Przez twoje ciało przepływa 15 000 Volt, tracisz nogę, tracisz rękę, ale nie tracisz chęci do życia. Jako najmłodszy człowiek na świecie zdobywasz oba bieguny. Mało? Na podstawie historii twojego życia zostanie nakręcony film. Oto zapis rozmowy, którą Marcin Ryszka w ramach audycji “W Ciemno” przeprowadził z Jasiem Melą.
****
Wywołałeś wielkie zainteresowanie tym, że przyjąłeś od nas zaproszenie. Bardzo mnie to cieszy. Wiele osób zna twoją historię i jesteś jedną z nielicznych osób niepełnosprawnych, która jest w naszym kraju aż tak rozpoznawalna.
– Bardzo dziękuję za to uznanie. Wychodziłem z założenia, że w naszym życiu nie ma przypadków. Nawet jeśli przydarzają nam się tragedie, rzeczy złe, rzeczy bezsensowne, to te przykre doświadczenia do czegoś prowadzą. Niedawno skończyłem 30 lat i z tej perspektywy myślę, że te trudne doświadczenia były wielkim darem. Dzięki temu jestem tym, kim jestem. Czyli człowiekiem zadowolonym z życia.
Uległeś wypadkowi w wyniku którego straciłeś nogę i przedramię. Pamiętasz coś z tego dnia?
– To bardzo dawne dzieje, sprzed siedemnastu lat. Wiele od tego czasu się zmieniło. Uznaję, że nie ma co wielce patrzeć wstecz, ale mimo wszystko warto z tamtych czasów wyciągać naukę na przyszłość. Miałem wówczas trzynaście lat, miałem plany na siebie, różne koncepcje na swoją przyszłość. A gdy obudziłem się po w szpitalu… Przez moje ciało przepłynęło 15 000 Volt. Rehabilitacja trwała bardzo długo, sama hospitalizacja trwała trzy miesiące, w tym czasie pod narkozą przeszedłem około 50 operacji. To był kosmos. Myślałem „Jasiek, ciebie w życiu już nic dobrego nie spotka”. Od takich rzeczy wzniosłych – planów zawodowych, podróżniczych czy sportowych – do takich prozaicznych planów typu poznać fajną dziewczynę. Wydawało mi się, że życie jest bezsensowne. Może to dziwne z ust faceta, który prowadzi fundacje dla osób niepełnosprawnych. Nie wiedziałem jak żyją osoby niepełnosprawne. Wiedziałem, że funkcjonują, ale nie wiedziałem jak. Dopiero spotkania z osobami niepełnosprawnymi uświadomiły mi, że da się żyć, da się spełniać, da się realizować marzenia. Nie chciałem być ciapą. Nie chciałem być kaleką w rozumieniu mentalności, czyli osobą, która nie wierzy w siebie. Poznałem osoby bez nóg, które biegały. Osoby niewidome, które chodzą po górach. Nie chciałem już być facetem bez nogi i przedramiona, który co miesiąc czeka aż listonosz przyniesie rentę. Te spotkania uświadomiły mi ważną rzecz – że piękne życie nie kończy się z dniem wypadku.
Jak to jest możliwe, że po tym wypadku o własnych siłach przyszedłeś do domu?
– Dla mnie to jakiś odlot jak działa ludzki organizm. W krytycznych sytuacjach jesteśmy w totalnym szoku. Miałem porażoną nogę, straciłem przytomność i dopiero po pewnym czasie się ocknąłem. Do domu miałem 150 metrów, natomiast nie miałem czucia w jednej nodze. Ale też nie czułem bólu. Dopiero gdy poprosiłem tatę o podwózkę do szpitala, to powoli zacząłem odczuwać ogromny ból…
Powiedziałeś „tato, poraził mnie prąd, zawieź mnie do szpitala”?
– Tak. Otworzyłem nogą drzwi balkonowe i wiedziałem, że jest źle. Powolutku ja i tata uświadamialiśmy sobie powagę sytuacji. Lekarze powiedzieli „jesteś szczęściarzem, że nie umarłeś”. Tu nie chodzi o siłę mojego organizmu. Po prostu miałem farta, że prąd dokonał mniejszych zniszczeń niż mogłoby się wydawać.
Pamiętasz czas leczenia? Jak to wyglądało?
– Nie byłem wprowadzany w śpiączkę, ale regularnie wprowadzano mnie w stan narkozy. Byle zmiana opatrunku była poważną operacją. Trzeba było wycinać części martwicze, żebym przeżył. Lekarze widzieli gołym okiem, że porażenie było niezwykle poważne. Martwica dotknęła prawej reki i lewej nogi, więc było jasne, że prąd poraził też wszystko co pomiędzy tymi kończynami. Samo to, że przeżyłem tamten wypadek, nie było żadnym gwarantem scenariusza, że wyjdę z tego szpitala żywy. Dlatego że jest taka dziwna sytuacja w porażeniu prądem – organy po takim wstrząsie zachowują się jak zabawki na słabych bateriach. Płuca, serce, nerki działają, ale za dwa-trzy dni mogą się wyłączyć. Każda kolejna diagnoza była niezrozumiałym cudem. Lekarze przychodzili i mówili „serce działa”. Później „nerki i płuca nietknięte”. Byliśmy w szoku. To dało ogromna nadzieję na to, że to nie jest koniec.
Nie wyobrażałeś sobie życia jako osoba niepełnosprawna. Ludzie nie zdają sobie z tego sprawy jak to wygląda. Co czuł młody chłopak, który biega i gra w piłkę, gdy dowiedział się, że traci połowę swojej cielesności?
– Początku były bardzo trudne. Nikt z nas nie przygotowuje się na coś takiego. Możesz myśleć „co gdy nie dostanę wymarzonej pracy?” albo „co gdy nie wyjdzie mi jakiś mój plan?”. Ale przecież nikt nie zakłada fatalistycznego scenariusza i nie pyta sam siebie „a co gdybyś stracił nogę i rękę?”.W dużym uproszczeniu – gdy coś się zepsuje w aucie, to sprawdzasz w Internecie „chłodnica, marka auta, rocznik” i coś tam znajdziesz. A gdy wiesz, że tracisz rękę, to co sprawdzisz? No właśnie. Gdy do naszej fundacji „Poza Horyzonty” trafiają osoby po wypadku, to najgorsza jest dla nich bezsilność i niemoc. Nie widzą nic o protezach, nie znają cen, nie znają możliwości protez, jaka rehabilitacja, gdzie psycholog, co dalej z życiem. To osamotnienie na początku jest najgorsze. A nie ma się do kogo zwrócić, choć w Polsce mamy około 4 milionów osób z pewną niepełnosprawnością. Swoją drogą – też masz takie wrażenie, że w przestrzeni publicznej częściej można spotkać osobę niepełnosprawną?
Tak. Zresztą dziś w dobie Internetu łatwiej znaleźć historie osób z niepełnosprawnością, znaleźć pomoc. Coraz więcej osób też mówi głośno o swojej niepełnosprawności. Albo gdy sławne osoby z okładek gazet trafiają na wózek lub doznają innej niepełnosprawności – to też łamie pewne granice w przestrzeni publicznej.
Po powrocie do szkoły czułeś zmianę w zachowaniu rówieśników wobec siebie?
– To było moją największą obawą. Że się nie odnajdę w społeczeństwie. Paradoks – z jednej strony bałem się odrzucenia, a z drugiej bardzo chciałem wrócić do znajomych. Na szczęście miałem i mam szczęście do ludzi. Rówieśnicy nie dali mi odczuć tej mojej inności. Odwiedzali mnie w domu i rozmawialiśmy. Wiedziałem ja i wiedzieli też oni, że będziemy musieli się nauczyć tych nowych okoliczności. Bo czy wypada chłopakowi bez nogi zaproponować znajomym wycieczkę w góry? Albo wyjście na piłkę?
Problem z podejściem do osób niepełnosprawnych leży w głowie zdrowych osób. Nie wiedza jak podejść. Obawiają się, że powiedzą coś co będzie nie na miejscu lub nas urażą. I dlatego unikają kontaktu z osoba niepełnosprawnymi. Sam pewnie się na tym łapiesz.
Tak. Ile to razy słyszałem „do zobaczenia”. (śmiech)
– No właśnie! „Kurcze, powiedziałem do niewidomego „do zobaczenia”, ale faux pas, pewnie mnie znienawidzi”. A przecież pewnie kwitowałeś to uśmiechem. Ale i osoby po przejściach musza wypracować swoje pewne zachowania i mechanizmy, by odnaleźć się w nowej sytuacji. Pokonać myślenie „jestem brzydki, jestem chory, do niczego się nie nadaje”. Samemu trzeba dojść do przekonania, że po wypadku też jest życie i nawet najlepszy psycholog nie przekona cię do tego myślenia jeśli sam nie wyrazisz chęci. O tym kim jesteśmy i jaka jest wartość naszego życia nie decyduje ile masz nóg i rąk, ale to jakim jesteś człowiekiem.
Nawiązałeś kontakt z Markiem Kamińskim, zdobyłeś oba bieguny jako pierwsza osoba niepełnosprawna i jako najmłodsza osoba na świecie. Opowiedz proszę o tym, jak to wyglądało. Skąd pomysł? Marek miał obiekcje czy szybko przekonał się do tego pomysłu?
– Znalazłem się w odpowiednim miejscu i odpowiedni czasie. Do dzisiaj do końca nie wiem „jak to się w ogóle wydarzyło, dlaczego akurat ja?”. To trochę jak w filmach – mistrz czasami wybiera sobie ucznia. I napatoczyłem się ja – niepełnosprawny trzynastolatek. Marek wymyślił pomysł na tę wyprawę. Gdy ja leżałem w szpitalu w Gdańsku, Marek wówczas mieszkał w tym mieście. A moja mama kiedyś studiowała z żoną jego przyjaciela. Mama spotkała pewnego razu Marka, opowiedziała mu o mojej sytuacji i zapytała, czy mógłby mnie odwiedzić. By pogadać o czymś innym niż rozmyślania o tym, jaki jestem beznadziejny. Marek razem z przyjaciółmi zastanawiali się nad pomocą dla mnie. Najpierw pomyśleli „hej, on potrzebuje protezy!”, ale szybko zrozumieli, że proteza to tylko narzędzie, a ja potrzebowałem wtedy celu. „Po co mu noga, skoro nie ma na niej gdzie pójść”.
I powiedzieli „damy ci nogę, ale musisz na niej pójść na biegun”?
– (śmiech) Tak, tylko o tym biegunie napisali małym druczkiem w umowie. Ale tak serio – jak nie miałem marzeń o tym, by wyruszyć w głęboką Arktykę. To był jednak moment, który był wielkim przełomem. Ktoś pozwolił mu zrobić coś fantastycznego. Sam mogłem sobie udowodnić – jaka jest, a czym może być niepełnosprawność.
Najbardziej hardcore’owe rzeczy z tej wyprawy? Miałeś piętnaście lat wtedy, więc pytanie – bałeś się?
– Wtedy nie byłem świadom co może mi grozić. Dzisiaj bałbym się bardziej. Wiek mi pomógł, bo się po prostu nie przejmowałem. Najbardziej przerażająca była świadomość tego, że była nas tylko czwórka, a dookoła dziesiątki tysięcy kilometrów. Wiedziałem, że jeśli coś się wydarzy, to jesteśmy zdani tylko na siebie. Jasne, mogliśmy użyć telefonu satelitarnego, by wyleciał po nas helikopter. Ale helikopter nie mógłby wylecieć w warunkach słabej widoczności, a przecież największe zagrożenie może pojawić się właśnie w takich okolicznościach. Ponadto przytłaczające było poczucie ogromnej przestrzeni dookoła. Na co dzień tego nie doświadczamy. Wyjdziesz na Błonia w Krakowie i co? Fajnie, największa łąka w Europie. Pójdziesz do lasy i okej, ale zaraz obok masz cywilizację. A tam? Przestrzeń, która się nie kończy. To było uwalniające i przerażające. To było zabawne – budziliśmy się, jedliśmy śniadanie i jeden cel przed nami – nie wpaść w szczelinę przez wiele kilometrów marszu. No i trzymać się kierunku północnego. Poza tym możesz przemyśleć całe swoje życie. Wstawałem i myślałem „cholera, o czym jak będę myślał przez cały dzień?”. Czasami miałem wrażenie, że przemyślałem wszystko, co już mogłem przemyśleć.
Jaka jest atmosfera na takim wyjeździe? Były „ciche dni? Przypuszczam, że raz mogliście się zagadać, a innego dnia nie mogliście na siebie patrzeć.
– Czyli mam opowiedzieć o małżeńskich relacjach z Markiem Kamińskim? (śmiech) Podróżnicy nie mają łatwych charakterów, ja też nie jestem wyjątkiem. Niezależnie od tych charakterów, to jednak podczas takich wypraw nie rozmawia się zbyt wiele. Z prostego powodu – to gigantyczna strata energii. Nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale nawet w polskich górach człowiek mało rozmawia, bo to zbyteczne marnowanie energii. Podczas tych naszych wypraw jesteśmy zaklejeni toną sprzętu, mamy maski, gogle, szale… Dopiero wieczorem, gdy rozbijemy namiot, okopiemy go śniegiem i zjemy coś na kolacje, wówczas mamy chwile na rozmowę. Ale one wyglądają tak, jak rozmowy zmęczonych ludzi:
– Co tam Jasiek?
– No, dobrze.
– Dobrze ci się szło?
– Nie było źle.
– Mhm… To dobranoc.
Wstajemy rano, jemy śniadanie i w drogę.
Spotkaliście dzikie zwierzęta?
– Nie. Nie wiem czy na szczęście, czy nie. Spotkanie z niedźwiedziem mogłoby być średnio fajne. Ale… Cóż, może wyjdę na słabego marketingowca, ale na takiej wyprawie jest nudno. Czasami marzyłem o tym, żeby wydarzyło się coś spektakularnego, walnie jakiś piorun, spotkamy jakie zwierzę.
Jak to jest, że chłopak bez nogi może się wdrapać na Elbrus albo Kilimadżaro? Gdy wrzuciłem zabawkę tego, że będziemy rozmawiać, ktoś napisał, że może ci być łatwiej, bo nie masz czego odmrozić. Ale tak poważnie – jak to się robi?
– Ten świat codzienny – nie oszukujmy się – jest zaprojektowany dla osób zdrowych. Dla tych, którzy mają parzystą liczbę kończyn, dla widzących, dla słyszących. Gdy mamy jakieś odstępstwo od normy – jak ja i ty – to trzeba ten świat przearanżować. Zmienia się postrzeganie tego sformułowania „zrobić coś normalnie”. Prosty przykład – buty sznurowane. Bez ręki musisz prosić każdego o pomoc. Ale z czasem uczysz się tego, by wiązać je samemu przy pomocy jednej dłoni. Ja mam tak, że jestem przyzwyczajony do sposobu, w jaki funkcjonuje, że dopiero po reakcjach ludzi zauważam, że to moje „kombinowanie” jest czymś oderwanym od normy. „Aaa, faktycznie, bo buty na ogół wiąże się dwoma rękoma”. Albo „no tak, inni ludzie w pociągu wyjmują laptopa z torby przy pomocy dłoni, a nie zębów”. (śmiech) Uczymy się tego kombinowania na swój sposób. Powtórzę się, ale mam wielkie szczęście do ludzi, którzy nie mówili mi „chłopie, weź książkę o tym, jak to zrobić inaczej” , tylko kazali mi obserwować siebie i mówili „niepełnosprawni też wiążą buty, nie wciskaj sobie kitu, że sobie nie poradzisz”. Takich życiowych nauczycieli miałem bardzo wielu.
Film o twoich losach„Mój biegun” powstał w 2011 roku. Byłeś już wtedy dorosłą osobą. Co sobie pomyślałeś, gdy zgłosił się do ciebie człowiek, który powiedział „słuchaj, chciałbym nakręcić o tobie film”? Jest w tym filmie wiele mocnych scen, chociażby te o bardzo ciężkich i męskich relacjach z twoim tatą. Nie bałeś się tego otwarcia się w filmie?
– Bardzo się bałem i to wielu rzeczy. Na początku, gdy scenarzyści odezwali się do nas z pomysłem i dowiedziałem się, że film wyprodukuje TVN, to nie ukrywam, że miałem obiekcje. Wiem, że duże media mają tendencje do popadania w skrajności. Albo robią ludzkie wydmuszki-laurki, albo do robienia z ludzi demonów. Nie chciałem laurki – idealnej rodziny, chłopca bez ręki i nogi idącego przez świat z uśmiechem na ustach, cudownych relacji bez żadnych spięć. Pomyślałem „na cholerę nam to?”. Ale gdy spędziliśmy wiele godzin ze scenarzystami to doszliśmy do porozumienia, bo oni też nie chcieli tworzyć historii idealnej. Wiedzieli, że świat nie jest czarnobiały. I wyszło przewrotnie, bo film nazywa się „Mój biegun”, a w dużej mierze opowiada właśnie o trudnych relacjach z moim tatą. A wiem, że to nadal u nas kraju temat tabu. Dlatego zgodziliśmy się na ten film. Siedziałem pewnego razu z kumplem na krakowskim Kaźmierzu. Powiedział mi, że po tym, jak zobaczył film, uznał, że zabierze ojca na ryby. Ojca, z którym też wysyłał sobie tylko SMS-y na święta i tyle. Dla mnie takie jego świadectwo było oznaką, że warto było ten film nakręcić.
I ruszyła lawina. Był film, zaproszenia do kolejnych programów… Ostatnio znajoma opowiedziała mi, że dostała zaproszenie do programu, które ma pokazywać osoby niepełnosprawne. Wkurzyła się na to, że ten program fałszywie pokazuje niepełnosprawnych jako nadludzi, którzy mogą wszystko. A wiemy, że tak nie jest, bo problemy są. Opowiedziała też o tym, jakie są śmieszne wynagrodzenia za udział za udział w tym programie. Odczułeś materialnie sukces tego filmu? Czy to było tak, że ktoś inny zarobił, a ty się mogłeś jedynie cieszyć z tego, że ktoś pokazał twoją historię?
– Niezależnie od zdrowia poruszanie się po rynku pracy i negocjacje to nie jest łatwa sprawa. A ja z powodu tego, że na pół etatu prowadzę fundację, to bardzo wiele rzeczy innych robię komercyjnie. Ten film robiliśmy na tej zasadzie, że ja i moja rodzina mieliśmy z tego profitu. Ale to nie były wielkie pieniądze. Na portalu Pudelek czytam, że Pudzianowski za udział w programie kupił sobie Maybacha… To są rzeczy wyssane z palca. Ja za swoje udziały w filmie tego Maybacha bym nie kupił. (śmiech) Doświadczyłem tego biorąc udział w „Tańcu z gwiazdami”. Wcześniej czytałem jakie to tam nie są pieniądze kosmiczne, a ma to niewiele wspólnego z rzeczywistością. Ale tak, warto się targować i by na rynku pracy osoby niepełnosprawne były traktowane tak samo, jak osoby zdrowe. Nie lepiej. Nie gorzej. Ale tak samo.
A co do tego przykładu twojej koleżanki. Tak, mnie tez irytuje robienie z osób niepełnosprawnych albo kompletnych ciap, albo superbohaterów. Widzimy to po podopiecznych naszej fundacji. Jeden z nich mówi „nie mam nóg”, a ktoś z miejsca go pyta „aha, no to jaki sport uprawiasz?”. Bo tak już się przyjęło, że skoro nie masz nóg, to pewnie biegasz i jesteś nadczłowiekiem. Bo takie obrazki promuje się w mediach. Nie ma przestrzeni na zwykłą normalność, a szkoda. Warto pracować nad unormalnianiem tego obrazu.
Jak wspominasz ten swój udział w „Tańcu z gwiazdami”?
– Te wspomnienia mógłbym podzielić na dwie bardzo odległe od siebie kategorie. Z jednej strony – „taniec”, z drugiej – „z gwiazdami”. Treningi były bardzo intensywne, sześć godzin dziennie, sześć dni w tygodniu. W pewnym momencie musieliśmy przygotowywać po dwa tańce na program i to był czas, gdy trenowaliśmy po dziewięć godzin dziennie. To było fajne – ciężka praca, która przekładała się na jakiś efekt. Ale cała ta otoczka show-biznesu, latający za tobą paparazzi, naczytałem się też, że zmieniam dziewczyny jak rękawiczki. Odrealnienie było kosmiczne. Miałem taką sytuację, że przed treningiem spotkałem się ze znajomą, której ojciec trafił do szpitala i był w trudnej sytuacji. Ona się popłakała, ja ją przytuliłem. Patrzę, a za oknem stoi dwóch paparuchów, którzy pstrykają fotki do tekstu „Jasiek Mela ma kolejną dziewczynę, zobaczcie jak się obściskują!”. Tak działają brukowce. Jedna osoba pstryka foty, druga pisze chwytliwy materiał.
Ale zobacz jakie otwarte media – nawet niepełnosprawny może być popularny!
– Niestety, ale ktoś to czyta, skoro takie media dobrze przędą. Ale wracając do twojego pytania – najpierw propozycję z programu wyśmiałem, ale później chciałem pokazać ludziom, że jednak niepełnosprawny też może tańczyć. Ale nie chciałem taryfy ulgowej. Chciałem oceny tańca. Zakładałem, że jeśli będę tańczył do kitu, to niech mnie wywalą i tyle. Po jakimś czasie wyszły informacje o tym, że wezmę udział w tym show. Doświadczyłem ogromnej fali hejtu i zrozumiałem, że było warto. Było warto przełamać tę granicę, bo ludzie – jak wówczas było widać – nadal mają z tym problem. Dostawałem wiadomości typu „wieczorem chce sobie pooglądać ładnych ludzi w telewizji, a nie jakiegoś kalekę bez ręki”. Wiesz, mi chodzi o to, że ja chciałbym wyjść latem w t-shircie. Chcę mieć prawo do tego, bym mógł to zrobić i nie być wytykany palcami. A skoro jest hejt dlatego, że biorę udział w „Tańcu z gwiazdami”, to znaczy, że jest z tym problem. I że mamy sporo do zrobienia.
Gdy byłeś dzieckiem – spalił się wam dom. Następnie w wyniku utonięcia straciłeś brata. Później ten twój wypadek. Pomyślałeś sobie „kurde, ile jeszcze jeden człowiek może przyjąć na siebie”?
– Jasne, miałem takie momenty, w których czułem tylko złość i niezadowolenie. Miałem poczucie strasznej niesprawiedliwości. Ale nic się nie dzieje bez przyczyny – z perspektywy te trudne rzeczy były budujące. Być może dzięki temu mogłem spotkać wielu fantastycznych ludzi. I ja naprawdę czuję się szczęściarzem. „Jestem tym kim jestem dzięki innym – to całkowicie określa moje życie. Ja jestem wdzięczny Bogowi za to wszystko. Za pożar domu, za wypadek, za śmierć brata – bo wierzę w to, że to było naszej rodzinie potrzebne. Przypuszczam, że bez tego nie mielibyśmy relacji. Uczę się tej wdzięczności.
Swoje trudne doświadczenie przekuwasz w pomaganie innym. Skąd w ogóle nazwa twojej fundacji „Poza Horyzonty”?
– To co staramy się na różnych płaszczyznach robić – wsparcie psychologiczne, zakup protez i wiele innych rzeczy – to jest wykraczanie poza ten horyzont. Fundacja istnieje dziesięć lat i zawsze mieliśmy przeświadczenie, że ta nazwa nie jest przypadkowa. Horyzont to taka rzecz, która nas ogranicza, a warto poza ten horyzont wychodzić. Staramy się to robić zawodowo. To tez nie jest tak, że ta fundacja powstała przez przypadek. Że siedzieliśmy sobie z kumplami przy piwie i wpadliśmy na pomysł „o, będziemy kosić kasę na niepełnosprawnych”. Zresztą te NGO’sy nie są zbyt lukratywnymi biznesami, więc każdy może się domyślić, że nie jest to projekt finansowy, a projekt misyjny. Ludzie z fundacji dostają pensję, bo są tutaj zatrudnieni i realizują określone zadania. Nie da się przecież być wolontariuszem na pełen etat i nie mieć przy tym zabezpieczonego bytu.
Fundacja powstała w odpowiedzi na wielkie potrzeby. Mamy w społeczeństwie wiele osób, które nie mają możliwości dostania protezy. Ale też dlatego, by szerzyć tę ideę „niepełnosprawność to nie jest koniec świata”. Staramy się nieść dalej wdzięczność. Gdy przeżyłem wypadek, to nie wiedziałem co robić dalej. A dzisiaj jak fundacja staramy się być tymi ludźmi, których można zapytać „co robić dalej?”. Służymy informacją, wsparciem, doświadczeniem. Warto to przekuwać w coś sensownego.
Jak reagują ci ludzie po ciężkich wypadkach, gdy mówisz im „wyobrażam sobie co czujesz, doświadczyłem czegoś podobnego, ale wierzę, że dasz rade z tej wyjść”?
– Bywa różnie. Co człowiek, to inna psychika. Tym się różnimy od programów komputerowych. Weźmiesz stu ludzi i każdy zareaguje trochę inaczej. To na pewno trudność naszej pracy, by nie wrzucać ludzi do jednego worka. Istnieje pewne ryzyko popadnięcia w rutynę. Musimy być otwarci. Ja nie mam prawa pojechać do chłopaka po wypadku i wyjechać do niego z tekstem „przestań się mazać, wyjdziesz z tego”. Każdy ma prawo do swojej żałoby. Każdy musi przejść przez moment wyparcia, złości i wkurzenia. Czasami trafiamy na kogoś, kto widzi te dobre perspektywy, a inny siedzi głucho i udaje, że nas nie słyszy, ktoś jeszcze wkurza się i wypiera wszystko. A po kilku miesiącach ten, który się wkurzał, dzwoni i chce pogadać. I my się nie obrażamy, bo wiemy, że wszystko wymaga czasu i okoliczności.
rozmawiał Marcin Ryszka
Gdyby ktoś szukał pomocy w fundacji Jasia Meli, to podajemy stronę internetową „Poza Horyzonty” – www.pozahoryzonty.org
fot. NewsPix.pl