Związki Polski ze Stanami Zjednoczonymi od dziesiątek lat są niezwykłe. W dużej mierze decyduje o tym olbrzymia liczba obywateli polskiego pochodzenia żyjących w USA, wielka Polonia zamieszkująca kultowe dzielnice amerykańskich miast, takie jak Greenpoint czy Jackowo. Ale ta opowieść ma również swój rozległy, futbolowy rozdział. Przemysław Frankowski wkrótce dołączy do drużyny Chicago Fire, żeby dopisać do niego kilka kolejnych akapitów. Oby pozytywnych. My postanowiliśmy natomiast prześledzić całościowo dzieje występów polskich piłkarzy na amerykańskiej ziemi. To kopalnia niezwykłych historii i pysznych anegdot.
Gdy pierwsi reprezentanci naszego kraju trafiali do USA, profesjonalny futbol dopiero tam raczkował, a wręcz – nie istniał. Dzisiaj Major League Soccer jest znacznie potężniejszą ligą od naszej. Jeżeli chodzi o poziom czysto sportowy, nie tylko finansowy. Również dzięki Polakom – ich niewątpliwym dokonaniom i doświadczeniu, jakie wnieśli na amerykańskie boiska i do ligowych struktur. Często świetnie się przy tym bawiąc i ciesząc życiem z dala od smętnego PRL-u.
*
MLS jako taka narodziła się na dobrą sprawę dopiero w 1988 roku, przynajmniej w formie zamysłu, planu. Wówczas Amerykańska Federacja Soccera zaczęła dostosowywać formułę ligowych rozgrywek do dyrektyw i wymagań stawianych przez FIFA, niejako w odpowiedzi na przyznanie USA prawa do organizacji mistrzostw świata w 1994 roku. To miało być wielkie pojednanie federacji globalnej z amerykańską, ponieważ przez wiele lat te dwie instytucje nie potrafiły odnaleźć wspólnego języka. Liga ruszyła z kopyta w latach dziewięćdziesiątych – z niewielką liczbą drużyn, z kłopotami, z perturbacjami. Ale poszło. I jak już się zaczęło, tak kręci się do dziś, na coraz wyższych obrotach.
Jeżeli chcemy natomiast sięgnąć do początków soccera, należy cofnąć się aż do… 1862 roku. Wówczas w Bostonie powstał zespół Oneida Football Club, który nie grał może konkretnie w piłkę nożną, ale jakąś lokalną wariację na jej temat, zwaną „grą bostońską”. Trochę futbolu, trochę rugby, trochę tego i owego. Tak czy siak – rozpoczęto wówczas kopanie piłki na amerykańskiej ziemi, w usystematyzowany sposób, w ramach zasad i oficjalnych drużyn. Symboliczny kamień węgielny. To już tak naprawdę prehistoria, ale warta odnotowania, bo wcale nie jest tak, że w USA dopiero teraz uczą się, o co w piłce chodzi. Niekoniecznie mamy prawo, by spoglądać na Amerykanów z wyższością. Oni też mają swoje tradycje, nawet jeżeli w kwestii nazewnictwa nigdy już nie dojdą z nami do porozumienia.
To, co dla futbolu zza oceanu najważniejsze rozpoczęło się natomiast w 1967 roku, wraz z powstaniem North American Soccer League.
NASL była ligą profesjonalną, za sprawą tych rozgrywek popularność soccera wyraźnie drgnęła. Oczywiście była to wciąż pewna wariacja na temat piłki nożnej w stylu amerykańskim – z dziwacznymi zasadami dotyczącymi spalonego i odwróconym licznikiem czasu, hokejowymi seriami rzutów karnych. Piłka niby ta sama, ale nie taka sama, parafrazując klasykę. Jednakże najsłynniejsze sportowe periodyki zza wielkiej wody (na przykład Sports Illustrated) zaczęły pomału traktować najznakomitszych piłkarzy jako pełnoprawne gwiazdy amerykańskiego sportu, a nie tylko pociesznych hobbystów, którzy nie nadawali się do prawdziwego, amerykańskiego futbolu i urządzają sobie jakieś fikuśne wygłupy na trawie. Na trybunach piłkarskich stadionów zaczęli się tłumniej pojawiać kibice – w 1973 roku na meczu Philadelphia Atoms zjawiło się przeszło dziesięć tysięcy widzów, co było dla ówczesnej piłki w Stanach gigantycznym wydarzeniem. Może nie bezprecedensowym, ale na pewno rzadkim. Oczywiście taka liczba nie może robić piorunującego wrażenia, lecz to był tylko początek – wkrótce zaczęły pękać kolejne rekordy frekwencji.
Dziennikarze zachwycali się zaś mistrzowską ekipą z Filadelfii, ponieważ połowę pierwszego składu drużyny stanowili Amerykanie.
Hasło z okładki okazało się oczywiście tylko pobożnym życzeniem, bo o sile i popularności ligi stanowili w znacznej mierze – i do dziś stanowią – obcokrajowcy. Słynni obcokrajowcy. Najsłynniejsi z możliwych. Do Stanów Zjednoczonych zaczęły zjeżdżać największe gwiazdy światowego futbolu, żeby popularyzować piłkę nożną, zarobić fajną kasę i w luksusowych warunkach doczekać sportowej emerytury. Soccer wrócił do ogólnokrajowych telewizji – ostatecznie było wielu chętnych, żeby zobaczyć w akcji Króla Futbolu, czy też Beckenbauera, Cruyffa, Neeskensa, Besta. Popularność transmisji z mistrzostw świata 1966 dała koncernom medialnym do myślenia – po prostu opłacało się pokazywać piłkę, słupki oglądalności to potwierdzały.
O sile NASL stanowili również Polacy.
Mało kto pamięta, ale pierwszym MVP (najbardziej wartościowym zawodnikiem) tej ligi, tak ważnej dla rozwoju soccera, został, jeszcze w 1968 roku, Janusz Kowalik. Pochodzący z Nowego Sącza napastnik, który strzelał jak na zawołanie dla Chicago Mustangs. Kowalik karierę w Polsce rozwijał w Cracovii, zaliczył jako młody chłopak kilka występów w narodowych barwach. Zapowiadał się na wielką postać kadry. A potem… Oddajmy mu głos.
Kowalik (dla Przeglądu Sportowego): – Dzięki ludziom, którzy mieli wpływy w aparacie państwowym, udało mi się załatwić paszport, wizę. Nie chciałem za sobą palić mostów, ale szybko zorientowałem się, że nie ma sensu wracać. Tam był jednak inny świat. Mój wyjazd został uznany za ucieczkę i był dużą porażką propagandową władzy. Koniecznie chcieli mnie tam dopaść. Moskwa uruchomiła KGB. Na szczęście w klubie zainteresował się moim przypadkiem republikański polityk z najbliższego otoczenia prezydenta USA. Dostałem ochronę z FBI, która nie pozwoliła mi zrobić krzywdy.
– Strasznie kusił mnie ten inny świat. Wiedziałem, że piłkarsko sobie w Ameryce poradzę, ale nie miałem pojęcia, jak się poukładają inne sprawy, czy będę mógł tam normalnie żyć. No i zdawałem sobie sprawę, że to może być podróż w jedną stronę. Że jeśli za rok czy dwa będę chciał wrócić, to chyba tylko do więzienia, że tak zuchwale potraktowałem władzę ludową.
Nie było łatwo wydostać z Polski jego kartę zawodniczą, ale i to się udało.
– Wysłannicy mojego klubu pojechali do kraju z walizką dolarów i załatwili sprawę. Moskwa dała zielone światło. (…) Przed mistrzostwami świata w 1974 roku byłem czołowym napastnikiem w lidze holenderskiej, przez pięć sezonów strzelałem regularnie po kilkanaście goli w Sparcie Rotterdam. Kazimierz Górski rozważał moją kandydaturę do kadry na mistrzostwa, chciał powołać na zgrupowanie, ale od jakiegoś ważnego partyjnego sekretarza usłyszał: „Kowalik? Nie ma mowy! W tej sprawie to my decydujemy”. Powiedział mi to sam pan Kazimierz.
Do kadry nie udało się już zatem wrócić, ale w USA Kowalik dorobił się gwiazdorskiego statusu. Zdarzało mu się nawet w bezpośrednich starciach przyćmić strzelecko samego Pele, a przy innych okazjach zagrać z nim w jednej drużynie. W maju 1976 nominowano go do ekipy Team America, razem z kultowym Brazylijczykiem.
Lecz nie tylko Kowalik dorobił się indywidualnych wyróżnień – w 1972 roku nagrodę dla trenera roku dostał Kazimierz „Casey” Frankiewicz. Bardziej doceniono go jak widać za zmysł taktyczny niż piłkarski, bo był to trener grający. Wyróżniono go konkretnie za niespodziewane wicemistrzostwo kraju, osiągnięte z St. Louis Stars. Gdzie aż roiło się od piłkarzy polskiego pochodzenia – byli to choćby Joachim Pierzyna (Joe Puls), Norbert Pogrzeba czy Waldemar Kaszubski.
Historię pochodzącego z Sierakowa Śląskiego Pierzyny przedstawiła swego czasu Gazeta Lubliniecka.
– Pierzyna przygodę z piłką rozpoczął w rodzinnym LKS-ie, założonym w 1951 roku. Szybko wyróżnił się spośród innych zawodników i trafił do Sparty Lubliniec, a następnie do Polonii Bytom, z którą zdobył mistrzostwo Polski i dotarł do 1/8 finału Pucharu Europy w sezonie 1962/63. W Bytomiu nabierał doświadczenia, grając na pozycji obrońcy obok słynnego Jana Banasia. W zamian za utalentowanego Joachima włodarze lublinieckiej Sparty zobowiązali się ofiarować na rzecz Sierakowa ówczesne 3 000 złotych. Obietnicy nie spełniano, nawet gdy Pierzyna zasilił bytomską Polonię za czterokrotnie wyższą cenę. Działacze Sparty Lubliniec zapewniali, że zamiast pieniędzy przekazali LZS-owi sprzęt piłkarski. Okazało się jednak, że i tutaj doszło do sporów, co dokumentuje list Zarządu LZS-u Sieraków do redakcji Polskiego Radia: „Za Joachima Pierzynę obiecano nam nowy komplet mundurków dla drużyny piłkarskiej, jedną piłkę i pięć par butów. Otrzymaliśmy w końcu tylko komplet bardzo zniszczonych mundurków”.
– Kiedy wydawało się, że Joachim Pierzyna na dobre zakorzeni się w rodzimym futbolu, podjął decyzję o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych. Za oceanem, po zmianie nazwiska na Joe Puls, kontynuował karierę w klubie St. Louis Stars, z krótkim pobytem w zespole Dallas Tornado. Wielkim wydarzeniem w życiu Pierzyny był występ przeciwko Pele. Dokładnie 30 czerwca 1968 roku. St. Louis Stars podejmowali w towarzyskim meczu FC Santos ze słynnym Brazylijczykiem. Mecz zakończył się wynikiem 3:2 dla ekipy Pele. Spotkanie obejrzało 20 tysięcy kibiców. Bez względu na wszystko, Joachim Pierzyna zawsze pamiętał o swoich korzeniach. Dowodem na to jest zdjęcie z własnoręczną dedykacją, które wysłał na adres LKS-u Sieraków Śląski. Na zdjęciu, rzecz jasna, jest również Pele.
Nazwiska można mnożyć. W USA kilka lat spędził choćby Franciszek Smuda, występujący w LA Aztecs razem z samym Bestem. Do legendy przeszła opowieść, jakoby Irlandczyk z północy pozwolił oniemiałemu Franzowi dotknąć cycków Bonnie Tyler, jednej ze swoich ówczesnych kochanek. Smuda – poza graniem w piłkę – ciężko harował na wysokościach, przy oczyszczaniu zbiorników na ropę. Jednak jego amerykański sen się nie ziścił – podobnie jak Kazimierz Deyna, został oszukany przez przebiegłego hochsztaplera, Teda Miodonskiego. Obaj powierzyli sprytnemu oszustowi całe swoje oszczędności, a ten ulotnił się z kasą. Deyna od tego czasu popadł w nałogi, zaś Smuda – ponoć targany wręcz myślami samobójczymi – opuścił USA i wyjechał do Niemiec.
Kilka ładnych sezonów w Chicago Stings zanotował też Stefan Szefer, przemianowany później na Steve’a Shafera. Wystąpił on nawet kilka razy w narodowej reprezentacji USA, choć notował już wcześniej mecze z Orłem na piersi. Co jeszcze ciekawsze, dwukrotnie zagrał przeciwko Polsce. Również Antoni Trzaskowski, parę lat temu włączony do Galerii Sław Legii Warszawa, świetnie odnalazł się za wielką wodą. Znany z końskiego zdrowia obrońca (praktycznie odpuszczał ligowych meczów w polskiej ekstraklasie) został upamiętniony sylwetką na portalu legia.com: – U schyłku kariery legionista wyjechał do USA, które stały się jego drugą ojczyzną. Przez lata był grającym trenerem Polonii Greenpoint Nowy Jork, gdzie jeszcze w wieku 50 lat był filarem defensywy. W drużynie z Łazienkowskiej występował przez 12 lat, podczas których koszulkę z „eLką” na piersi zakładał w 296 meczach, w których strzelił trzy gole.
Imponująca była również polska kolonia w najsłynniejszej ekipie tamtych lat – New York Cosmos. To był flagowy produkt amerykańskiego przemysłu piłkarskiego. Wszyscy oczywiście znają Władysława Żmudę i Stanisława Terleckiego – ich gwiazdy świecą blaskiem ponadczasowym. Ale nie należy również zapominać o Bronisławie Sularzu, Dieterze Zajdlu, Karolu Kapcińskim i Konradzie Kornku. Wszyscy, dłużej czy krócej, ale pograli sobie w “kosmicznej” ekipie. Zajdel kiedyś prawie przyprawił kolegów o zawał serca – po ostrym starciu z przeciwnikiem, z jego głowy zleciała wyjątkowo finezyjna, bujna peruka, kształtem przypominająca włosie mopa. Koledzy i trener przez ułamek sekundy byli przekonani, że napastnik po prostu urwał mu głowę, która potoczyła się po murawie razem z włosami. Na szczęście obyło się bez mocowania całej czaszki z powrotem na karku – wystarczyło tylko na nowo przystroić łysinę efektownym tupecikiem.
Dla Żmudy amerykańska przygoda nie była natomiast specjalnie ekscytująca:
Ze świętej pamięci Terleckim pogadaliśmy natomiast swego czasu dość długo na łamach Weszło. On w Stanach spędził wiele lat i czuł się tam całkiem nieźle.
Terlecki: – W ogóle wtedy ciężko było wyjechać gdziekolwiek! Brałem pod uwagę Niemcy, Francję, Anglię i Holandię, ale nie było żadnych szans na kontrakt – konkurencja była ogromna, a nade mną wisiał jeszcze rok, albo i dwa lata oczekiwania na zakończenie dyskwalifikacji i pozwolenie na grę z Polski. Stany kierowały się wtedy zupełnie innymi zasadami i obowiązywało tam kompletnie inne prawo. Miałem tam kolegę, z którym korespondowałem – on mnie namawiał, zachwalał ich ligę. Takim marzeniem zaczął się więc stawać Cosmos Nowy Jork – drużyna Pelego, Beckenbauera, Neeskensa i wielu innych wspaniałych piłkarzy. Zacząłem działać w tym kierunku. Pierwszym problemem było załatwienie paszportu, szczególnie, że byłem już pilnowany przez władze. Pomógł mi doktor w stopniu pułkownika ze szpitala MSW, nieżyjący już doktor Giermaziak. Pojechaliśmy razem do Piotrkowa Trybunalskiego na mecz z Gwardią, chcieliśmy zobaczyć Darka Dziekanowskiego. W przerwie zapytałem wprost, czy nie mógłby pomóc z paszportem. Wcześniej zwiedziłem całą Łódź, podchodziłem do wielu, wielu osób, którym oferowałem naprawdę duże sumy, ale nic nie było ich w stanie skłonić do pomocy. Doktor z kolei już po weekendzie umówił mnie z kierowniczką wydziału paszportowego. Okazało się, że ta kierowniczka zawdzięcza doktorowi życie matki. We środę miałem paszporty dla siebie, żony i dzieci.
– Best był moim idolem. To ja próbowałem grać tak jak on. Pamiętam, że czytałem w Polsce jego wypowiedzi z czasów Manchesteru United, gdy mówił, że nie interesuje go już, ile goli strzeli, ale ilu rywali ogra. Liczył sobie, ilu, przepraszam za wyrażenie, frajerów nawinął. Ja próbowałem to realizować u nas. Raz mi się to świetnie udało, wkręciłem ośmiu piłkarzy Stali Mielec. Rwetes na stadionie był niesamowity, wszyscy skandowali moje nazwisko, tyle że… efektu z tego za dużego nie było. To zresztą często mi się zarzucało. Ale moje rozumienie futbolu opierało się na tym, że gram dla ludzi. Że to oni mają tutaj być zadowoleni, mają wyjść ze stadionu ze świadomością, że dobrze zainwestowali swoje pieniądze. (…) Jedyne w czym Besta udało mi się pokonać, to że on dożył 56 roku życia, ja zaś za moment będę kończył 62 lata. Natomiast jeżeli bym miał wypić tyle, ile on… Mimo że nie wylewało się nigdy za kołnierz, prawdopodobnie moja kariera skończyłaby się bardzo szybko. Tak wytrzymały na alkohol nie byłem.
Jako się zatem rzekło, Polacy w NASL to nie tylko uznani ligowcy z ekstraklasy, albo gracze, którzy przy pierwszej okazji pierzchnęli przed PRL-em. To również wielkie gwiazdy polskiej, czy wręcz europejskiej piłki, bohaterowie mundiali, którzy ostatni akcent kariery postanowili położyć właśnie za oceanem. Żmuda, Terlecki, Deyna, Gadocha, Ćmikiewicz, Sybis, Kapka… Potężne nazwiska. Wielu z nich w Stanach grywało również w meczach piłki halowej.
W ogóle Major Indoor Soccer League zaczęła z czasem stanowić marketingowe wyzwanie i konkurencję dla NASL. Wśród słynnych postaci MISL również znajdziemy zresztą Polaka – bramkarza, Krzysztofa “Krysa” Sobieskiego. Wychowanka legendarnej Pogoni Wiskitki!
Terlecki: – Wbrew pozorom była tam bardzo popularna, na nasze mecze w którymś sezonie w Pittsburghu przychodziło więcej osób niż na hokejowych Penguins. To było przed przyjazdem Mario Lemieux, więc te liczby nie były tak duże jak w momencie gdy zdobywali tytuły, ale ponad dziesięć tysięcy na naszych meczach w hali robiło spore wrażenie. To była poza tym walka o kontrakt ogólnoamerykańskiej telewizji, właściciel klubu zdawał sobie z tego sprawę i mocno inwestował, licząc, że za moment to wszystko się zwróci z nawiązką. Bardzo fajna przygoda, już w pierwszym roku zostałem wybrany najlepszym zawodnikiem ligi, strzeliłem bodajże 74 bramki. Potem zresztą okazało się, że w USA jestem w stanie grać tak naprawdę na dwa etaty – zimą w halach, pozostałą część roku w barwach drużyn grających na trawie. Grałem ponad 100 meczów rocznie, ale miałem dwa kontrakty, czyli zarabiałem więcej niż najlepsi zawodnicy. Dwa lata takiej intensywności i pojawiła się propozycja z Cosmosu.
Bobo Kaczmarek także liznął trochę halówki w amerykańskim wydaniu. Pieniądze nie wynagrodziły mu jednak tęsknoty za rodziną.
Kaczmarek (dla sport.pl): – W USA w sezonie 1982/83 przebywałem półlegalnie. Miałem ważny kontrakt w Finlandii. Moim przyjacielem jest Stanisław Terlecki, czyli wybitna postać ligi amerykańskiej. On ściągnął mnie do Pittsburgha. Co ciekawe, wyjechałem z Polski w momencie, kiedy nie mogłem dostać wizy – wiadomo, stan wojenny. Popłynąłem więc promem do Helsinek, a tam prezydent USA Ronald Reagan dawał takie wizy “ludzie potrzebni Ameryce”. Zostałem “podciągnięty” pod kategorię wybitnego sportowca oraz uznany za człowieka z kolebki “Solidarności”, czyli z Gdańska. I poleciałem do Nowego Jorku, a następnie do Pittsburgha. Spędziłem tam tylko jeden sezon, bo nie mogłem wytrzymać bez żony i dzieci. Syn miał wtedy dziewięć lat. W amerykańskiej telewizji widziałem opancerzone SKOT-y, które stały na boisku asfaltowym przy szkole nr 92, naprzeciwko balkonu naszego mieszkania na Zaspie, niedaleko mieszkania Wałęsów. Wszystkie ruchy zomowsko-policyjne i protesty pod domem przyszłego prezydenta przenosiły się na plac zabaw obok naszego bloku. I stacje amerykańskie relacjonowały te zdarzenia.
– Cały czas miałem podgląd na to, co się dzieje w Gdańsku i po prostu nie wytrzymałem. Powiedziałem do Staśka, a było to około trzeciego maja – za kilka dni syn szedł do pierwszej komunii: “Bardzo cię proszę, załatw z menedżerem ostatni czek, już nie chcę tych dolarów, które należą się mi do końca kontraktu, tylko zapłaćcie mi za to, co zagrałem, i wracam do Polski”. Powiedział, że chyba jestem chory. Chciał, abym poczekał jeszcze pół roku, aż sytuacja w kraju się uspokoi i wtedy ściągniemy moją rodzinę do USA. Ale ja już byłem zdecydowany. Niestety, nie mogłem przylecieć do Polski bezpośrednio. Wyruszyłem więc do Helsinek, skąd pływały promy do Polski. Jak wracałem promem, co drugi pasażer był ubekiem. Do tego płynęło dwóch pijanych kierowców. Rejs z Helsinek do Gdańska trwał wtedy 36 godzin. Oni grzali wódę aż do Szwecji. Później wytrzeźwieli i ruszyli dalej w drogę z paczkami dla “Solidarności”. Nurtowało ich jednak jedno pytanie: gdzie ja jadę? Wydawało się im, że pomyliłem kierunki. Po przybyciu do Polski miałem wciąż swój paszport i dostałem informację od Staśka, że mogę wrócić do USA.
– Naradziłem się z rodziną, że jadę. W Polsce na półkach sklepowych był sam ocet. Piach totalny. Urząd paszportowy był na ówczesnej Świerczewskiego. Szedłem od dworca, a na ulicy zaczęła się jakaś zadyma. Nagle podjechały dwa samochody z wodą i oblali mnie. Była z takim zielonym barwnikiem, do rozpoznania ludzi, którzy brali udział w demonstracji. Miałem na sobie ładną, ciepłą i drogą kurtkę, którą przywiozłem z USA. Oczywiście po tej akcji do wyrzucenia. Po prysznicu zrobiono zasadzkę i wszystkim sprawdzali ręce. Wcześniej demonstrujący rzucali w zomowców kamienie z torów tramwajowych. Ja akurat się tym nie zajmowałem, ale byłem oblany wodą, więc zabrali mi dokumenty i jeden z milicjantów przedarł je, łącznie z wizą. I tak się skończyła moja przygoda z amerykańską ligą.
Najsłynniejszą polską postacią, która otarła się o amerykański futbol był oczywiście anonsowany już wielokrotnie w tej opowieści Deyna. Trafił do Stanów w 1981 roku, po nieudanej przygodzie z Manchesterem City. Jego kariera chyliła się ku końcowi, podobnie jak złote czasy ligi NASL. Gdzie wciąż płaciło się nieźle, ale widmo eksplozji tej mydlanej bańki, o czym wspominał Żmuda, rysowało się już coraz wyraźniej. Kluby nie udźwignęły finansowo rozmachu, na jaki się porwały. Przeliczono się z wiarą w zainteresowanie Amerykanów soccerem i uczynienie z tej dyscypliny czegoś więcej niż sportu numer pięć, sześć na liście zainteresowań mieszkańców USA.
Niestety – Deyna zza oceanu już do Polski nie wrócił. Tragicznie zginął w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1989 roku. To chyba najsmutniejszy akcent, jeżeli chodzi o polsko-amerykańskie opowiastki futbolowe. Historia tak zacnego piłkarza zasługiwała na lepszy, piękniejszy, bardziej godny finał.
Stefan Szczepłek, “Deyna”: – Wracał z południa, od strony Meksyku, w kierunku domu, znajdującego się na północ w stosunku do centrum San Diego. Jechał białym, starym Dodgem Coltem z 1974 roku, o numerze rejestracyjnym 953 MFCA. Zjeżdżał z Interstate Route 15 przy Miramar Road. Wracał do domu przy 9949 Maya Linda, gdzie kilka tygodni wcześniej się przeprowadził. Mariola pozostawała w ich wspólnym do niedawna domu na Helen James Way, Norbert uczył się w San Francisco. Na sześciopasmowej autostradzie I-15, na północ od Miramar Road stał samochód ciężarowy Ford F-600, należący do Meksykanina Manuela Vasqueza, zamieszkałego w kalifornijskim San Ysido. Samochód zepsuł się, więc kierowca zostawił go prawidłowo na prawym skrajnym pasie (awaryjnym), zapalił żółte pulsujące światła i poszedł szukać pomocy.
– Było już po północy. Ciepło, sucho. Drogę w tym miejscu, w pobliżu skrzyżowania, oświetlały latarnie. Niewielki ruch, żadnych nadzwyczajnych okoliczności. Maksymalna prędkość na tym odcinku drogi wynosiła 55 mil, czyli niecałe 100 km na godzinę. Deyna znacznie tę granicę przekroczył. Może zasnął, może migające miarowo żółte światła ostrzegawcze trucka wziął za jakieś inne. Jechał bowiem tak, jakby niczego przed swoim samochodem nie widział. Jedynie pustą, wolną drogę. Całą siłą jednotonowego Dodge’a uderzył w tył zaparkowanej ciężarówki. Policja nie stwierdziła śladów hamowania. Wóz Deyny wpadł na stojący samochód przodem i prawą stroną. Kazimierz Deyna miał zapięte pasy, ale to mu nie pomogło. Przednia część samochodu została zmiażdżona aż do fotela kierowcy. Kazik nie żył nawet minuty od momentu zderzenia. Była godzina 1:25 w nocy. Zginął na miejscu. Coroner Charles Kelly napisał w raporcie, że przyczyną śmierci były liczne obrażenia głowy, klatki piersiowej, a w ślad za nimi także i wewnętrzne. Deputy Medical Examiner John W.Eisele sporządził później pięciostronicowy raport, w którym jako cause of death podaje – multiple injuries. Urazy były tak liczne i widoczne, że Deyna pochowany został z zabandażowaną głową.
***
Nowsze czasy w amerykańskiej piłce nożnej naznaczone są przez Polaków przede wszystkim za sprawą Chicago Fire, w którym grali z powodzeniem Piotr Nowak, Jerzy Podbrożny i Roman Kosecki. Nie było przypadku w tym, że klub stawiał akurat na naszych rodaków – jak podają dane statystyczne, w 2000 roku w całej metropolii chicagowskiej mieszkało blisko milion naszych. Polscy zawodnicy mieli ściągać na trybuny biało-czerwoną emigrację, co się zresztą udawało, na meczach spiker mówił w trzech językach: angielskim, hiszpańskim i polskim właśnie.
Zespół budowano wokół Nowaka, po nim dołączyli “Guma” i “Kosa”. – Piotrek do mnie zadzwonił, był kapitanem drużyny. Ja wyjechałem wówczas z Legią na obóz przygotowawczy, ale brakowało konkretów co do mojej nowy umowy. Zapytał mnie, czy nie chciałbym przyjechać, zgodziłem się. Nie miałem żadnych wątpliwości, Piotrek mówił o MLS i Chicago w samych superlatywach, że wszystko jest super zorganizowane, więc czemu miałem nie spróbować – wspomina Kosecki. – Ja też się nie zastanawiałem zbyt wiele. Wiedziałem, że będą Roman i Piotrek, wyjazd zapowiadał się więc ciekawie. Trochę obaw miała moja żona, bo naczytała się i naoglądała różnych historii na temat USA, że są strzelaniny i tak dalej, ale w końcu się przemogła. A gdy mieliśmy wracać, to już wracać nie chciała! W każdym razie: zaczęło to się tak, że mój kolega, Artur Wywrot – który był pół roku ze mną w Lechu – razem z kolegą trenowali Michaela Bradleya, syna Boba, ówczesnego trenera Chicago. Sami z siebie, ja o tym nie wiedziałem, pokazali mu płytę, gdzie były nagrane moje występy z Ligi Mistrzów. Bradley był od razu na tak. Ktoś się próbował jeszcze w to mieszać, menadżer ze Stanów, który nie miał ze sprawą nic wspólnego. Jednak w końcu udało się pozałatwiać sprawy przez MLS i podpisałem kontrakt – opowiada z kolei Podbrożny.
Co zastali Polacy po przylocie? Nie trenera krztuszącego się hamburgerem przy wydawaniu kolejnych komend, nie piłkarzy padających od nadwagi po trzecim kółku, tylko porządny poziom i porządną organizację. – Trenowaliśmy w Lake Forest, około 30 mil od centrum Chicago. To wcześniej był kompleks Chicago Bears, drużyny futbolu amerykańskiego, ale oni znaleźli sobie nowe miejsce do treningu i Fire je przejęło. Super płyta, masa salek – bo Amerykanie poważnie podchodzili do fitnessu, odnowa biologiczna. Jednym zdaniem: niczego nam nie brakowało. Dodatkowo mieszkaliśmy razem z Piotrkiem i Jurkiem oraz Lubosem Kubikiem na osiedlu parę minut stamtąd, więc logistycznie było to dobrze pomyślane – mówi Kosecki.
– Osiedle było położone w bardzo dobrej dzielnicy, Lake Bluff – uzupełnia Podbrożny. – Nie było bariery językowej. W Chicago tak naprawdę nie trzeba znać angielskiego, bo w sklepach trafiał się albo Polak, albo Meksykanin, a ja znałem trochę język hiszpański, więc problemów nie miałem żadnych. Trener był co prawda anglojęzyczny, jednak kolejne zajęcia nie różniły się od siebie, więc jeśli nauczyłem się komend, wiedziałem co robić. Ta powtarzalność treningów nie była jednak zła, sztab miał pojęcie, co robił.
– Natomiast show też musiało być, a Amerykanie świetnie organizują imprezy. Przed każdym meczem grano hymn Stanów Zjednoczonych i do odśpiewania go zapraszano różnych artystów. Z kolei po spotkaniach były pokazy sztucznych ogni czy koncerty. Pamiętam, że się cieszyłem, bo po pierwszym meczu z Miami Fusion grał Ziggy Marley, a ja lubię reggae, miałem zespół, więc się wybrałem na koncert. To była luźna atmosfera. Tam nikogo nie interesowało, co ty robisz w czasie wolnym. Miałeś po prostu być gotowy do treningu i meczu, a czy w innym momencie lecisz do Las Vegas – to nie miało znaczenia. Ja zresztą się wybrałem, lądowaliśmy z rodziną helikopterem w Wielkim Kanionie, poszliśmy do kasyna, w hotelu Flamingo widzieliśmy sobowtórów Elvisa Presleya. Kiedy indziej byłem na meczu Chicago Bulls z Jordanem, ale nie w pierwszych rzędach, finansowo się nie opłacało! Poza tym Lubos Kubik zabierał nas na mecze hokeja Chicago Blackhawks, z kolei na nasze mecze wpadał Andrzej Gołota, potem szliśmy na piwko. No, fajne czasy – mówi Kosecki.
Jednak wiadomo: przyjemności to jedno, ale nikt Polaków nie ściągał do Chicago, żeby tylko korzystali z życia. Za zaufanie musieli odwdzięczyć się dobrą postawą na boisku, bo w końcu za frytki nie grali. – Na pewno nie płacono tam wtedy tak dobrze, jak płaci się teraz, ale z finansami było zdecydowanie lepiej niż w ekstraklasie i myślę, że do dzisiaj niektóre kluby nie płacą u nas tyle, ile Chicago Fire w tamtym czasie – mówi Podbrożny. Trzeba się było wziąć sportowo do roboty, co wyszło jednak znakomicie. W pierwszym sezonie swojego istnienia Chicago Fire zdobyło i mistrzostwo, i puchar krajowy. Kosecki na ten przykład strzelił debiutanckiego gola dla Chicago w MLS (właśnie w meczu z Miami Fusion, po którym gibał się w rytm muzyki Marleya), Nowak dyrygował ekipą, raz wybrano go piłkarzem miesiąca, strzelił gola w finale konferencji, a Podbrożny asystował jak oszalały. Z jego podań piłkarze Chicago załadowali – jak podaje mlssoccer.com – 14 bramek. – Na początku trener myślał, że jestem zawodnikiem, który tylko stoi z przodu i czeka na piłki. Tak mnie ustawiał, to nie grało, w końcu usiedliśmy, porozmawialiśmy, cofnął mnie i poszło. Od razu, od pierwszego meczu na nowej pozycji – strzeliłem dwie bramki, dołożyłem asystę – wspomina “Guma”.
No dobrze, ale czy 38 bramek i 66 asyst, jakie polskie trio upolowało na amerykańskiej ziemi przez dwa lata, może robić wrażenie, czy jednak po prostu bawili się tam nasi jak z głupimi? – To była liga techniczna, ale tamci piłkarze też nie wyglądali źle fizycznie. Poza tym Amerykanie się nie wstydzili, jeśli czegoś nie wiedzieli, to po prostu pytali, a my służyliśmy doświadczeniem. Sporo podpowiadaliśmy Michaelowi Bradleyowi, który przychodził do nas na treningi – zrobił niezłą karierę, a myślę, że się trochę od nas nauczył. Co do poziomu całego zespołu: przyjechała Legia Warszawa i wygraliśmy 3:2, przyjechało Derby County z Premier League i przegrało 0:1. Zdaje sobie sprawę, że to są okresy przygotowawcze, ale nie było im łatwo, bo mieliśmy silny zespół – mówi Kosecki.
Poza tym trzeba przyznać, że już wtedy Amerykanie potrafili ściągnąć piłkarzy rozpoznawalnych. Przecież całe polskie eksportowe trio było znane mniej lub bardziej w Europie, a poza nimi MLS w tamtym czasie gościł Valderramę czy Jorge Camposa, który zresztą grał w Fire. – Do czwartku trenował z nami jako gracz z pola, dopiero potem wchodził na bramkę. Raz się nawet zdarzyło, że w ligowym meczu wystąpił w polu, ale ja jednak wolałem go między słupkami. Choć też trzeba przyznać, że brakowało mu centymetrów i pamiętam, że raz się przeszedł na szesnastkę, nie sięgnął piłki i dostał bramkę z głowy – mówi Podbrożny.
Pisaliśmy o show pozasportowym, koncertach, pokazach sztucznych ogni i tak dalej, ale w samym meczu też nie brakowało elementu widowiskowości. Przy remisie obie drużyny nie podawały sobie rąk i nie rozstawały się we względnej zgodzie, tylko dochodziło do rzutów karnych, a zespół wygrany dostawał ekstra oczko więcej. No, jednak te “jedenastki” nie były wykonywana z wapna. Przypominały bardziej wydanie hokejowe – napastnik biegł na bramkarza i miał pięć sekund, by pokonać go w sytuacji sam na sam. – Bramkarz stał na linii bramkowej jak sprinter, który czeka tylko na sygnał, by biec ile sił w nogach. No więc przy swoim pierwszy shoot-oucie poczekałem, aż facet ruszy, a potem puściłem mu wcinkę. Wpadło – śmieje się Podbrożny.
On i Kosecki skończyli swoją przygodę z USA po dwóch sezonach. – Nie myślałem wtedy o zostaniu, a mogłem zgłosić taką chęć w MLS-ie i nawet oni sami by mi drużynę znaleźli. Pojechałem do Polski i dopiero wtedy stwierdziłem: “kurde, mogłem zostać jeszcze rok-dwa, przecież czułem się na siłach”. Jednak poszedłem do Zagłębia Lubin i nie było już tematu – mówi Podbrożny. – A ja już nie miałem ochoty grać w piłkę. Tęskniłem do Polski. Powiedziałem Bradleyowi, że wracam do kraju i tak się stało – mówi Kosecki.
Natomiast jak wiadomo, z USA na dłużej związał się Piotr Nowak. W Chicago Fire grał do 2002 roku, kończył tę przygodę z 29 golami i 58 asystami. Później jako trener na przykład wygrywał ligę z D.C United, był też asystentem Boba Bradleya w pierwszej reprezentacji USA. Nie był to jednak do końca american dream, bo trener musiał mierzyć się z oskarżeniami o znęcanie się nad swoimi zawodnikami w Philadelphii Union. Serwis Goal.com wybrał go trzecim najgorszym trenerem dekady w MLS, ponadto opublikowana raport, dotyczący jego rzekomego podejścia do piłkarzy. Pisano: narażał zdrowie i bezpieczeństwo swoich zawodników, zmuszając ich do pracy w upale i odmawiając im podania woda w jej trakcie, (…) jednego piłkarza uderzył tak mocno, że ten musiał zanurzyć rękę w kuble lodowatej wody. Nowak wszystkiemu zaprzeczył, ale faktem jest, że po pobycie w Union szkoleniowiec roboty w USA na posadzie pierwszego trenera już nie dostał.
Ma więc ta jego amerykańska kariera posmak słodko-gorzki, ale to i tak w sumie dobrze, bo na przykład Tomasz Frankowski słodyczy w USA właściwie w ogóle nie zaznał. Jeśli któryś z kibiców Chicago Fire liczył, że “Franek” nawiąże do złotych czasów Nowaka, Podbrożnego i Koseckiego, to się srogo rozczarował. Napastnik trafił za Ocean po fatalnych przygodach w Anglii i w Hiszpanii, ale ta w USA nie była wiele lepsza. Zaczęło się dobrze, bo od dwóch goli w drugiej kolejce, jednak to były ostatnie trafienia “Franka” na tamtej ziemi. A może piłkarz sobie zaszkodził, krytykując trenera, gdy ten zmienił go już w przerwie po tamtym dublecie? – E, to nie była żadna krytyka – zaprzecza jednak Frankowski.
– Zadałem po prostu pytanie, czy nie mogę dograć meczu do końca, skoro jest możliwość strzelenia hattricka. Trener stwierdził, że co miałem zrobić, to zrobiłem, zdobywając te dwie bramki. Z perspektywy czasu mogłem się z tym szkoleniowcem inaczej dogadywać, ale on też jednak zaginął, żadnej kariery w MLS nie zrobił, a to był jego debiutancki sezon. Miałem pod górkę, bo chciał mnie wystawiać na prawej pomocy, a ja niekoniecznie chciałem tam grać. Uważałem, że mogę grać z Cuauhtémociem Blanco, meksykańskim piłkarzem wielkiej klasy – on na dziesiątce, ja na dziewiątce. Trener jednak chciał, by w ataku grał silny i szybki napastnik, więc się nie dogadaliśmy. Nie uważam jednak, że popełniłem błąd, wybierając Chicago. Miałem 34 lata, chciałem skonkretyzować koniec swojej kariery w USA, a Chicago szukało piłkarza, który ściągnie 2-3-4 tysiące polskich kibiców na trybuny. Czułem się dobrze, akurat tam wpadła mi w ręce książka o żywieniu według własnej grupy krwi. Odsunąłem mięso, zacząłem się żywić tofu czy innymi produktami rolnymi, warzywnymi. Usystematyzowałem dietę, byłem zadowolony ze swojej wagi i z warunków zapewnionych przez klub. Tyle że do braku porozumienia z trenerem doszedł jeden “mały” problem – niekoniecznie jako strzelec byłem skuteczny w meczach. Chicago zajęło trzecie miejsce, co było przyzwoitym wynikiem, a ja po sezonie rozwiązałem kontrakt i wróciłem do Jagiellonii.
A jak po dekadzie od startu Chicago Fire w MLS widział tamtejszy poziom i otoczkę Frankowski? – To nie był i chyba nie jest poziom lig najwyższych na świecie, ale był to poziom porównywalny do ligi polskiej. Główny nacisk kładło się na zaangażowanie fizyczne, coś a’la Championship. Tamtejsze drużyny bardzo patrzyły na drużyny z angielskiego topu, trenerzy jeździli i jeżdżą na staże, amerykańscy piłkarze nauczeni doświadczeniem starszych kolegów chcą zaistnieć w Premier League. To jest dla nich top, co jest zrozumiałe, więc każdy piłkarz dobrą bazę fizyczną chce osiągnąć. Piłkarsko grało mi się więc nieźle, ale faktycznie zderzyłem się gdzieś z siłą i jak się okazało, ani w lidze angielskiej, ani amerykańskiej, moja skuteczność nie miała racji bytu. Co do otoczki: to show wydawało mi się przesadzone. Ale Amerykanie słyną z tego, by podkreślać swoją jakość i nie tylko w meczach MLS-u, bo przecież też w NBA czy NHL. Mogą to robić, bo ta jakość i profesjonalizm jest wyższa niż na przykład w Polsce. Wszystko mają tak poukładane, że życzę sobie, by i nasza liga kiedyś doszła do takiego poziomu – mówi Frankowski.
Przygoda “Franka” jest niestety dobrym podsumowaniem polskich osiągnięć w MLS, bo poważne kariery zrobiła tam tylko wspomniana trójka z Chicago Fire i Robert Warzycha z Columbus Crew. Były szkoleniowiec Górnika wciąż jest najlepszym strzelcem w historii swojego zespołu – ma 71 bramek i siedem oczek przewagi nad drugim Federico Higuainem, ale ten wciąż gra, więc uwaga. Poza tym jednak Warzycha z boiska przeniósł się na ławkę – był asystentem, gdy Columbus wygrywało mistrzostwo, potem jako samodzielny trener zdołał jeszcze zająć pierwsze miejsca na koniec sezonu zasadniczego, ale później klub pogrążał się w przeciętności. Niestety, również za sprawą Polaka. Jeden z dziennikarzy zajmujących się Columbus, pisał po zwolnieniu Warzychy: – Uwielbiałem Warzychę jako zawodnika. Zawsze będę mile wspominał czasy, gdy grał dla nas, albo gdy był asystentem. Ale oglądając ten zespół w ostatnich latach dochodzę do wniosku, że taktycznie Robert pozostał w epoce, w której sam grał w piłkę. MLS stała się bardziej dynamiczna, płynna, wymagająca dostosowania do rywala. A my graliśmy cały czas sztywny, defensywny futbol. To po prostu nie działa w tej lidze, nie był w stanie doprowadzić Crew na ten sam poziom, które reprezentują nowoczesne kluby MLS. Cieszę się, że wreszcie mamy właściciela, który będzie wymagał progresu i zwycięstw, nie jest ograniczony przez sentymenty i nostalgię.
Nie ma jednak wątpliwości, że Warzycha jest tam legendą. Właściciel żegnał ze łzami w oczach, asystent przejmujący zespół po Polaku mówił, że w pewien sposób aż głupio mu to robić. Klub chciał się jednak rozwijać i po 18 latach przygoda Warzychy się skończyła.
Mieliśmy więc solidną czwórkę do brydża, ale poza tym… bryndza. Krzysztof Król zawsze był bardziej gawędziarzem niż piłkarzem, a jego 31 meczów w MLS-ie przypada na przeciętne Chicago Fire (środek tabeli) i beznadziejne Montreal Impact (ostatnie miejsce). Jacek Ziober zaliczył trzy spotkania w Tampa Bay i skończył karierę. Można nie pamiętać – bo nie ma czego – że za ocean wybrał się Andrzej Juskowiak. Strzelił gola w pięciu meczach. W niższych ligach grał Tomasz Zahorski, ale barwniejsze od jego kariery, są takie opowiastki jak z wywiadu dla Kuby Białka: – Wybraliśmy się w góry, 3,5 godziny od Charlotte. Byliśmy już prawie na miejscu i wdepnąłem trochę mocniej. Zatrzymał mnie szeryf, przekroczyłem prędkość o dwadzieścia mil. Co się okazało, nie mogłem zapłacić mandatu ani na miejscu, ani żadnym przelewem. Musiałem stawić się osobiście o ósmej rano w sądzie w tym mieście, w którym przekroczyłem prędkość. Wchodzę na salę, a tam ze sto osób. Masa spraw, moja dopiero gdzieś pod koniec. Ale musisz siedzieć i obserwować to, co się dzieje. A tam ludzie dostawali wyroki więzienia, grzywny. Była na przykład sprawa rozwodowa. Żona opowiada przy wszystkich świadkach, jak mąż, który siedział po drugiej stronie sali, ją podduszał. Za chwilę weszli więźniowie już przebrani w pasiaki z kajdankami na nogach. Płacze, nerwy, krzyki… Byłem w szoku, że muszę to przeżywać przez to, że przekroczyłem prędkość.
Teraz lepsze historie mają pisać Kacper Przybyłko w Philadelphii Union, Przemysław Tytoń (Cincinnati) i Przemysław Frankowski, gdy wszelkie formalności zostaną załatwione. Cóż, życzymy powodzenia: w USA mogli bowiem zapomnieć, że Polacy potrafią grać w piłkę.
PAWEŁ PACZUL
MICHAŁ KOŁKOWSKI