, czyli mniej więcej równowartość jednej pensji, która wcale nie wynosiła tysiąc euro jak pisano, a około 20 tys. zł miesięcznie. Krótko mówiąc – wtopa i to nie za darmo.
***
Jak widzicie, mało tu pozytywnych historii. Być może z perspektywy lat najlepiej wspominanym Holendrem w Polsce, obok Leo Beenhakkera będzie, Richard Grootscholten. W czerwcu 2013 roku został dyrektorem akademii Zagłębia Lubin. Wcześniej koordynował szkolenie w Sparcie Rotterdam, która w tym czasie wychowała m.in. Kevina Strootmana. Na Dolnym Śląsku miał przekazać „know-how” i wyznaczyć długoterminowy kierunek rozwoju. Po trzech latach jego misja dobiegła końca. Grootscholten niedługo potem został szefem szkolenia w Feyenoordzie. Kilka dni temu formalnie przestał tam pracować, ale rozstanie z dniem 1 marca ogłoszono już pod koniec listopada ubiegłego roku. Powodem miały być odmienne zdania co do prowadzonej polityki szkoleniowej.
Po części jego dzieło kontynuuje dziś Ben van Dael. W lipcu Zagłębie zatrudniło go jako osobę odpowiedzialną za szkolenie młodzieży i koordynowanie wprowadzania młodych piłkarzy do pierwszej drużyny. W październiku został na chwilę włączony do sztabu szkoleniowego Mariusza Lewandowskiego, a gdy go zwolniono, przejął stery. Miał być jedynie szkoleniowcem tymczasowym, ale z czasem – po części z braku laku, z kilkoma kandydatami się nie dogadano – postanowiono, że zostaje w tej roli na stałe. Nikogo nie zrażał fakt, że samodzielnie prowadził jedynie drugoligową Fortunę Sittard, którą co prawda najpierw utrzymał, lecz w następnym sezonie został zwolniony po zdobyciu jednego punktu w dziewięciu kolejkach.
Van Dael w Lubinie zaczął od trzech z rzędu porażek, jednak zespół grał coraz lepiej. Jesienią w dobrym stylu wygrał w Sosnowcu, a apogeum nastąpiło w Białymstoku, gdzie Zagłębie rozbiło Jagiellonię 4:0, a mogło być drugie tyle. „Miedziowi” wiosną wystartowali niezwykle obiecująco: w pełni zasłużenie, choć dopiero po samobóju w doliczonym czasie, pokonali Lecha na wyjeździe, z kolei tydzień później nie dali szans Miedzi Legnica. Otrzeźwienie przyszło w przegranych derbach ze Śląskiem Wrocław. Jeszcze nie jest super.
Dziś Zagłębie podejmuje Lechię Gdańsk i będzie to jeden z tych meczów, który może określić, co Van Dael osiągnie w Polsce jako trener. Lubinianie tracą już sześć punktów do ósmej Korony Kielce, więc limit błędów mają niewielki jeśli chcą myśleć o grupie mistrzowskiej. Z drugiej strony, na papierze do końca fazy zasadniczej mają dobry terminarz (z rywali z czołówki jest tylko Pogoń), więc nawet w razie niepowodzenia w spotkaniu z liderem, niczego byśmy nie przesądzali. Van Dael wciąż ma szansę trafić do mniejszościowej grupy Holendrów, którym się w Polsce powiodło.
Fot. FotoPyk/newspix.pl/Michał Stawowiak/400mm.pl