Reklama

Serial o Wiśle na Netfliksie? Od razu kilka sezonów

red6

Autor:red6

24 stycznia 2019, 14:29 • 16 min czytania 0 komentarzy

O pożyczaniu pieniędzy od rodziców, by mieć za co przeżyć kolejne dni. O spotkaniu z Vanną Ly, na którym piłkarze uwierzyli przebierańcowi. O Lechu, który nie daje szans wychowanych przez siebie bramkarzom. O początkach w ekstraklasie, które nie były kolorowe. O lojalności wobec Wisły i o szatni, która była jak rodzina. Zapraszamy na długą rozmowę z Mateuszem Lisem, który jesienią wskoczył do bramki Białej Gwiazdy, a w lidze już przeżył tyle, że mógłby wspomnieniami obdzielić kilku graczy. 

Serial o Wiśle na Netfliksie? Od razu kilka sezonów

Spotykamy się w dniu, w którym Wisła odzyskała licencję. Miałeś moment, w którym zwątpiłeś, że to się wydarzy? 

Chyba nie. Nawet nie myślałem szczególnie o tym, że została zawieszona, bo od razu docierały do nas słuchy, że to tylko chwilowe rozwiązanie. Cały czas wierzyłem, że wiosną zagramy w ekstraklasie. 

Netflix udźwignąłby serial o Wiśle? 

Myślę, że tak, mogliby się tym zająć. Mam tylko jedną wątpliwość – wątków i zwrotów akcji mieliśmy tyle, że chyba mieliby problem ze zmieszczeniem wszystkiego w jednym sezonie!

Reklama

Jak ten serial wyglądał z perspektywy piłkarza? 

Tak naprawdę podobnie jak z każdej innej, bo o wielu rzeczach wiedzieliśmy dokładnie tyle samo co wszyscy. O rozwoju wypadków dowiadywaliśmy się przede wszystkim z mediów. Nie ukrywam, że sporo czasu poświęciłem na śledzenie tych wszystkich doniesień. Niby człowiek był częścią tego wszystkiego, niby znajdował się blisko centrum wydarzeń, a tak naprawdę nie wiedział nic… Dopiero w momencie, w którym stery objął prezes Wisłocki oraz ludzie, którzy mu pomagają, dostawaliśmy telefony i ta komunikacja zaczęła wyglądać tak, jak powinna. 

Czasami dostawaliście informacje z pierwszej ręki – słynny Vanna Ly spotkał się z wami osobiście. 

Teraz można się z tego śmiać, ale wtedy każdy z nas zareagował na to pozytywnie. Uznaliśmy, że skoro przylatuje i chce się spotkać, żeby osobiście przekazać nam wieści, to jest poważnym człowiekiem. Zapewnił nas, że będzie dobrze, że do tego i tego dnia na koncie klubu pojawi się przelew. Może to kwestia tego, że mieliśmy dwie godziny do meczu z Lechem i byliśmy już na nim skupieni, ale uwierzyliśmy temu facetowi. 

Naprawdę? Ludzie, którzy mieli z nim styczność, wspominali, że to śmierdziało na kilometr. 

Gdzieś z tyłu głowy na pewno pojawiła się myśl, że to może być wałek, ale bardziej z automatu. Przez te wszystkie wydarzenia staliśmy się bowiem tak nieufni, że w pełni przekonać mógł nas chyba tylko widok pieniędzy na kontach. Nie zmienia to faktu, że Vanna Ly na spotkaniu wypadł pozytywnie. Leciutko powiało optymizmem. 

Reklama

Tym bardziej musiało boleć, gdy okazało się, że to przebieraniec. 

Najgorsze w tym wszystkim było właśnie to, jak wiele razy zostaliśmy oszukani. Po raz kolejny usłyszeliśmy obietnice, po raz kolejny nastawiliśmy się na to, że zaraz wyjdziemy na prostą i po raz kolejny skończyło się na słowach. Wcześniej wielokrotnie zapewniano nas, że prowadzone są rozmowy, że powinniśmy się wstrzymać, że lada moment coś się wydarzy. Chcieliśmy być fair i szliśmy klubowi na rękę, ale wychodziliśmy na tym źle.

Był moment, w którym zaczęło brakować ci cierpliwości? 

Dopiero po sytuacji z Vanną Ly i słynnym przelewem, który nie dotarł. Do tego czasu dawałem radę. Gdy grała liga, łatwiej było się od tego wszystkiego odciąć. 

W żaden sposób nie przekładało się to na waszą postawę? 

Tak naprawdę w trakcie meczu skupiasz się na robocie i nie masz w głowie miejsca na nic innego. Nieco inaczej jest w trakcie treningu. Tu mogło się zdarzyć tak, że pojawiały się różne myśli – niekoniecznie takie, które akurat powinny się pojawić. Nie mówię jednak, że to była nasza codzienność, bo z reguły potrafiliśmy się odciąć. Atmosferę w drużynie mieliśmy taką, że wszystko przychodziło trochę łatwiej. Byliśmy jednością jak rodzina. 

PLOCK 14.12.2018 MECZ 19. KOLEJKA LOTTO EKSTRAKLASA SEZON 2018/19: WISLA PLOCK - WISLA KRAKOW 1:2 --- POLISH FOOTBALL TOP LEAGUE MATCH: WISLA PLOCK - WISLA CRACOW 1:2 MATEUSZ LIS FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Mieliście siły, żeby jeszcze z tego żartować? 

Do pewnego momentu było tak, że im dalej w las, tym ten żart się coraz bardziej wyostrzał. Pamiętam, że jeszcze w trakcie największego zamieszania były podśmiechujki z tego, że skoro gość ma udziały w City, to teraz będziemy potęgą, w której każdy będzie chciał grać. Że tak naprawdę mamy farta! Później nie było nam już do śmiechu. 

Chleb z cukrem czy ryż z keczupem? 

Może być ryż z keczupem, choć akurat na jedzeniu nigdy nie oszczędzałem. 

Byłeś w o tyle trudniejszej sytuacji, że nie miałeś kiedyś odłożyć. 

Zobaczyłem jedną pensję przez pół rok w ekstraklasie, a wcześniej byłem w pierwszej lidze. Miałem jakieś oszczędności, ale szybko się skończyły. Na szczęście zawsze mogłem liczyć na wsparcie rodziców i brata. Tata ciągle powtarzał, że jedyna rzecz, którą powinienem się przejmować, to treningi i mecze. Że oni są po to, żeby mi pomagać. Pewnie mógłbym liczyć też na inne osoby – przyjaciół, znajomych czy menedżerów – ale nie chciałem wychodzić z moimi problemami poza rodzinę i doprowadzić do sytuacji, w której ktoś będzie się o te pieniądze upominał, a ja nie będę mógł oddać. 

Po tym, jak zobaczyłem je na swoim koncie, w pierwszej kolejności spłaciłem wszystkie długi. Nie pochodzę z zamożnego domu. Nigdy niczego nam nie brakowało, ale w żadne luksusy nie opływaliśmy. Moi rodzice do wszystkiego doszli ciężką pracą, dzięki niej mogli mi w trudnym momencie pomóc, za co wielki szacunek, który chciałem wyrazić również przez jak najszybszą spłatę. 

Wstyd było prosić o pomoc? 

Może nie wstyd, ale łapałem się na tym, że czekałem z tym do ostatniej chwili. Prosiłem o pieniądze dopiero wtedy, gdy już naprawdę musiałem to zrobić. Wcześniej ciągle łudziłem się, że Wisła może coś przeleje i jakoś to będzie. Że może tym razem pani Sarapata dotrzyma jakiejś obietnicy. 

Rodzice chyba w ogóle odegrali bardzo dużą rolę w twojej karierze. 

Zarówno rodzice, jak i brat. Jeszcze w Zielonej Górze tata wstawał razem ze mną i woził mnie na treningi, później mnie z nich odbierali i na każdym kroku mogłem liczyć na wsparcie. Byli na prawie wszystkich meczach i zostało im to do dziś. Choć mieszkają w Hamburgu, potrafili przyjechać na jedenaście czy dwanaście spotkań w ostatniej rundzie! Czasami nie mogłem poświęcić im zbyt wiele czasu, bo mieliśmy zbiórkę, ale to ich nie odstraszało i byli tylko po to, żeby zobaczyć mnie w akcji, po czym rano wracali. Dawało mi to dodatkowego kopa, choć bywało tak, że prosiłem ich, żeby odpuścili. Zawsze są mile widziani, ale chciałem, by zatroszczyli się o swoje zdrowie i czasami pomyśleli też o sobie. W odpowiedzi słyszałem tylko, że wolą mnie zobaczyć, niż nudzić się w domu. Na początku bardzo się denerwowali, po mnie też widzieli, że nie jestem spokojny, ale po pewnym czasie tata przyznał, że jest lepiej i może na spokojnie zajmować miejsce na stadionie. 

To jeden z tych wymagających ojców, którzy najpierw za pięć rzeczy skrytykują, zanim dostrzegą jakikolwiek pozytyw? 

Nie patyczkuje się ze mną, gdy zrobię coś źle. Nie przepadam za tymi rozmowami, ale mam świadomość, że wszystko robi i mówi dla mojego dobra. Pamiętam taką sytuację z czasów gry w Zielonej Góry. Inne kluby się o mnie nie zabijały, a tata wierzył we mnie do tego stopnia, że jakimś cudem zdobył numer do trenera Andrzeja Dawidziuka. Wtedy to było coś! Zadzwonił i poprosił o szansę dla mnie – trener go wysłuchał, ale powiedział, że może kiedyś. No i kilka lat później to Lech sam się po mnie zgłosił i trafiłem pod skrzydła trenera. 

A Polska usłyszała o tobie, gdy na testy zaprosiło cię Atletico. 

To nie tak, że Hiszpanie mnie gdzieś wypatrzyli. Mój pierwszy menedżer mocno doradzał mi szybki wyjazd do zagranicznego klubu i załatwił mi te testy. Fajna przygoda, ale to tyle, bo – patrząc z dzisiejszej perspektywy – w żaden sposób nie byłem gotowy do wyjazdu. Po pierwszym dniu treningów dochodziłem do siebie przez kolejne dwa. Pokazałem się z fajnej strony, ale pamiętam, że Hiszpanie mówili, iż bramkarze, których mają, są na bardzo podobnym poziomie, więc nie ma sensu, żeby mnie ściągać. 

Pamiętam jednak, że zrobiła się z tego spora dyskusja, bo wychowanków trenera Dawidziuka bardzo chętnie ściągały do siebie zagraniczne kluby – w pewnym momencie Smug wyjechał do Interu, Frąckowiak do Atalanty, a Taudul do Evertonu – czemu trener się sprzeciwiał. Ciebie stawiał wtedy za wzór. Mówił, że masz szansę być drugim Łukaszem Fabiańskim, który mógł wyjechać do Arsenalu jako junior, ale najpierw otrzaskał się z naszą ligą i dopiero potem trafił do Londynu. 

Do dzisiaj pamiętam ten wywiad. Rzeczywiście było tak, że trener przestrzegał mnie przed wyjazdem i powtarzał, że przed nami jest jeszcze mnóstwo pracy. Nawet za kadencji Macieja Skorży, gdy trener Krzyształowicz mocno nalegał na to, żebym dołączył do pierwszego zespołu Lecha, trener Dawidziuk chciał mnie zatrzymać w akademii, żebym mógł z nim dalej pracować. Koniec końców się nie udało, ale kontakt mamy do dzisiaj. 

Złota rada. Tamci przepadli, a ty jesteś w ekstraklasie. 

Życie pokazało, że była to świetna decyzja. Trenera Dawidziuka generalnie wyróżnia to, że ma wizję, plan. Pamiętam, że zaraz na początku naszej współpracy zaprosił mnie na spotkanie i przedstawił całą ścieżkę rozwoju. Nie na najbliższy miesiąc czy dwa, tylko plan na mnie na najbliższych kilka lat! Próbowaliśmy go później realizować. Nie wszystko się udało, ale sumiennie nad tym pracowaliśmy. I nie tylko na boisku, bo trener zawsze interesował się również tym, co dzieje się w szkole. Gdy tam były problemy, potrafił zwolnić z treningu, żeby w pierwszej kolejności poukładać sprawy na lekcjach, a potem z czystą głową podejść do zajęć. 

To, że nie udało ci się zaistnieć w Lechu, traktujesz jako swoją porażkę? 

Rozczarowanie. Trochę czasu z pierwszym zespołem spędziłem i z każdym kolejnym miesiącem oraz z każdym kolejnym wypożyczeniem, liczyłem na to, że dostanę szansę. Wiedziałem, że moje wyjazdy do Legnicy czy Bielska nie były idealne, ale robiłem wszystko, żeby przybliżyć się do gry dla Kolejorza. Lubię Poznań, czułem się związany z Lechem, ale liczyłem na więcej niż te kilka meczów na ławce. Trochę mi to zajęło, ale w końcu uświadomiłem sobie, że świat nie kończy się Lechu. Gdy przyszła oferta z Wisły, nie zastanawiałem się długo. 

05.01.2015, Poznan , Pilka nozna , Ekstraklasa , trening zespolu Lech Poznan , N Z Mateusz Lis , FOT. ADAM JASTRZEBOWSKI / NEWSPIX.PL --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

Dziwna sprawa z tych Lechem. Klub uchodzi za świetne miejsce dla młodych piłkarzy, ale bramkarzy to nie dotyczy. Było kilku kandydatów, a żaden nie okazał się wystarczająco dobry. 

Dobrze powiedziałeś – piłkarzy, a nie bramkarzy. Było wielu graczy, którzy do czasu dojścia do pierwszego zespołu dobrze się rozwijali, byli w młodzieżowych kadrach i świetnie rokowali, ale nikomu nie udało się zaistnieć. Nie wiem, z czego to wynika. Trzymam kciuki za Miłosza Mleczko, który dziś jest wypożyczony do pierwszej ligi – może on będzie pierwszym bramkarzem, który dostanie szansę. U mnie było trochę zazdrości, że koledzy grający na innych pozycjach zaczynali grać, ale takiej zdrowej i pozytywnej. Każdy ma swoją ścieżkę. Najwidoczniej u mnie musiało to wyglądać. 

Ale zgodzisz się z tym, że twój transfer do Wisły był zaskoczeniem? Nie było tak, że na wypożyczeniach do pierwszej czy drugiej ligi puszczałeś każdy strzał lecący w bramkę, ale też nie wymiatałeś do tego stopnia, żeby za pół bańki trafić do ekstraklasy. 

Zdaję sobie sprawę z tego, że wiele osób we mnie wątpiło. Zgodzę się, że nie byłem kozakiem, który po prostu musiał trafić do ekstraklasy, ale po cichu robiłem swoje i zostałem zauważony. W Rakowie graliśmy wiele sparingów z Wisłą Kraków i pamiętam, że każdy z tych meczów świetnie mi wychodził – tu obroniłem karnego, tam kilka strzałów – i wpadłem w oko dyrektorowi Junco, bo zainteresowanie było już wcześniej. Ktoś dostrzegł we mnie potencjał, który nie wszyscy widzieli. 

Gdy przyszła oferta z Wisły, miałeś wątpliwości? 

Żadnych – od początku byłem podekscytowany, że trafię do ekstraklasy. Uznałem, że to najwyższy czas, by odciąć się od Lecha, a i w Poznaniu pewnie też cieszyli się z tego, że dostali za mnie jakieś pieniądze. To znaczy w sumie nie wiem, czy dostali, ale powinni. Raków również był zainteresowany tym, żeby mnie wykupić, ale rozumieli mój wybór. Więcej – nawet gdy wiedzieli, że odejdę do Wisły, stawiali na mnie do ostatniego meczu, co jest dość rzadkie. 

Pojawiły się głosy, że tobie już w momencie transferu szczerze powiedziano, iż pierwsze pieniądze od Wisły zobaczysz za kilka miesięcy. Na swój sposób to uczciwe. 

Tyle tylko, że to nieprawda. Nie było jasnego komunikatu – wszystko wyglądało normalnie. Od pewnych osób, z którymi rozmawiałem o Wiśle, wiedziałem, że sytuacja nie jest najłatwiejsza, ale miałem nadzieję, że z czasem wszystko się poprawi. Okazało się, że było inaczej, ale ja niczego nie żałuję. 

No to teoretyczna sytuacja – załóżmy, że ktoś wtedy powiedziałby ci prawdę na temat klubu. Wchodzisz w to? 

Trudno powiedzieć, ale myślę, że zdecydowałbym się na taki krok. Koniec końców wiem, że te pieniądze i tak bym otrzymał, a perspektywa gry w Wiśle wyglądała świetnie. Klub był zdeterminowany, żeby mnie ściągnąć. Od początku czułem, że im na mnie zależy. I bardziej patrzyłem na rozwój niż na pieniądze. 

Jesteś pechowcem? 

Nie. 

Odpowiedziałeś dość pewnie, a podobno kiedyś odniosłeś kontuzję po starciu z „gościem”, którego na treningu używa się do ustawienia muru. 

Mógłbym trafić na jakąś listę najgłupszych kontuzji. Rywalizowałem z Rafałem Leszczyńskim w Bielsku, miałem szansę, żeby zagrać w najbliższym meczu, ale w trakcie treningu wbijałem w ziemię tak zwanego „Brazylijczyka,” który był w złym stanie i kawałek plastiku wbił mi się w palec. Skończyło się na sześciu szwach. Głupio mi było dzwonić do ludzi i tłumaczyć, w jakich okolicznościach doszło do tej kontuzji. Zresztą i tak nikt nie chciał wierzyć. 

I tutaj w Wiśle miałeś taką sytuację, że wygrałeś rywalizację, ale przez kontuzję sezon zaczął Buchalik. 

Ale chyba to ciągle za mało, żeby nazwać mnie pechowcem. Trudno. Jestem osobą, która takie rzeczy przeżywa może przez jeden, dwa dni, a później biorę się do pracy. 

Tomasz Loska, który wcześniej dość niespodziewanie otrzymał szansę w Górniku, powiedział później, że najważniejsze w takiej sytuacji jest to, żeby się nie obsrać. Obsrałeś się? 

W debiucie na pewno nie. Od razu puściłem bramkę po wolnym Novikovasa, w szatni było trochę szyderki, że nie obroniłem już pierwszego strzału lecącego w moim kierunku, ale to było naprawdę dobre uderzenie. I tak zrobiłem sporo. Później czułem się dość pewnie. 

A w kolejnych meczach? Do ciebie niełatwo było się przekonać, byłeś elektryczny. Przyznam szczerze, że sam nie rozumiałem tego, dlaczego bronisz ty, a nie Buchalik. 

Później, w drugim czy trzecim meczu, było troszkę trudniej niż podczas debiutu. Musiałem trochę oswoić się z tym, że w końcu przyszedł czas, w którym bronię w ekstraklasie. Pamiętam, że pojechałem wtedy na mecz Rakowa i fajnie porozmawiałem z trenerem Markiem Śledziem, który prowadził mnie kiedyś w akademii Lecha. Powiedział coś takiego: 

– Lisu, czym tym się przejmujesz? Wychodzisz na boisko i mówisz sobie, że jesteś w miejscu, do którego przez całe życie zmierzałeś. „Strzelajcie, a ja pokażę wam, co potrafię”. Tyle. 

Zapamiętałem to. Niby to oczywistość, ale ktoś musiał mi o niej przypomnieć. Czasami tak jest, że coś dociera do ciebie dopiero wtedy, gdy usłyszysz to z ust tak mądrej osoby. 

2018.12.21 Krakow Pilka nozna , Lotto Ekstraklasa , sezon 2018/2019 Wisla Krakow - Lech Poznan N/z Mateusz Lis Foto Krzysztof Porebski / PressFocus/NEWSPIX.PL 2018.12.21 Krakow Football , polish Lotto Ekstraklasa , 2018/19 season Wisla Krakow - Lech Poznan Mateusz Lis Credit: Krzysztof Porebski / PressFocus --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

Czułeś, że marnujesz szansę życia? 

Źle się czułem po tych pierwszych meczach, bo miałem świadomość, że ludzie mogą mieć do mnie zastrzeżenia. Jednocześnie czułem, że stać mnie na więcej i chciałem im udowodnić, co potrafię. Potrzebowałem takiego momentu zwrotnego, w którym pokażę, że trener Stolarczyk nie popełnił błędu. 

Na początku broniło cię to, że drużyna wygrywała, ale gdy przyszły porażki z Pogonią i Koroną, trafiłeś na świecznik. Ludzie zaczęli pytać: „ile jeszcze punktów nam zawali?”. 

Generalnie nie czytam komentarzy, ale to zawsze do człowieka w jakiś sposób dotrze. Wiedziałem, że kibice chcą zmiany w bramce, ale potrafiłem się od tego odciąć w kolejnym meczu. Tak się złożyło, że to były derby. Przy czym od początku nie rozumiałem pretensji po meczu z Koroną. Nie uważam, że zagrałem źle.

Na kimś się wzorujesz, jeśli chodzi o podejście? 

Od małego podziwiałem Artura Boruca. Najmocniej zapadł mi pamięci jego okres w Celtiku – myślę, że najlepszy w karierze. Zawsze odpalaliśmy z tatą jego mecze w Szkocji. Sobota, Polsat Sport, z reguły dość wczesna pora. 

Ale o tobie słyszy się, że ty bardzo spokojny chłopak jesteś. Bardziej Łukasz Fabiański. 

No na pewno nie potwierdzam stereotypu, że bramkarze i lewoskrzydłowi muszą być świrnięci. Wydaje mi się, że na całym świecie jest teraz taki trend, że bardziej ceni się golkiperów, którzy zachowują spokój. Rozmawialiśmy ostatnio na ten temat z trenerem Łaciakiem na przykładzie de Gei w meczu z Tottenhamem. Bronił fantastycznie, ale po każdej interwencji miał kamienną twarz. Zero emocji. Takie opanowanie widać dziś u wielu topowych graczy. 

Czyli jest sentyment do Boruca, ale to nie do końca wzór.

Można tak powiedzieć. Imponował mi i może kiedyś wydawało mi się, że to jest ten styl, ale z czasem chyba zrozumiałem, że nie warto udawać. Nie mówię, że jestem pizdą, bo uważam, że pokazuję charakter w tych momentach, w których trzeba, ale na co dzień nie tracę energii na niepotrzebne rzeczy. 

Pod koniec rundy zaczęło ci żreć. 

Była satysfakcja. Nie wiem, z czego to wynika, ale w Rakowie miałem podobnie. Ludzie też mówili: „Lisu, szkoda, że ta runda się kończy”. Wierzę jednak, że na wiosnę dalej będę w tej formie co w końcówce roku. 

Gdyby nie Maciej Stolarczyk, to przepadłbyś? Miał do ciebie mnóstwo cierpliwości, bronił cię przed całym światem. 

Skłamałbym, gdyby powiedział, że było inaczej. Wydaje mi się, że inny trener nie dałby mi takiego kredytu zaufania. Jestem wdzięczny za to, że we mnie wierzył. Widział, co potrafię robić na treningach i miał przekonanie, że mogę to przełożyć na mecz.

Gdyby nie on, drużyna rozpadłaby się już jesienią? 

Nie był tylko trenerem, był psychologiem. Widać, że grał w piłkę i czuł szatnię, bo doskonale wiedział, co należy zrobić w poszczególnych sytuacjach. W zupełności zgadzam się ze stwierdzeniem, że bez trenera mogłoby się to szybciej posypać. 

Zostałbyś w Wiśle nawet wtedy, gdyby trzeba było kończyć sezon samymi juniorami? W pewnym momencie powiedziałeś coś takiego. 

Pamietam tę rozmowę. Chodziło mi bardziej o taką sytuację, która ma miejsce teraz – nie ma niebezpieczeństwa, że nie zagramy i nie dostaniemy pieniędzy. Kilku graczy odeszło, ale udało się utrzymać zespół w ryzach. Chyba nie potrafiłbym być jedynym piłkarzem, który czeka do końca. Był moment, w którym zacząłem odbierać telefony od klubów z ekstraklasy i pojawiły się myśli, że przy braku happy endu trzeba będzie poszukać szczęścia gdzieś indziej. Byliśmy w takiej sytuacji, że każdy rozumiał osoby, które postanowiły zmienić otoczenie. Zero pretensji, bo za dużo przeszliśmy. 

Wydaje mi się, że ty wizerunkowo sporo na tej sprawie wygrałeś. Kibice bardzo pozytywnie odbierali twoje wypowiedzi. 

Ale ja nie udawałem i niczego nie ubarwiałem. Opowiadałem o fantastycznej atmosferze, bo faktycznie taka była, co może ci potwierdzić każdy. To nie były zagrania pod publiczkę. 

Jesteś pozytywnie nastawiony przed tą rundą czy przestrzegałbyś przed optymizmem? Po sparingach ludzie mają mieszane odczucia. 

Nie przestrzegałbym. Sparingi to tylko jednostki treningowe, nie przykładałbym do tych wyników większej wagi. Kadra się trochę zmieniła, ale widzę potencjał w tej drużynie. Gdy dobrze przepracujemy okres przygotowawczy, będziemy się liczyli w grze o górną ósemkę. 

Odważnie! Sam myślałem bardziej o sprawdzaniu przewagi nad Górnikiem i Zagłębiem. 

Wierzę, że jesteśmy w stanie normalnie punktować i w tej lidze nie musimy się bać nikogo. Wiele możemy tu ugrać zaangażowaniem i determinacją. 

Chyba udzielił ci się entuzjazm po przyjściu Kuby.

Myślę, że miało to wpływ, bo jest świetnym piłkarzem. Widać na treningach, po doświadczeniu i wynikających z niego poszczególnych zachowaniach, że ma dużą jakość. 

Myślisz jeszcze o młodzieżówce, przed którą Euro? Grywałeś w kadrach, choć ostatnio powołania cię omijały, do awansu ręki nie przyłożyłeś. 

Wierzę, że jeszcze jestem w stanie przekonać do siebie selekcjonera. Sposób jest jeden – dobra gra. Nie podchodzę do tego na zasadzie, że muszę dostać powołanie, bo jak nie, to koniec świata, ale liczę, że jakieś szanse jeszcze mam. 

Gdy niedawno trzeba było powołać trzeciego, zaproszenie dostał Wrąbel, który w ogóle nie gra w klubie. W teorii to tobie powinno być bliżej. 

W teorii tak, ale życie pokazało, że może być inaczej. Nie mam o to żadnego żalu. Robię swoje, a reszta przyjdzie. 

Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI

Fot. newspix.pl/FotoPyK

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
5
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Weszło

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
5
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”
Boks

Szeremeta zmęczona, ale zwycięska. „Chcę odbudować boks w Polsce” [REPORTAŻ]

Jakub Radomski
6
Szeremeta zmęczona, ale zwycięska. „Chcę odbudować boks w Polsce” [REPORTAŻ]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...