Reklama

47 lat minęło jak jeden dzień – „Gołąbek” z Rosario wciąż frunie

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

21 grudnia 2018, 09:51 • 9 min czytania 0 komentarzy

19 grudnia minęło czterdzieści siedem lat, odkąd pofrunął Aldo Pedro Poy. Wzniósł się nad murawę Estadio Monumental w Buenos Aires, niesiony marzeniem o pierwszym tytule mistrzowskim dla Rosario Central, swego ukochanego klubu. I przeszył powietrze między obrońcami znienawidzonych Newell’s Old Boys, niczym bełt wystrzelony z kuszy. Gdy umilkł już trzepot jego niewidzialnych skrzydeł, w siatce zatrzepotała również futbolówka. Ale Poy tak naprawdę wciąż nie wylądował – leci do dziś. Za 363 dni historia kolejny raz zatoczy koło.

47 lat minęło jak jeden dzień – „Gołąbek” z Rosario wciąż frunie

Wraz z Aldo, nad ziemię unosi się co roku żółto-niebieska część Rosario, które nie zapomina o swoich bohaterach.

Futbolowej tożsamości tego miasta bynajmniej nie definiuje fakt, że przyszedł tam na świat Lionel Messi. To tylko miła ciekawostka, najpiękniejszy kwiat z całego bukietu talentów, wynajdywanych tam od dekad przez najpotężniejsze kluby Starego Kontynentu. Rosario na co dzień żyje jednak własnymi, lokalnymi sprawami. Dzieli się na kibiców Central i Newell’s – właśnie ten podział jest najważniejszy. To linia frontu w niekończącej się wojnie pozycyjnej. A Clasico Rosarino to bitwy, zapewniające czasem taktyczną przewagę nad przeciwnikiem, ale nigdy ostateczne zwycięstwo.

Nie ma miejsca na kibicowski ekumenizm, bo jedna ze stron zawsze ma tu jakieś rachunki do wyrównania.

Reklama

Niektóre zatargi rodzą się z dnia na dzień, inne ciągną od dziesięcioleci. Europejczycy niech się kotłują między sobą, niech Messi strzela hat-tricka co tydzień, niech w Buenos do woli rajcują się swoim Superclasico. Rosario ma kilka ważniejszych spraw do wyjaśnienia, więc każdy musi się określić. Albo jesteś z nami, albo przeciw nam. Prowadzisz knajpę? Zdecyduj, jaki proporczyk zawiesisz nad kontuarem, czyj wizerunek upamiętnisz na ścianie. Jeździsz taksówką? Ogłoś swoją przynależność, zaczepiając pod lusterkiem choinkę zapachową w odpowiednich barwach. Uważaj tylko, kogo później wieziesz.

Mieszkasz na północy? Lepiej pomaluj elewację żółto-niebieską farbą. Jesteś z południa? Postaw na czerwono-czarne barwy. Neutralność jest podejrzana.

Kto sam, ten nasz najgorszy wróg.

Aldo Poy od małego przesiąkał tą atmosferą, młode lata spędzając po sąsiedzku z Estadio Gigante de Arroyito. Swoją piłkarską karierę zaczął na ulicach otaczających stadion, zapamiętale ganiając za szmacianką, umiejętność dryblingu szlifując na koślawych klepiskach. – Na ulicy spędzałem co najmniej dziesięć godzin dziennie. Zamykaliśmy je, żeby organizować tam mecze. Nikt nie miał prawa przechodzić, gdy graliśmy.

Wkrótce zaczął jednak grywać wewnątrz potężnej areny, spełniając swoje – wydawać by się mogło, że naiwne – dziecięce sny o występach w świętych, żółto-niebieskich barwach. Nie miał problemu ze wskazaniem obiektu swoich piłkarskich namiętności. W myśl zasady, że w Rosario najpierw poznajesz mamę i tatę, a zaraz potem swój klub. Byłem fanem Central odkąd pamiętam, ojciec zabierał mnie na mecze. Nie czułem się nigdy profesjonalnym piłkarzem. Raczej kibicem, któremu się poszczęściło i został wpuszczony na boisko.

Piękny sen prawie przerodził się w koszmar, gdy irytujący nieskutecznością Poy stał się obiektem niechęci pozostałych kibiców Central. Tych zwyczajnych, zasiadających na trybunach. Postanowiono go sprzedać, odesłać na banicję w góry, do Club Atletico Los Andes. Aldo, przerażony perspektywą opuszczenia Rosario i koniecznością gry w jakimkolwiek innym klubie, pod osłoną nocy wymknął się z miasta i skrył na jednej z okolicznych wysepek, opływanych przez wody rzeki Parana. Zadekował się w rybackiej wiosce. Tkwił tam przez tydzień, głęboko zakonspirowany. Aż w końcu działacze Atletico stracili cierpliwość w oczekiwaniu na jego podpis pod kontraktem i odjechali z niczym, rezygnując z transferu.

Reklama

Prezes Central zrozumiał, że nie może się pozbyć tak wiernego żółto-niebieskim barwom zawodnika. Poy wynurzył się z ukrycia.

I został legendą.

Około sześćdziesięciu tysięcy widzów na Estadio Monumental obserwowało jego ikoniczny lot podczas półfinałowego starcia Central i Newell’s Old Boys w 1971 roku. To był pierwszy przypadek w historii, gdy te dwie zwaśnione ekipy zmierzyły się ze sobą w meczu fazy pucharowej, gdzie zwycięstwo decyduje o być, albo nie być w walce o Campeonato Nacional. Rywalizacja została rozstrzygnięta jednym, jedynym trafieniem w 54. minucie – po nieudanej wrzutce z rzutu rożnego, dopadł do futbolówki Negro Gonzalez. Ruszył prawym skrzydłem i mocno dośrodkował piłkę w samo centrum pola karnego.

– Wiedziałem, że nogą nie sięgnę tego dośrodkowania, więc spróbowałem się rzucić – wyjaśnia Poy. Cóż, podjął najlepszą decyzję z możliwych.

ocal-009

(MondoFutbol)

Trafienie przeszło do historii jak La Palomita, co można przetłumaczyć jako: „Gołąbek”. Pieśniarze wyśpiewują o nim ballady, pisarze tworzą na jego kanwie zdumiewające opowieści. Kibice z pokolenia na pokolenie przekazują legendę, prawie jak baśń. To siła i magia południowoamerykańskiej piłki. Latynosi zawsze najpiękniej ubierali symboliczne momenty futbolu w melodyjne frazy. Godne tego, by przetrwać długie lata. Nasz pospolity „szczupak” nie niesie ze sobą aż takiej poetyckości.

Fenomen Palomity zbliża się już do pięćdziesiątych urodzin.

Canallas w półfinale zwyciężyli 1:0, wygrali również w finałowym starciu i sięgnęli po pierwsze mistrzostwo w dziejach klubu. Żółto-niebieska część Rosario przez bite dwa miesiące dudniła od świętowania. Od wielkiego, triumfalnego karnawału. Najszczęśliwszym z fetujących sukces był oczywiście sam Aldo Poy, którego wąsate oblicze zdobi dziś ciała setek mieszkańców północnej części miasta, którzy nie chcą nawet na moment rozstać się ze wspomnieniem tamtego triumfu. Chcą przeżywać tę niezwykłą chwilę po tysiąckroć, najlepiej każdego dnia, stając przed lustrem w ramach porannej toalety.

Tak właśnie działa symboliczna moc strzelonej bramki, o czym zdarza nam się dzisiaj trochę zapominać. W dobie analizy, dokładnych statystyk, najbardziej drobiazgowych wyliczeń. Wydaje się, że te wszystkie detale, te najdrobniejsze szczegóły mają w futbolu kluczowe wrażenie. Że gol to tylko ostatnia nuta długiej melodii. Ostatnia, czyli najmniej istotna. Gówno prawda – najważniejszy jest właśnie ten moment, gdy futbolówka ląduje w sieci. Reszta to tylko dodatek. Czasem intrygujący, przydatny, ale biada nam, jeśli futbol kiedykolwiek znajdzie się w matematycznym potrzasku. I doczekamy czasów, gdy mitycznym „Gołąbkiem” zostanie obwołany zawodnik, którego klasę potwierdzi skomplikowany algorytm, a nie spontaniczna miłość tłumu.

Poy przeczuwał, że zaraz dokona czegoś niezwykłego. Przed dośrodkowaniem z rzutu rożnego ostrzegł stojącego obok murawy fotoreportera, żeby nie spuszczał z niego obiektywu, bo zaraz wpakuje piłkę do siatki. Dzisiaj ma w domu całe trzy fotografie, uwieczniające najbardziej doniosły moment jego kariery.

Dopóki w futbolu chodzi tylko o bramki, które nie zawsze wymagają boiskowej perfekcji, bohaterem może być każdy. Nawet niechciany Poy, dopiero co umykający z miasta przez rwący nurt Parany, pierzchając przed transferowymi sidłami niczym spłoszona ryba przed zaciskającą się siecią. Dlatego każdy z nas powinien pielęgnować w pamięci wspomnienie chociaż jednej strzelonej przez siebie bramki, która godna jest odtworzenia. Nawet jeżeli nie decydowała ona o losach tytułu mistrzowskiego w kraju, ale była trafieniem na 15:8 w podwórkowym starciu o złote kalesony, albo honorowym golem w meczu o puchar podstawówki.

Zresztą – im starsi jesteśmy, tym ważniejsze i piękniejsze stają się nasze bramki z dzieciństwa. Tak to jakoś dziwnie działa. Również La Palomita zaczęła obrastać legendami.

– Hej, Aldo! Ale drugi raz to już byś tak nie pofrunął! – krzyknął ponoć zaczepnie jeden z najbardziej wytrwale świętujących kibiców Central w stronę Poya, przybijającego już pomału gwoździa przy barze. Dwa miesiące dzikiej balangi powaliłby nawet najtwardszego zawodnika. Zwłaszcza, gdy połowa wielkiego, argentyńskiego miasta szermuje argumentem: „ale ze mną się nie napijesz?”.

I zwłaszcza, gdy połowa wielkiego, argentyńskiego miasta bezwzględnie akcentuje swą argumentację, stawiając drinka za drinkiem.

– Jak to nie?! – oburzył się piłkarz, leniwie zsuwając tyłek z krzesła, rozprostowując plecy i opróżniając szklankę z resztek trunku. Barmanka, rozumiejąc wymowne spojrzenie, natychmiast uzupełniła braki. – Ustawcie mi tu jakąś bramkę.

Atmosfera zgęstniała, jak gdyby nagle – z przyczyn bliżej nieznanych – odwołano wynik półfinału i trzeba było raz jeszcze pokonać Newell’s. Gospodarz lokalu Polo Norte natychmiast zorganizował trochę wolnej przestrzeni – stoliki poszły w kąt, a z krzesełek ustawiono dwa słupki prowizorycznej bramki. Piłka również znalazła się pod ręką, jak wszędzie w Rosario. Ktoś rzucił nią na środek knajpy, a kompletnie pijany Poy z nieomylnym instynktem odbił się od ziemi i trafił prosto między umowne, krzesełkowe słupki. Ryk radości wstrząsnął całą okolicą, wszyscy świadkowie tej pijackiej rekonstrukcji ruszyli do zabawy ze świeżym nakładem sił. Dla nich derby odbyły się dopiero przed momentem, a nie kilka tygodni wcześniej.

W pierwszą rocznicę półfinałowego zwycięstwa piłkarz znowu został poproszony o odtworzenie kultowej scenki. I znowu. I jeszcze raz. Tradycja trwa do dzisiaj, stała się właściwie oficjalnym świętem klubu. Poy – a niekiedy ktoś w jego zastępstwie, choćby syn Che Guevary – rok w rok wykonuje pamiętny, gołębi lot. La Palomita odwiedziła już rozmaite zakątki świata, zawitała na kilku kontynentach. – Czasami ląduję twarzą na trawie, innym razem w błocie. Zawsze sprawia mi to taką samą radość, jak za pierwszym razem.

poy.jpg_1572130063

Aldo Poy niesiony na ramionach przez tłum, gdy kolejny raz zapewnił Rosario Central awans do finału kosztem Newell’s. (Rosario3.com)

Bramka doczekała się statusu niemalże religijnego. Ma gorliwych wyznawców wśród najbardziej zagorzałych kibiców klubu, którzy w swoich zbiorach, gromadzonych między innymi ku upamiętnieniu słynnego trafienia, trzymają choćby zakonserwowany wyrostek robaczkowy Ricardo Di Renzo – obrońcy Los Leprosos, który stał najbliżej Poya, gdy ten składał się do kultowego uderzenia. Znajdą się tam też zmumifikowane zwłoki papugi – ponoć potrafiła wyrecytować tekst klubowego hymnu bez jednego zająknięcia.

Szaleństwo trwa.

Nawet gdy drużyna Rosario Central przeżywała gorsze chwile, gdy spadała z najwyższej klasy rozgrywkowej, gdy zbierała w łeb od lokalnych rywali – wąsaty gołąb frunął, a wraz z nim nadzieje żółto-niebieskich na lepszej jutro. – Ludzie traktują mnie tak, jak gdybym cały czas był aktywnym zawodnikiem. Nie pamiętają, że przeszedłem na emeryturę przeszło czterdzieści lat temu. Szaloną rzeczą jest to, że na ulicach zatrzymują mnie i proszę o zdjęcie również chłopcy, którzy z pewnością nigdy w życiu nie widzieli mnie w akcji. Dzięki temu czuję, że wciąż żyję. Że czas się dla mnie zatrzymał. Prowadzę salę imprezową, ostatnio wyprawiano tam urodziny dla paru maluchów. Jeden z ojców przyprowadził swoją córkę. Zobaczył mnie i stanął jak wryty. Zapytał, wskazując w moją stronę: „Córeczko, wiesz kim jest ten pan?”. Biedne dziecko… Oczywiście, że mnie nie rozpoznało. „To Aldo Pedro Poy” – pouczył ją. „Aha! To pan Gołąbek!”. Niewiarygodne. Siedem lat, a już znała tę opowieść.

– W 1973 roku dostałem dwie oferty transferu do Europy. Z Paris Saint-Germain i Celty Vigo. Nie chciałem jednak odchodzić z Rosario. Czasem ważniejsze jest, żeby zostać w otoczeniu swoich ludzi, nawet jeśli po odejściu mogłem zarobić trochę więcej forsy. Nie tylko o to w życiu chodzi. Koszulkę, w której strzeliłem pamiętną bramkę, trzymam pod kluczem. Tysiące razy proponowano mi za nią wielkie pieniądze, ale to dla mnie relikwia. Ostatnio wykonałem strzał w normalnej, zwykłej koszulce meczowej Central i nawet ona potem została odkupiona za kilkanaście tysięcy pesos. Tylko dlatego, że ja raz ją założyłem. Ta oryginalna, od Palomity, kosztowałaby fortunę – opowiada Poy.

– Nigdy nie zdarzyło mi się chybić, odtwarzając ten strzał. Dopóki będę w stanie utrzymać się na nogach, zawsze trafię do siatki.

Kibicowska historia Rosario trochę przypomina historię Krakowa, więc może niech ta opowieść będzie jakimś promyczkiem nadziei dla sympatyków Wisły Kraków, którzy znajdują się dzisiaj w ciemnym tunelu, zmartwieni o przyszłość klubu. Rosario Central przetrwało chude lata, dało sobie radę z rozmaitymi kryzysami. Również dlatego, że pamięta o swoim idolu. Jeżeli kibice Białej Gwiazdy nie zapomną o własnych „Palomitach”, jeżeli pozostaną zatroskani o los klubu i będą tłumnie obecni na stadionie, to być może Wisła bardziej skorzysta na ich zaangażowaniu i wspomnieniach, niż na inwestycjach kambodżańskiego magnata.

Michał Kołkowski

fot. newspix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Wiceprezes ŁKS zapowiada rewolucję kadrową: Będziemy musieli zastąpić 13 zawodników

Szymon Piórek
1
Wiceprezes ŁKS zapowiada rewolucję kadrową: Będziemy musieli zastąpić 13 zawodników

Komentarze

0 komentarzy

Loading...