Jak zareagował na zaskakujący telefon od Jerzego Brzęczka i czy na kadrę pojechał tylko po to, żeby zebrać autografy? Dlaczego po sześciu latach treningów porzucił piłkę ręczną na rzecz futbolu? W jaki sposób wrócił do grania po najcięższej kontuzji w historii pracy klubowego lekarza Pogoni? Czym różni się Kosta Runjaić od trenerów, z którymi wcześniej pracował? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie poniżej. Poznajcie Huberta Matynię, piłkarza Pogoni, który niespodziewanie otarł się o reprezentację Polski i – jak sam zapewnia – nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Gdy chciałem umówić się z tobą na wywiad, dodzwoniłem się za pierwszym razem. Nauczyłeś się odbierać, gdy widzisz nieznany numer?
Tak, choć szum wokół mnie w pewnym momencie był bardzo duży, a chyba nie ma co z tym przesadzać. Przecież zrobiłem dopiero pierwszy krok.
Ale była szansa, że przegapiłbyś telefon od Jerzego Brzęczka?
Nie, ktoś to podkręcił. Powiedziałem jedynie, z przymrużeniem oka, że po takim telefonie będę chętniej odbierał, gdy wyświetli mi się nieznany numer.
Na początku myślałeś, że ktoś robi sobie z ciebie jaja?
Przeszła mi przez głowę myśl, że to może być żart. Tak naprawdę dotarło to do mnie dopiero, gdy zacząłem odbierać kolejne telefony, bo ludzie dzwonili z gratulacjami. Niby od samego początku słyszałem, że to głos trenera Brzęczka, ale potrzebowałem kilku chwil, żeby w to uwierzyć.
Zastanawiam się, kto był tym powołaniem bardziej zaskoczony – ty czy ludzie, którzy śledzą ekstraklasę?
Ja byłem zaskoczony o tyle, że wcześniej nie dotarły do mnie żadne głosy, iż mogę być powołany. Nie wiedziałem nawet, że jestem obserwowany. O wszystkim dowiedziałem się dopiero piętnaście minut przed tym, jak ogłoszona została kadra.
Nie wiem, kto był bardziej zaskoczony, ale mam świadomość, że kibice – również Pogoni – kompletnie się tego nie spodziewali. Pewnie wielu dopiero wtedy wpisało moje nazwisko w Google, żeby dowiedzieć się, kim jestem. Nic dziwnego, przecież wcześniej w trwającym sezonie zagrałem raptem kilka meczów w podstawowym składzie. Były na solidnym poziomie, ale ludzie oglądający ligę od czasu do czasu mogli mnie nie kojarzyć zarówno z tych występów, jak i z wcześniejszych meczów, bo przez pewien czas mnie w lidze nie było.
Odczuwam to, że wiele osób dowiedziało się, kim jestem, bo dziś na meczach wyjazdowych zdarzają się trybuny, które głośno mnie dopingują.
Co krzyczą?
„Panie Matynia…” i reszta nie nadaje się do publikacji!
Internet też się rozgrzał do czerwoności. Naczytałeś się o sobie za wszystkie czasy?
Staram się nie sprawdzać komentarzy, bo z reguły wiem, co w nich znajdę. Oczywiście zdarzają się też pozytywne, ale wolę nie zaprzątać sobie tym głowy, tylko skupić się na treningach i meczach.
Ale na kadrę nie pojechałeś po to, żeby zebrać podpisy od piłkarzy?
Tak pisali w tych komentarzach?!
W zasadzie to prawdziwa historia z początków kadencji Adama Nawałki. Jej bohater miał świadomość, że na kadrę przyjechał po raz pierwszy i ostatni, więc przynajmniej zebrał pamiątki.
No to daleko mi do takiego podejścia. Jestem młody, a przynajmniej tak się czuję – tym bardziej, że na kadrze niewielu było młodszych – i mam swoje ambicje. Liczę na to, że z czasem przyjdą kolejne powołania. Opieram się na tym, że na treningach dawałem z siebie sto procent i plamy nie było.
Nie miałeś okazji pokazać się w meczach, ale w treningu sprawdziłeś, ile brakuje ci do międzynarodowego poziomu?
Tak. Mogłem z bliska podpatrzeć najlepszych zawodników w kraju i coś z tego dla siebie wyciągnąć. Rywalizacja była duża, na mojej pozycji ostatecznie grał zawodnik prawonożny, ale to żadna wielka ujma – wystarczy spojrzeć, w jakim gra klubie i jakie ma doświadczenie, bo często to ono robi różnicę. Rozmawiałem z trenerem i powiedział mi, że jest zadowolony z tego, że nie widzi u mnie żadnej tremy czy bojaźni w starciach z bardziej znanymi i utytułowanymi zawodnikami. Zostaje czekać na swoją szansę i mam nadzieję, że przyjdzie taki moment, w którym będę pełnoprawnym członkiem tej kadry.
Tej tremy rzeczywiście nie było? Jednak jesteś z pokolenia, które mogło wieszać nad łóżkiem plakaty Błaszczykowskiego i Lewandowskiego.
Ten pierwszy kontakt z takimi graczami oczywiście był lekką niewiadomą. Ale im dalej w las, tym bardziej czuło się przyjazną atmosferę i przede wszystkim takie… ciepło. Chodzi o to, że innym zależało, żebym dobrze się w tej drużynie odnalazł. Każdy był kiedyś w kadrze nowy, więc wszyscy wiedzą, jak postępować.
Mówi się, że to powołanie było dla ciebie taką nagrodą za cierpliwość i ciężką pracę, bo zawsze miałeś trochę pod górkę.
Nie podchodzę do tego w ten sposób. Rzetelnie robiłem swoje i czekałem na efekty, a o przeszkodach już zapomniałem. Ta droga do Pogoni była trochę dłuższa, bo nie trafiłem do niej bezpośrednio z Salosu Szczecin. Musiałem najpierw odejść do Vinety Wolin i się pokazać, ale to, że codziennie trzeba było spędzić łącznie prawie trzy godziny w drodze, żeby potrenować tam na orliku, nigdy nie było dla mnie problemem. Chodziłem do szkoły, więc lekcje odrabiałem w biegu, ale dało się przeżyć.
A Pogoni, do której chciałeś trafić, kibicowałeś od małego.
Tata od dziecka zabierał mnie na mecze. Z pierwszego wypadu na Pogoń pamiętam tylko srogą zimę. Na stadionie było minus dziesięć, może minus piętnaście stopni. Zamarzałem, więc powiedziałem, że nigdy więcej tam nie pójdę! Byłem tylko dzieckiem i słowa oczywiście nie dotrzymałem. Najpierw obserwowałem wszystko z trybun, a potem byłem tego częścią, a to niesamowite uczucie.
Kogo podziwiałeś z trybun?
Najmocniej utkwiła mi w pamięci Pogoń brazylijska. Wyniki były słabiutkie, ale chodziliśmy z tatą na mecze bez względu na to, czy drużyna wygrywała, czy przegrywała. Wielu kibiców zwątpiło, ale my byliśmy prawie zawsze. Przewinęło się wtedy przez Pogoń kilku zawodników. Pamiętam głównie Julcimara, Lilo, no i Ediego Andradinę. Był wtedy najjaśniejszym punktem drużyny. Dlatego tym bardziej się cieszę, że później mogliśmy się w Pogoni spotkać. On był już trenerem, a ja zawodnikiem, ale bardzo mocno mi pomagał i wiele mu zawdzięczam.
Piłkarzem zostałeś dzięki tacie?
Tata sam nigdy nie grał, pracował w stoczni, ale wcześniej trenował pływanie i zależało mu na tym, żebym uprawiał sport. Pamiętam, że zawsze sprawdzał gazety i szukał informacji o turniejach, naborach czy treningach, a następnie chciał sprawdzić, czy coś mi się spodoba. Trochę dyscyplin przerobiliśmy i ostatecznie, choć długo trenowałem też piłkę ręczną, stanęło na futbolu. Była nawet taka sytuacja, że tata chciał zabrać mnie na trening gimnastyki sportowej. Gdy doszliśmy na halę, okazało się, że na jednej połowie trenują gimnastycy, a na drugiej Salos Szczecin z trenerem Łazowskim. Gdy przechodziliśmy obok, tata spytał, czy nie chcę zostać przy piłce. No i zostałem.
Nie obraź się, ale daleko ci do wyglądu typowego zawodnika piłki ręcznej.
Ale trudno było mnie złapać! Byłem bardziej dynamiczny od wyrośniętych kolegów, więc grałem na skrzydle, gdzie nie musiałem przebijać się przez las rąk, żeby strzelić gola. Uważam, że bardzo dużo mi to dało – szczególnie jeśli chodzi o balans ciała. Chodziłem do szkoły o takim profilu, że w ręczną graliśmy w ramach zajęć. Rano albo pomiędzy lekcjami miałem trening, a po szkole jechałem na zajęcia piłkarskie na Salos. Najpierw z rodzicami, a potem już samemu komunikacją miejską.
Jednak w końcu musiałeś wybrać. Jak trudny był to wybór?
Po sześciu latach łączenia zajęć musiałem się zdecydować. Zawsze bardziej podobała mi się piłka nożna i jednocześnie wiedziałem, że grono zawodników, którzy mogą coś osiągnąć w ręcznej, jest dużo węższe i trudniej będzie się w nim znaleźć. W Polsce mamy dwie topowe drużyny, a dalej bywa różnie. Zainteresowanie futbolem jest u nas o wiele większe i tak samo było z moją wiedzą na temat jednych i drugich rozgrywek. O pieniądzach jeszcze wtedy w ogóle nie myślałem.
Ale – tak realnie patrząc – miałeś papiery, żeby coś znaczyć w szczypiorniaku?
Tak naprawdę czuję, że w każdej dyscyplinie mógłbym zaistnieć, oczywiście gdybym wcześniej poświęcił na to odpowiednio dużo czasu. Trudno powiedzieć, ale wtedy byłem w takim wieku, w którym człowiek myśli, że będzie grał w Barcelonach i Realach, wśród najlepszych na świecie.
A później Pogoń nie wzięła cię do siebie z Salosu i mogłeś pomyśleć, że pomyliłeś się przy wyborze.
Między klubami była taka umowa, że co roku do Pogoni trafiało trzech najzdolniejszych zawodników. Zabrakło dla mnie miejsca – pewnie byłem czwarty albo piąty! Czułem jednak, że muszę coś zmienić, żeby się rozwijać, więc poszedłem do drużyny seniorów Vinety i trafiłem do Pogoni okrężną drogą.
I zaskakująco szybko dostałeś szansę w ekstraklasie, choć początki miałeś trudne.
Szansę w pierwszej drużynie dostałem dlatego, że Mateusz Lewandowski odszedł do Serie B. Wstrzeliłem się w idealnym momencie, bo akurat trafiłem na deficyt na lewej obronie. Na dzień dobry dostaliśmy 0:3 od Wisły Kraków. Grałem chyba na Jankowskiego, ale zapamiętałem głównie Semira Stilicia, bo kilka razy mną pokręcił na stronie. Jednak później dostawałem kolejne szanse od trenera Wdowczyka i chyba nie dawałem powodów, by ze mnie zrezygnować.
Aż przyszła ta kontuzja.
Moje 23. spotkanie w lidze, mecz z Górnikiem Zabrze, 17. minuta – pamiętam to doskonale. Skończyło się przyjemne wejście do ligi. Od razu czułem, że z moim kolanem stało się coś bardzo złego. Nie słyszałem charakterystycznego trzasku, dopiero później dowiedziałem się, że taki występuje, ale nagle stało się bardzo duże i nie mogłem postawić stopy. Wielu rzeczy wtedy nie wiedziałem – gdzie jest krzyżowe, gdzie boczne, gdzie przyśrodkowe… Później o medycynie dowiedziałem się sporo. Na początku trudno było się odnaleźć, ale na szczęście miałem wsparcie ze strony rodziny i dziewczyny.
Ale pierwsze rokowania mówiły, że raczej nie wrócisz do piłki.
Doktor Paprota nigdy nie widział w klubie cięższej kontuzji. Na szczęście mi o tym nie powiedział – dopiero po czasie dowiedziałem się, że naprawdę nie było kolorowo. Tym bardziej cieszę się z tego, że teraz nic mi nie dolega. Kiedyś słyszałem, że na przykład pogoda może mieć wpływ na to, czy coś mnie boli. Sprawdziłem już każdą i jest w porządku.
Wracałeś jednak bardzo długo, w lidze nie zagrałeś przez prawie dwa lata. Nie miałeś momentów zwątpienia?
To ze względu na to, że przy kontuzjowanym kolanie mocno obciąża się inne mięśnie. Czasami mogą tego nie wytrzymać. U mnie problem był przy sprintach, gdy chciałem wrócić do formy. Naciągnąłem jeden dwugłowy, później drugi i trochę się to za mną ciągnęło. Na szczęście uporałem się z tym i od dłuższego czasu jestem w dobrej formie fizycznej.
Gdy przychodzisz na rehabilitację i któryś raz z kolei robisz to samo, czasami trudno znaleźć w sobie chęci. Monotonia potrafi dobić. Trzeba sobie ciągle przypominać o tym, że innej drogi powrotu nie ma. Że bez tego się po prostu nie da. Zaufałem naszym fizjoterapeutom oraz lekarzom i każde ćwiczenie przybliżało mnie do tego, żeby wrócić do tego, co było. A nawet więcej, bo wróciłem mocniejszy.
Straciłeś jednak młodzieżowe Euro.
Tego najbardziej żałuję, bo gdy pracowałem po to, żeby wrócić, ten turniej był dla mnie największą motywacją. Niewiele zabrakło, bo wyzdrowiałem i znalazłem się na liście rezerwowej trenera Dorny. Z jednej strony się nie udało, a z drugiej – trafiłem już do pierwszej kadry.
Szybciej niż wielu graczy, których powołał Dorna.
Tak. Co się odwlecze, to nie uciecze. Trener Dorna jednak zawsze mocno mnie wspierał. Zaufał mi po meczu kadry U-20, w którym wygraliśmy z Niemcami. Gdy byłem kontuzjowany, często do mnie dzwonił, pytał o postępy i podtrzymywał na duchu, dzięki czemu motywacja rosła. Gdy nie dostałem powołania, zastanawiałem się, czy mogłem zrobić coś więcej, ale doszedłem do wniosku, że raczej nie.
W lidze też miałeś problemy, bo rywalizacja z Ricardo Nunesem do najłatwiejszych nie należy.
„Ricky” jest bardzo solidnym zawodnikiem i ciągle udowadnia to w meczach, ale to dla mnie dobrze. Tutaj nie ma przebacz – tylko rywalizacja z najlepszymi może do czegoś zaprowadzić. Cały czas widzę, że muszę jeszcze więcej pracować na treningach. Nie można osiąść na laurach i się zatrzymać, a to się zdarza zawodnikom, którzy są pewni swojego miejsca.
Trener Runjaić potrafił do ciebie dotrzeć? U niego wyglądasz najlepiej, więc chciałbym wiedzieć, czym różni się od twoich poprzednich trenerów.
Trochę inaczej pracuje nad sferą mentalną zawodnika. Ja od samego początku mogłem liczyć na jego wsparcie, bo dużo ze mną rozmawiał. Często przywoływał przykład zawodnika, z którym kiedyś pracował, i który w moim wieku był w podobnej sytuacji. Nie załamał się, pracował rzetelnie i w końcu dostał swoją szansę. Dziś gra w Premier League. Chodzi o Chrisa Lowe z Huddersfield. Taki przykład to dodatkowa motywacja.
To było dla mnie ważne, bo lubię, gdy trener stawia na szczerość. Czasami nawet nie spodziewasz się, co możesz usłyszeć, gdy zaprosi cię do siebie. Tak samo jest z wymaganiami, dowiedziałem się o nich już na pierwszym spotkaniu. Dziś trener również podchodzi i mówi o tym, co mogę zrobić lepiej. Wie, kiedy powiedzieć coś złego, bo krytyki to się oczywiście też tyczy. Mamy jednak świadomość, że nie mówi tego, by nas stłamsić, lecz po to, żebyśmy się rozwijali.
U wcześniejszych trenerów nie zawsze tak było?
Kilku przeżyłem i różnie bywało. Z drugiej strony każdy z nich miał w swoim warsztacie coś dobrego i od każdego można było coś wyciągnąć. Nie mogę powiedzieć, że któryś z nich był słaby.
To czego nauczyłeś się na przykład od Dariusza Wdowczyka?
To bardzo stanowczy trener, więc dyscypliny. Byłem młodym zawodnikiem, dopiero uczyłem się seniorskiej piłki i czasami nie wiedziałem, na co mogę sobie pozwolić. Inaczej to wygląda w drugiej drużynie, a inaczej w ekstraklasie. Właśnie wtedy bardzo mocno pomógł mi Edi Andradina.
Jakie teraz masz cele? Po powołaniu do kadry musiały się trochę zmienić.
Wypadałoby pójść za ciosem. Chcę wykorzystać swoje pięć minut tak, żeby przerodziło się w coś stałego. Nadarzyła się okazja, by ustabilizować formę i piąć się coraz wyżej. Jeśli będę robił swoje, przyjdzie cała reszta. Na przykład transfer. Jako drużyna też mamy marzenia.
Przez lata kończyło się na awansie do ósemki, a potem prawie wszystko w łeb.
Tak to niestety wyglądało. Chcieliśmy wygrywać, ale nie zawsze wychodzi. Przez te lata nabraliśmy apetytu. Powiem tak – chcielibyśmy, żeby zawsze było tak, jak jest teraz. Na ostatnie dziesięć meczów wygraliśmy osiem. Jeśli utrzymamy taki poziom, to osiągniemy sporo.
Czego ci dziś można życzyć?
Braku kontuzji. Żebym dokończył bez żadnej ten sezon, a później rozegrał kolejne. Te kontuzje, które miałem, już wystarczająco mnie doświadczyły. Przy czym były też cenną nauką.
Co z niej wyniosłeś?
W szczególności pokorę. Nie chodzi o to, że wcześniej odbiła mi sodówka. Problemy przypomniały mi o zwykłym życiu poza piłką. Jednego dnia grałem i wszystko było pięknie, a drugiego moja kariera stanęła pod znakiem zapytania. Coś masz, ale nagle możesz to stracić i należy zawsze o tym pamiętać.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. newspix.pl/FotoPyK