Kiedyś ten dzień musiał w końcu nadejść, jakoś trzeba będzie dalej żyć. Sławomir Peszko wreszcie oficjalnie, definitywnie i nieodwołalnie zakończył swoją przygodę z reprezentacją. I tylko tacy złośliwcy jak my mogliby gdzieś tam na marginesie napomknąć, że w zasadzie to już pół roku temu reprezentacja skończyła z nim, więc to trochę tak, jakby zwolniony pracownik miesiąc później ogłaszał wszem i wobec, że odchodzi.
Ta z pewnością rozwalająca Jerzemu Brzęczkowi plan na 2019 rok wieść została zakomunikowana za pośrednictwem Instagrama.
33-letni skrzydłowy będzie miał w CV 44 występy w biało-czerwonych barwach, dwa gole (z czego jeden dotyczy meczu z Danią podczas Pucharu Króla w Tajlandii) i jedną asystę. Biorąc pod uwagę jego boiskową pozycję, dorobek fatalny, nawet zważywszy na fakt, iż zdecydowaną większość spotkań uzbierał jako zmiennik. Po raz ostatni w pierwszym składzie zagrał w czerwcu 2015, gdy wygraliśmy z Gruzją 4:0. Zszedł tuż po bramce Arkadiusza Milika dającej nam prowadzenie.
W zasadzie jedyny jasny moment Peszki w koszulce z orzełkiem to bramka na wyjeździe z Irlandią w eliminacjach do Euro 2016. To był ładny i chytry strzał, dzięki niemu wywalczyliśmy cenny remis.
Cała reszta to mniejsze lub większe forowanie go w reprezentacji, na murawie rozczarowania (trzy zmarnowane sytuacje z Niemcami w Gdańsku!), a poza nią na plan główny wychodziły sprawy pozaboiskowe. Można się czarować do znudzenia, ale prawda jest taka, że u Adama Nawałki od dłuższego czasu był już bardziej człowiekiem od atmosfery i przybocznym Roberta Lewandowskiego. Powołania dostawał nawet w okresie fatalnych występów po przejściu do Lechii Gdańsk, kiedy nie istniało żadne sportowe uzasadnienie dla jego obecności na zgrupowaniu (w sumie rzadko kiedy istniało).
Żeby było jasne, mimo całej szyderki: jak na warunki Ekstraklasy mowa o skrzydłowym, który często się wyróżniał i być może jeszcze po zmianie klubu będzie w stanie zagwarantować niezłe liczby. Problem w tym, że jeśli chodzi o międzynarodowy etap swojej kariery, został zdecydowanie przeceniony, a wyciąganie wniosków z popełnionych błędów szło mu wyjątkowo opornie.
Peszko w zasadzie urządził sobie trzy pożegnania z drużyną narodową. Przynajmniej w tym miał rozmach. Już w październiku 2017 roku przyznał na łamach “Przeglądu Sportowego”, że po mundialu w Rosji planuje zakończyć reprezentacyjny etap. Wtedy jednak przeżywał gorszy czas, od wielu tygodni leczył kontuzję, mógł być sfrustrowany. Mogło się wydawać, że po prostu był zdołowany i zaczął rozważać czarne scenariusze. Temat odżył w maju ubiegłego roku, tuż przed MŚ, na których zaliczył 10 minut z Japonią. – Prawdopodobnie będą to moje ostatnie mistrzostwa. Na mistrzostwa Europy na pewno już nie pojadę. Mija dziesięć lat odkąd zacząłem grać w reprezentacji, robiłem to z lepszym lub gorszym skutkiem, z większym lub mniejszym wkładem, ale jakąś rolę zawsze pełniłem, więc teraz będzie czas, by zakończyć tę reprezentacyjną przygodę po mundialu – mówił Sportowym Faktom.
Aż wreszcie dziś potwierdził to ostatecznie:
W międzyczasie i tak zdążył się zawahać. Jesienią w wywiadzie dla “Gazety Wyborczej” stwierdził, że jeśli otrzyma powołanie od Brzęczka, na pewno nie odmówi. Nawet gdyby selekcjonerowi gdzieś taki pomysł kiełkował, nie miał kiedy go zrealizować. Peszko po jedynym w tym sezonie występie w Ekstraklasie został zawieszony na wiele tygodni za kopnięcie Arvydasa Novikovasa i raz na zawsze zraził do siebie trenera Lechii, Piotra Stokowca. Kolejnej szansy już nigdy od niego nie dostał, mimo że niedawno wreszcie przeprosił i próbował wyciągnąć dłoń.
A swoją drogą, wyobrażacie sobie, że jakimś cudem Peszko odbudowuje karierę, a w obliczu dramatycznej sytuacji na skrzydłach dostaje powołanie i faktycznie odmawia?
No nic, idąc tym tropem, czekamy, aż rozbrat z reprezentacją ogłoszą Adam Kokoszka i Marcin Kowalczyk. Opinia publiczna ma prawo oczekiwać, że w końcu się określą.
Fot. FotoPyk