Miedź Legnica po awansie do Ekstraklasy zaczęła robić wszystko inaczej niż reszta. W lidze, w której trenerom od tempa karuzeli szaleje błędnik – oni podpisali ze szkoleniowcem pięcioletni kontrakt. W lidze, w której beniaminek chowa się zwykle za podwójną gardą i strzela głównie po kontrach – oni próbują ataku pozycyjnego.
Wreszcie w lidze, w której kluby przynajmniej starają się mieć bramkarza, oni wystawiają Antona Kanibołockiego.
Jest to jednak przebieraniec pierwszej wody. Być może posiada choćby przeciętne umiejętności i w miarę solidny warsztat, ale póki co nie daje tego po sobie poznać. A przecież wydawało się, że może być wartością dodaną tej ligi. Pięć lat w Szachtarze Donieck, klubie nieosiągalnym dla większości ligowców? Sezon w Karabachu, do którego ogórków też nie biorą? Ponad siedemdziesiąt meczów na szczeblu ligi ukraińskiej? Gra w ukraińskiej młodzieżówce? Dodając do tego, że Ukrainiec to chłop w sile wieku – można było mieć względem niego jakieś nadzieje.
Ale on sam brutalnie się z nich obdziera.
I wypada tylko spytać: ile jeszcze? Jeśli w Legnicy nie przejrzą na oczy po takim meczu, jak dziś z Zagłębiem Lubin, prawdopodobnie nie przejrzą już wcale. Legniczanie dostali w papkę 3:0, ale kto wie, jak potoczyłby się ten mecz, gdyby nie kardynalne babole Kanibołockiego.
Pierwszy – w 15. minucie. Filip Starzyński uderza z wolnego. Wybiera źle – strzał w zasięgu człowieka stojącego w bramce, który jest dobrze ustawiony.
Ze strzałem sobie jednak nie radzi…
A wszystko wykorzystuje Pawłowski.
Drugi – w 82. minucie. Najpierw całkiem sprawnie zażegnał niebezpieczeństwo (choć i tak był spalony), a później zrobił to…
I stało się to…
To jasne, że przy tej bramce nie popisał się również Augustyniak, który myślami był właśnie gdzieś pomiędzy kolacją a serialem na Netflixie, ale większą winą obarczamy Kanibołockiego. To on miał sytuację jak na tacy. Musiał widzieć, że jego kolega jest głową w chmurach – i powinien albo do niego krzyknąć, albo w ogóle nie podawać. Kopnął piłkę w jego kierunku licząc na to, że w pół sekundy w cudowny sposób się przebudzi, a później spóźnił się z interwencją. No, tak to nie działa.
A to tylko kardynalne błędy, po których padły bramki, mniejszych było więcej. Na przykład jak wtedy, gdy nie potrafił złapać piłki bo dość miernym strzale Bohara. Albo gdy na początku meczu podał piłkę do Filipa Starzyńskiego, który momentalnie posłał strzał, ale okazał się on niecelny.
Halo, Miedź, tak to wy się nie utrzymacie. Jeśli na serio myślicie o pozostaniu w elicie, mała rada dla was – sprawcie sobie bramkarza. Jakiegokolwiek. Jeśli mielibyśmy wskazać dziś główny argument przemawiający za grą Kanibołockiego, byłyby to umiejętności jego rywala do miejsca między słupkami, Łukasza Sapeli. Jak na poziom Ekstraklasy – trochę mało atutów. Liczby Ukraińca nijak nie bronią, w 15 meczach wyjął 24 bramki, co daje średnią 1,6 puszczonych piłek na mecz. Na rynku jest parę ciekawych nazwisk. Każdy będzie lepszy niż ukraiński przebieraniec.
Fot. FotoPyK