O ukraińskich policjantach, którzy wydawali resztę z łapówek. O prezesie w Kazachstanie, który zapłacił sędziemu za czerwoną kartkę dla swojego zawodnika. O lekarzu, który zoperował piłkarzowi zdrową pachwinę, bo miał płacone od operacji. O gwiazdach ukraińskiej ligi, które po meczu potrafiły wypić po piętnaście piwek. O posiadaniu dwóch kontraktów jednocześnie w różnych klubach. O szaleństwach Djibrila Cisse.
Paweł Hajduczek był wielkim talentem z rocznika 1982, który Michał Globisz poprowadził do międzynarodowych sukcesów juniorskich. Hajduczek nie zrobił kariery na miarę swoich możliwości, ale na pewno przeżył barwną przygodę z piłką. Zapraszamy.
***
Zadrżała noga, jak strzelałeś w ósmej serii jedenastek z Rennes?
Miałem strzelać jako trzeci. Nie wiem jak to się stało, ale za mnie strzelał Andriej Doniec i nie trafił. Dogrywka, potem łącznie dwadzieścia cztery karne… czegoś takiego nie przeżyłem. Wielka szkoda. Po pierwsze dlatego, że za awans do kolejnej rundy mieliśmy dostać po 30 tysięcy dolarów na głowę. Po drugiego dlatego, że w klubie był kolektyw, nie tylko między piłkarzami, ale też pracownikami klubu, od sekretarki, przez magazyniera, po księgowość. Nie chciałeś ich zawieść. W Tawrii byliśmy jak rodzina. Pamiętam, ochroniarze przychodzili i mówili, że jak będziemy mieli jakieś problemy, to pomogą wszystko załatwić.
W jaki sposób?
Na przykład pojechałem pod prąd i zatrzymała mnie policja. Chcieli mi zabrać prawko, dać dużą karę. Zadzwoniłem, pogadali, załatwili.
Dlaczego jechałeś pod prąd?
Mieliśmy taką tradycję, że z premii za mecze robiliśmy zrzutkę na pracowników, właśnie kucharki, sprzątaczki, każdego kto pomagał na bazie. Forma podziękowania. Tego dnia nie miałem hrywien, pojechałem wymienić pieniądze. Kolejka, potem wypadek, korki. Spóźniłbym się, a za spóźnienie groziła kara tysiąca dolarów. W drugą stronę był pas dla autobusów, nikt nim nie jeździł. Chciałem przejechać, pech chciał, że stała policja. Ale udało się załatwić, choć zapłacić też musiałem, oczywiście nie mandatu.
Dużo chcieli?
Śmieszna sytuacja. Dałem dwieście hrywien, na tamte czasy dużo. Średnio się dawało dwadzieścia, takie pięćdziesiąt to max. Ale nie miałem drobniej. Policjant nawet mówi:
– Nie będę miał wydać.
– No dobra, trudno, spieszę się.
Parę dni później przyjeżdża na trening wkurzony Lucky Idahor, mój dobry kolega z szatni. Przychodzi i mówi:
– Paweł, ty to jesteś.
– Co się stało?
– Przez ciebie zamiast dwudziestu hrywien musiałem dać dwieście. Nie chcieli puścić za mniej, bo jeden Polak bardzo dobrze daje.
Z ciekawszych rzeczy dostałem też wizytówkę od głównego naczelnika Krymu. Żeby taką dostać, trzeba było zapłacić dwa, trzy tysiące dolarów. Miała jego imię, nazwisko, z tyłu podpis i numer telefonu. Mogłeś z nią jeździć jak chciałeś, byle nie po alkoholu. Jak poważniejsze wypadki też nie, ale wszelkie naruszenia – OK. Pamiętam kiedyś nam się spieszyło na trasie z Symferopola do Jałty. Wyprzedzam na podwójnej ciągłej. Policja jedzie w kolumnie – jeden, drugi, trzeci radiowóz. Dostali telefon, żeby mnie zatrzymać.
– Panowie, ile trzeba? Zapłacę, spieszymy się na trening.
Zobaczyli, że mam wizytówkę. Po prostu ją zabrali i mnie puścili.
Jaka instytucja tej wizytówki. Swoiste “wychodzisz wolny z więzienia” z Eurobiznesu.
Mieliśmy znajomego, rudego policjanta, który często stał na drodze do Pocztowego, takiej miejscowości za miastem. Jak jechaliśmy, wystarczyło zatrąbić. Któregoś razu zatrzymaliśmy się pogadać. Powiedział, że zabrał komuś taką wizytówkę i dał mi ją, żebym miał na wszelki wypadek. Do dziś gdzieś jest w dokumentach.
Twój transfer do Tawrii był szokujący. Szedłeś z drugiej ligi greckiej do topowego w tamtym sezonie klubu ligi ukraińskiej, nieporównywalnie wówczas mocniejszej niż Ekstraklasa.
Spotkałem Walentina Gusina w Antalyi – to menadżer, który woził Marcina Wasilewskiego i Pawła Sobczaka na testy do Szinnika Jarosław. Złapaliśmy kontakt i zaproponował mi testy w Tawrii. Tam była paczka. Dla mnie niesamowita szansa. Z tym, że przecież miałem normalnie kontrakt w Volos i tam musiałem grać. W Grecji powiedziałem więc, że mam sprawy prywatne do załatwienia w Polsce. Puścili mnie, a ja pojechałem na testy. Spodobałem się, chcieli żebym jeszcze przyjechał. Więc znowu musiałem kombinować. Wymyśliłem coś o trudnej sytuacji rodzinnej, którą muszę poukładać. Po dwóch tygodniach wyjazdów w Symferopolu podpisali ze mną kontrakt, który wchodził w zycie pierwszego stycznia. Z tym, że w Volos miałem dłuższą umowę. Zapewniłem na Ukrainie, że do tego czasu ją rozwiążę.
W Volos miałem niezłe pieniądze, gdyby nie Tawria, nie ruszałbym się stamtąd. Ładny domek, przyjaciele z Polski, sklepy polskie; wychodzisz przed dom, na drzewach mandarynki, cytryny, do tego dwieście metrów do plaży. Żyć nie umierać. Ale piłkarsko nie ma czego porównywać. Poszedłem do prezesów i powiedziałem, że potrzebuję rozwiązać kontrakt z przyczyn osobistych. Oni się obawiali, że pójdę do innego greckiego klubu, bo pieniądze od jakiegoś czasu nie były wypłacane, dlatego sam wyszedłem z inicjatywą podpisania deklaracji, na mocy której nie zmienię klubu wewnątrz Grecji. Prezes powiedział tak:
– Ile potrzebujesz czasu, żeby ogarnąć sprawy?
– Nie mogę prezesie, muszę wracać do kraju na stałe.
– Załatwię ci przeloty lotnicze. Weźmiesz od trenera rozpiskę treningów indywidualnych, będziesz pracował na swoją rękę, a w weekendy przylatywał na mecze. Zrobimy tak przez miesiąc, ty przez ten czas wszystko załatw.
Tłumaczyłem, że mam ciężko chorego członka rodziny, że muszę wrócić i się opiekować. W końcu prezes uległ:
– Dobra, jak to dla twojego dobra, jedź.
A wtedy wstaje trener, który był bardzo za mną, i mówi:
– Jak Pawlik odchodzi, to ja też odchodzę.
Myślę sobie: tylko tego mi brakowało.
I odszedł?
Nie, ale namówili mnie, żebym zagrał w jeszcze jednym ważnym meczu, choć już rozwiązałem kontrakt. Pogoda kiepska, boisko tragedia, ja, jak to ja, grałem ostro…
Brakuje tylko, żebyś uraz złapał.
No i tak się stało, wszedłem wślizgiem, a gościu mi wjechał korkami. Kostka spuchła. Na drugi dzień mamy sparing w Symferopolu. Przyjeżdżam na Krym, noga opuchnięta. Doktor pyta co mi się stało.
– Skręcona, wcześniejszy uraz.
Patrzy na mnie z politowaniem.
– Co ty mu tu opowiadasz za głupoty. Przecież widzę nawet ślady po korkach w nodze.
Postawił mnie na nogi przez noc. Okłady, zastrzyki, ale następnego dnia mogłem zagrać.
W Volos dowiedzieli się, że zrobiłeś ich w konia?
Później tak. Ale telefonów z pretensjami nie miałem. Kibice dowiedzieli się pierwsi, gdzieś tam sprawdzili co jest grane. Ale też porozumieli mnie, bo klub nie płacił. Czeki do dzisiaj mam w domu, zupełnie bez pokrycia. A przecież miałem rodzinę na utrzymaniu.
Tawria nie mogła cię po prostu z Volos wykupić? To był bogaty klub.
Wiadomo jak to jest. Inaczej klub patrzy na ciebie, gdy masz kartę na ręku. Inne są wtedy prowizje menadżerskie. Ostatnio sprawdzałem na Transfermarkt, że kupili mnie do Tawrii za 150 tysięcy euro. Całej prawdy o tym transferze to i ja nie znam. Wiem natomiast, że podjąłem duże ryzyko. Inwestowałem z własnych pieniędzy w bilety lotnicze, a wcale nie było łatwo się dostać z Grecji na Krym. To mi po podpisaniu kontraktu zwrócili, ale gdybym się nie załapał, byłbym w plecy. A przecież w Volos nie płacili już jakiś czas.
Spodobałeś się Fomence, późniejszemu selekcjonerowi reprezentacji Ukrainy. Zaraził cię wiarą, że możesz sobie poradzić na tak wysokim poziomie?
Patrzyłem kto tam grał. Andriej Bojko. Sloboda Marković. Ilya Galuza. Wasil Gigadze. Zeljko Ljubenovic. Wołodymir Gomeniuk. Reprezentanci krajów, piłkarze sprowadzani za miliony euro. Wyglądali znakomicie – mali, szybcy, wybiegani. U nas w Grecji grało się spokojnie, lajtowo, a po meczu kawka, herbatka. Zastanawiałem się: co ja tu będę robił? Wchodzę na trening. Drugi trener robi mi wahadło. 50 metrów sprintem, potem 25 metrów spokojnie. Potem 100 metrów sprint, 50 metrów spokojnie. I tak do 400. Ciężko było, ale z wątroby dałem, całą serię wytrzymałem. On mówi:
– Dobra, to teraz woda i jedziesz dalej.
Mieli obliczone, żebym zrobił tak meczowy dystans, 10-12 km. We Francji trenowaliśmy tak ciężko, że przyjeżdżałem do lasu wcześniej, żeby sprawdzić gdzie mogę skrócić drogę, ale tutaj było jeszcze ciężej.
Mało: przyjechałem, a tu mróz. Ja od trzech lat w Grecji nie zaznałem zimy. “Koledzy” z szatni nie chcieli ze mną grać. Jest mecz, nikt mi nie podaje. Na treningu każdy chciał mi dziurę założyć, ośmieszyć mnie. Wiedzieli skąd przychodzę i nie robiło to na nich wrażenia. Chcieli pokazać, że się nie nadaję. Wkurwiłem się. Zawziąłem. Zacząłem grać swoją piłkę, a jeszcze podostrzoną, czyli saneczki, łokcie. Jechałem z nimi równo na każdym treningu. Któregoś dnia mamy mieć mecz testowy. Biorę żółty znacznik. Patrzę, a wszyscy inni się zabijają o żółte znaczniki. Żeby grać ze mną, a nie przeciwko mnie. Przekładałem tę dyspozycję na boisko i powoli moja sytuacja się klarowała. Pamiętam sytuację w Krzywym Rogu: wszedłem na dziesięć minut. Tamci polowali na Ljubenovicia. Od razu doskoczyłem, zrobiłem swoje.
Trochę jak Krzysztof Oliwa w NHL, taki enforcer.
Miałem dobre pieniądze, chciałem pokazać charakter, zostać na dobre. Przychodzi liga, Marković, reprezentant Serbii, pauzował za kartki. Wchodzę ja. Kibice po tym meczu wybierają mnie najlepszym zawodnikiem. Następna kolejka – Szachtar. Marković wyczyszczony z kartek. Nie wierzę, że wejdę choćby na minutę. A jednak gram od początku, przy dziewiętnastu tysiącach kibiców, na oczach zaproszonej na mecz żony. Na Jadsona, na Brandao, na Fernandinho, gdzie Mariusz Lewandowski siedział w tym meczu na ławie. Wygraliśmy 3:2, a ja strzeliłem bramkę.
Sprawdzałem, w statystykach nie ma twojego gola.
Ale strzeliłem. Zapisali ją Bojko, ale to ja, głową, wygrałem z Czyhryńskim walkę o piłkę (Sprawdziliśmy, Paweł ma rację – przyp. red.). Dało mi to dużo pewności i grałem później regularnie.
Jak ci się grało na graczy pokroju Fernandinho?
Dobrze, bo my mieliśmy prosty styl gry. Odebrać piłkę i do przodu, bez wielkiego kombinowania. Tak samo Ukraina za Fomenki wygrała 3:1 z Polską pod wodzą Fornalika – odebrać, wyjść agresywnie, rozpocząć kontrę. Ważne też, że u Fomenki mieliśmy doskonale rozpracowanych rywali. Cały tydzień oglądaliśmy Szachtar. Nasza analiza swoją drogą, ale o nich wiedzieliśmy wszystko. Był też na to czas, bo na Ukrainie przyjeżdżałeś do klubu o 9, a wyjeżdżałeś o 19.
Rano mierzą ci ciśnienie, żeby sprawdzić, czy nie piłeś. Wszystko wyjdzie. Potem śniadanie, trening, odpoczynek, jakieś video analizy, o 16 drugi trening. To sprzyjało spajaniu zespołu: mieliśmy i bilarda, i duży telewizor, a nawet staw, niektórzy na ryby chodzili. Nagrywany był też każdy trening. Któregoś razu Fomenko woła mnie do swojego gabinetu. Wyciąga nagranie i mówi:
– Tu nie dobiegłeś. Tu nie zrobiłeś tego tak jak trzeba. Tak kurwa nie będzie.
To zupełnie inny poziom monitorowania zawodnika.
Ile zarabiałeś w Tawrii?
Kilkanaście tysięcy dolarów miesięcznie plus kwota za podpisanie kontraktu.
Zaszalałeś, zdarzyło się wydać na jakąś głupotę?
Wtedy nie miałem już takich ciągot. Zainwestowałem w segment i ziemię w Łodzi. Nie przehulałem tych pieniędzy, na swój sposób służą do dziś.
Słyszałem o lidze ukraińskiej, że choć wtedy opływała w luksusy, tak po godzinach bywało daleko od profesjonalizmu.
Pierwsze przed czym mnie ostrzegli: uważaj, nie chodź z Ukraińcami na imprezy, bo popłyniesz. Trzymałem się więc z obcokrajowcami, ale na urodziny chodziliśmy wszyscy. Jeden zawodnik, rekordzista, potrafił wypić piętnaście mojito. A jeszcze przyszedł na bani. Po meczu, choć następny był za trzy dni, chłopaki mogli spokojnie wypić po piętnaście piwek.
Ja miałem predyspozycje do nabierania wagi, a za kg więcej po wakacjach płaciłeś tysiąc dolarów kary. Trzeba się było dogadywać z doktorem. Robiliśmy cuda. Ktoś się podparł. Ktoś za tobą stanął, podtrzymał. Przed odjazdem na wolne ładowaliśmy sobie butelkę 1.5 litrową wody i z tym wchodziliśmy na wagę. Anton Manachow potrafił osiem kilogramów przytyć na wczasach. 8kg w trzy tygodnie? Masakra.
Skoro tak dobrze się układało, to czemu ten rozdział się zakończył?
Odszedł Fomenko, pojawił się Pućkow. Ze mnie w klubie byli zadowoleni, chcieli przedłużyć kontrakt. Po pojawieniu się Pućkowa zaczęły się jednak tarcia między dyrektorem sportowym, Kunicynem, który też był trenerem, a samym Pućkowem. Po zerwaniu więzadeł trenowałem z Kunicynem, a znaliśmy się dłużej. Czasem zaszedłem do Kunicyna na kawkę, pogadać co tam jak tam. Pućkow myślał, że jestem szpiclem Kunicyna. Nic takiego nie miało miejsca, swój honor i charakter mam. Opierał się tylko na tym, że raz, drugi, trzeci wychodzę z gabinetu. W międzyczasie naszego właściciela i sponsora, Dmitrija Fitaża, zatrzymała policja w Austrii i musiał zapłacić 125 milionów euro kaucji. Z pieniędzmi było słabiej. A ostatecznie i tak to mój gol uratował w jednym z meczów posadę Pućkowa. Trener dostał ultimatum: albo trzy punkty, albo wyjazd. Strzeliłem, wygraliśmy, został. Niektórzy koledzy mieli pretensje:
– No, Paweł, uratowałeś trenera, ale nas wyrzuciłeś.
Pućkow chciał sprowadzić swoich ludzi, niektórzy wiedzieli, że jak on zostanie, to oni będą pogonieni. Woleli ten mecz przegrać i się z nim pożegnać.
Czyli potwierdzasz, że szatnie zwalniają trenerów.
Jak jest zmęczenie współpracą, owszem. Trener ma ciężki kawałek chleba.
Jak ci się mieszkało na Krymie, jak byś opisał ten region?
Powiem tak: wszyscy wiedzieli, że na Krymie mieszkają Rosjanie. To nie Ukraina. Można to tam po prostu odczuć, więcej flag rosyjskich niż ukraińskich. Więcej mówiących po rosyjsku niż ukraińsku. Nawet mój teściu przyjechał kiedyś do mnie, wchodzi do sklepu, zaczyna mówić po ukraińsku. A sklepikarka do niego, że nie będzie obsługiwała, bo to jest Rosja i ma mówić po rosyjsku. Niesmaczna sytuacja, teść się kłócił, że jaki ona ma paszport, że czym płaci, rublami czy hrywnami, a kobitka zawołała braci… Na Krymie zawsze było pełno Rosjan, ciągle czartery z Moskwy, stamtąd płynęły też pieniądze. Nie mówiąc o Sewastopolu i bazie okrętów… stuprocentowa Rosja.
Jakie miałeś przemyślenia, gdy wybuchł na Krymie konflikt?
Trochę to mną wstrząsnęło. Niektórzy koledzy zainwestowali tam w nieruchomości. Ukraińskie numery telefonów przestały działać. Ale niektórzy byli bardzo zadowoleni. Rozmawiałem ze znajomymi ochroniarzami, dostali lepsze pensje, lepsze emerytury. Rozdawane były paszporty rosyjskie, choć traciłeś wtedy ukraiński. Niektórzy byli niezadowoleni, dla innych ziściło się to, czego pragnęli od dawna.
Jesteś z rocznika 1982, który zapowiadał się, że podbije piłkarski świat. Wicemistrzostwo U16 z tobą w składzie, później już bez ciebie młodzieżowy mundial, mistrzostwo Europy U18.
Kuszczak, Matusiak, Madej, Grzelak, Tomek Wisio, Paweł Kapsa, Sebastian Mila i inni. Reprezentacja pod wodzą trenera Michała Globisza i jego wspaniałą opieką. Mieliśmy bardzo profesjonalne warunki. Trener Jastrzębski wprowadzał niemieckie rozwiązania przygotowania fizycznego. Mieliśmy też jednak opiekę psychologa, dobre bazy treningowe i hotelowe. Pamiętajmy też, że wtedy istniały Szkoły Mistrzostwa Sportowego, które organizowały szkolenie. W samej Łodzi było bodaj jedenastu reprezentantów, z Krakowa czterech, z Gdańska czterech – dzięki temu nie tylko dbano o nasz rozwój każdego dnia, ale byliśmy też zgrani. Niestety na mundial nie pojechałem przez kontuzję, podobnie jak Rafał Grzelak i Adrian Napierała. Różnie mogłoby być, jakbyśmy pojechali w pełnym składzie.
Kto z was miał największe papiery na światową karierę? W końcu nie zrobił jej nikt.
Rafał Grzelak. Charakter, waleczność, zadziorność, ale też drybling, technika, wielkie umiejętności, siła. Takiemu chłopakowi chciało się podać. Łukasz Madej miał spokój, decyzyjność, kulturę podania, w trudnych momentach nigdy nie bał się piłki. Bardzo dobry był też Darek Zawadzki.
Ostatecznie niewiele osiągnął, kontuzje go wykończyły.
Gdzieś się później dowiedziałem, że miał ofertę z Borussii Dortmund, ale Wisła go nie puściła. Madeja chciał Hamburg, ale Ptak go nie puścił. Ja byłem jedynym przedstawicielem Górnego Śląska. Poszedłem potem do SMS-u Łódź i nie żałuję, gdzieś pomogli mi wyjść na ludzi, skończyć szkołę, zdać maturę. To świetne miejsce, wielki szacunek dla wszystkich, którzy zbudowali ten klub, ważny punkt na piłkarskiej mapie Łodzi. Wtedy też pamiętam, nie robili też problemu przy wyjeździe do Francji. Byłem pierwszym z tej reprezentacji, który wyjechał na Zachód.
Największa głupota jaką zrobiłeś w latach młodości?
Wyjście do Futurysty przed ważnym meczem dla Widzewa Łódź. Akurat kolega był DJ-em, mnie poniosła fantazja, chyba mu nawet zabrałem mikrofon i chwaliłem się, że zostanę widzewiakiem. Nadmienię, że do obu klubów, ŁKS-u i Widzewa, mam wielki szacunek. Nie jestem z Łodzi, mieszkam tutaj, w jednym i drugim klubie mam znajomych i chciałbym, żeby w mieście była jak najmocniejsza piłka. Fanatycy swoją drogą, ja ich rozumiem, ale jestem zwykłym kibicem.
Miałeś sodę?
Można tak powiedzieć. Przykład z czasów Auxerre. Nie czułem się gorszy od nikogo na treningach. Pewnie, że pojawiali się piłkarze wybitni jak Cisse, Fadiga, Guivarch, Boumsong. Ale potem wchodzili na trening, a ja myślałem: kurde, nic specjalnego. Co mieli specjalnego, to auta. Podjeżdżali Porsche, a Cisse nawet Ferrari. Ja nie miałem cierpliwości siać dalej swojego rozwoju, ja już chciałem Ferrari. Chodziłem z bursy na piechotę, oni tymi furami – wkurzało mnie to.
Czyli nie miałeś problemu z nadmiarem pieniędzy.
Nie, bo miałem kontrakt półamatorski dla najbardziej perspektywicznej młodzieży. Ferrari nie kupisz, ale gdy przyjechałem do kraju, były to bardzo duże pieniądze dla nastolatka. Lubiłem gadżety, na imprezy wydało się nieraz dużo. Ale też gdy latałem na kadrę, do której chciałem wrócić, to za własne. Związek tego nie refundował, a mnie zależało.
Jak wyglądało twoje zderzenie z Francją? Nie znałeś języka.
Nie znałem, ale się nauczyłem. Orłem w szkole nie byłem, ale tutaj poznałem taką bardzo serdeczną panią profesor, zupełnie nieznającą języka polskiego, ale indywidualnie mnie poprowadziła do nauki. To były nawet trzy godziny dziennie zajęć. Później nawet graliśmy razem w scrabble. Na pewno mnie oszukiwała, wymyślała słowa, ale co tam.
Zintegrowałeś się we francuskiej szatni?
Myślę, że tak, choć miałem parę spięć. Z Yebdą, który potem grał w Napoli, pobiliśmy się pod prysznicem. Nie pamiętam o co, jakaś młodzieńcza głupota. Nie powiem, kontakty pozostały. Wielu byłych kolegów dzisiaj jest na dyrektorskich stanowiskach. Teraz sam staram się młodym chłopakom pomagać, a koledzy przyjeżdżają z Francji na obserwacje.
Cisse uchodzi za wyjątkowo barwną postać. Był taki już wtedy?
Zdecydowanie. Pamiętam jak przyszedł w zielonym garniturze Kenzo, takim w kratę. Przyszedł w nim samym: bez koszuli i majtek. Polew niesamowity. Inna historia. Jechaliśmy razem klubowym samochodem do Paryża. W jedną stronę ruszyliśmy razem, a wróciłem już sam, z jego kolegą. Rano trenerzy wyciągają kwity, pokazują licznik. Powinniśmy zmieścić się w 400 km, a Cisse wykręcił 700, gdzie jeździł całą noc po dyskotekach.
Ty nie poszedłeś na dyskotekę?
Na tą nie, ale wiadomo, że się bywało. Język poznałem, mieszkaliśmy w internacie, nie miałem problemu z integracją. Pamiętam raz wyszedłem przez okno na imprezę, ale przy tym rozdarłem spodnie. Wkradłem się jakoś do pokoju, przebrałem, wychodzę znowu przez okno i znowu rozdzieram spodnie. Już trudno, poszedłem w rozdartych. Później dobrałem się do awaryjnego kluczyka, który otwierał wszystkie drzwi. Był za szybką, ale tak ją podważałem, tak nad nią pracowałem, że otworzyłem. Zamykałem ją później gumę do żucia.
Miałeś tam w ogóle szansę się przebić?
Polska nie była jeszcze w Unii Europejskiej, to był problem. Auxerre mogło wystawić tylko trzech graczy spoza UE, grali więc reprezentanci krajów, jak Pedro Reyes z Chile. Gdy przyszedłem, w klubie był Tomek Kłos, a przecież też nie zawsze grał. Spędziłem tam dwa lata.
Nie chcieli cię po tym czasie zatrzymać?
Chciałem zasmakować seniorskiego grania, miałem już 20 lat. Mój trener w rezerwach, Bernard David, tłumaczył, żebym był spokojny, bo dostanę szansę. Dziś widzę przykłady: Bacary Sagna swego czasu był w czwartej drużynie pod względem hierarchii, dwie niżej ode mnie. Ale determinacją i świadomością – sam zaproponował, żeby go przesunąć z ataku na prawą obronę – zaszedł wysoko. Ja chciałem już grać, a przecież wkrótce Polska weszła do Unii, miałbym łatwiej. Gdybym mógł cofnąć czas – zostałbym.
Myślałeś pewnie, że jak wrócisz z Auxerre do Polski, to będą się o ciebie zabijać. A tu niespodzianka.
Co tu kryć – tak myślałem. Tak się nie stało. Po Widzewie, gdzie spaliłem szansę, byłem w KSZO. Graliśmy sparing z Podbeskidziem. Zagrałem dobrze, Borecki mnie zauważył i wziął do siebie. Pierwsza liga. Poszedłem. Ale nie był to czas stracony, znowu poznałem mnóstwo fajnych ludzi: Grzesiu Więzik, Andrzej Szłapa, czy Dawid Bułka.
Wkrótce trafiłeś do Ekstraklasy, a konkretnie do Polonii. Dlaczego w lidze nie zrobiłeś kariery?
Mieliśmy dziewięć punktów straty do miejsca gwarantującego utrzymanie. Grali więc raczej doświadczeni zawodnicy, to nie był idealny czas, by wprowadzać zawodnika nieotrzaskanego z ligą. Drużyna fajna: Mowlik, Drajer, Stokowiec, Nowakowski, Dźwigała. Romanowski miał hotel pod Warszawą, warunki super, wszystko było – prócz pieniędzy. Miałeś jedzenie, miałeś mieszkanie, naprzeciwko mieszkał Saleta, ale z pensjami słabo. Co często jednak przekłada się na świetną atmosferę i tak też było. Posiedzieliśmy po meczu przy piwku, ale na pewno nie do jakiegoś upodlenia, zawsze z kulturą. Rodziny za ścianami, więc choćby chciał, nie było jak szaleć. Młodzi gdzieś tam wyjechali raz, drugi na miasto…
Ty też byłeś młody.
Więc i też ze dwa razy się wybrałem. Ja może się nie przebiłem, ale bardzo serdecznie ten czas wspominam, trenerów również. Nawet porażka w Intertoto z Tobołem Kostanaj. Wstyd. Ale przygoda: lecimy rozklekotanym samolotem, starszyzna dla znieczulenia musiała wypić po pięćdziesiątce i więcej. Na miejscu witają nas chlebem, który trzeba było ucałować. Do tego dziewczyny w tradycyjnych polskich strojach. Wychodzimy na miasto, ochrona za nami. Gościnność wspaniała, choć hotel koszmarny: pozdzierane wykładziny, te klimaty.
Później w Polsce zjechałeś na poziom III ligi. Jak to się stało?
Bardzo chciał mnie Sylwek z Pruszkowa, pół roku pograłem u niego. Czułem jednak, że to nie to. Zaczepiłem się w Jastrzębiu, którego byłem wychowankiem, ale gdy pojawiła się oferta z Grecji, nawet się nie zastanawiałem. Dali mi dobre warunki, choć to była trzecia liga. Lubili tam Polaków: mnie polecił Patryk Aleksandrowicz, później przyszedł też Łukasz Pielorz. Ładne miasto, morze, promem sobie pływaliśmy. Pieniądze na czas, choć oczywiście do czasu: później, gdy odchodziłem do Volos, już cyrki. Przychodzę doręczyć wezwanie do zapłaty, a sekretarz kręci, mówi, że nie chce, gdzieś wychodzi. Mówię, żeby potwierdził, że przyjęli pismo, a on ma to gdzieś. Więc sam papiery podbiłem pieczątkami. Nasyłał na mnie adwokatów, że to bezprawnie, a ja przecież tylko walczyłem o to, co mi się należało.
Masz w swojej karierze też dalekowschodnie epizody, choćby grę w Astanie.
Astana 1964. Był też Lokomotiw sponsorowany przez oligarchów. Ten klub później zmienił się w dzisiaj dobrze znaną FC Astanę, ale historycznie to Astana 1964 była pierwsza. Graliśmy w drugiej lidze, chcieliśmy zrobić awans. Grałem tu miesiąc, ze mną: cztery mecze, cztery zwycięstwa. Później się dowiedziałem, że prezes nie chciał, żebyśmy awansowali.
Czemu?
Nas finansowało ministerstwo sportu. Trzy miliony za awans do wypłacenia? Nie ma mowy, nie będzie tyle płacił. Już poza tym powoli się mówiło, żeby postawić na jeden klub w Astanie i na niego przeznaczyć wszystkie pieniądze.
A dlaczego byłeś tu tylko miesiąc?
Cyrki. Walczyłem potem o pieniądze, jak zwykle. Później od doktora w Uralsku dowiedziałem się, że prezes zapłacił sędziemu, żeby dał mi czerwoną kartkę w meczu, aby miał więcej argumentów do rozwiązania umowy. Nie powiem, żebym żałował, że nie zostałem w Kazachstanie. Wielki kraj, 2400 km na mecz. Jak samolotem – w porządku. Ale raz wracaliśmy 1800 km autokarem. A jeszcze zabieraliśmy juniorów po drodze, bo zepsuł się jeden z autokarów, a jeszcze potem dołączyli kibice. 1800 km, jeden koło drugiego, ludzie leżący w przejściach – nie do wytrzymania.
A jaki jest Kazachstan pod kątem kulturowym?
Mogę powiedzieć o Astanie, bo byłem tam też niedawno. Wielkie bogactwo. Budowle, pałac prezydenta na wodzie, centrum handlowe z rollercoasterem na dachu – to wszystko musi imponować. Ale to też miasto dwóch prędkości, gdzie na jednym brzegu masz ociekającą złotem metropolię, a na drugim żyje biedota.
Niewielu polskich piłkarzy ma też epizod w lidze gruzińskiej.
Gruzja to piękny kraj, bardzo gościnny. Gdzie nie pojechać, witają cię otwartymi ramionami. Jedziesz butlę z gazem napełnić – zostajesz przy zastawionym stole. Po każdym wygranym meczu tańce, śpiewy, wino i nakryty stół. Walczyliśmy o utrzymanie, ale potem zrobiły się napięcia między właścicielem klubu, a moim kolegą, który pomagał zrobić transfer. Mało: kontrakt podpisałem po gruzińsku, ufając, że wszystko OK. A potem mówili, że wysłali mi pieniądze – moje pensje – przez pomyłkę i mam oddać. Nie wiadomo co było w tym kontrakcie. I tak było lepiej, niż w Zaporożu, gdzie prezes dyktował kto miał grać, a jak trener nas pochwalił za wysiłek, to prezes darł się z trybun:
– Co ty pierdolisz! Za co te pochwały!
Albo jak kolega z drużyny szedł na operację prawej pachwiny, ale lekarz zrobił mu obie, żeby więcej zarobić, bo miał płacone od operacji.
Do Polski wróciłeś w wieku 30 lat, jeszcze dość wcześnie, by pograć. Ale szybko skończyłeś karierę.
Po zerwaniu więzadeł na Ukrainie chciałem szybko wrócić i zdecydowałem się na metodę LARS-a. Zadziałało, ale na długą metę zaszkodziło. Kolano puchło. Młodzież mnie obiegała, nie miałem tego depnięcia. Ciągłe kłopoty: lód, okłady, wzmacnianie mięśni. Ale nie było sensu tego ciągnąć, podziękowałem.
Ale grałeś też ostatnio w łódzkiej b-klasie, czyli ciągnie wilka do lasu.
Teraz gram mniej, bo mam swoją firmę menadżerską, ale owszem, trochę pograłem w klubie Więcej Niż Sport, z którym zrobiliśmy awans. Ciągle im pomagam, niższe ligi to przygoda, bawiłem się świetnie. Jeszcze w Łodzi są chłopaki z Hattrick TV, robią wywiady, opakowują trochę te rozgrywki, więc też jest fajniej. Będę się tu udzielał dalej, chcę coś w łódzkim środowisku zbudować, pomóc chłopakom.
Po zakończeniu piłki przeszedłeś do menadżerki. Poszło to płynnie, bez tąpnięcia finansowego?
Wiadomo, że piłkarz ma zwykle po ostatnim kopnięciu piłki kupkę, z której czerpie. Ale w końcu trzeba się czymś zająć, zamiast przejadać oszczędności. Zrobiłem jeden, drugi transfer, gdzieś to zafunkcjonowało. Współpracuję z firmą z Niemiec, znam cztery języki, a i po grecku bym się dogadał, mam rozeznanie na wschodnich rynkach. Udało się zrobić transfer Putiwcewa, Dominika Hofbauera, pomogłem sprowadzić Guilherme do Termaliki, teraz jest Savković w Jagiellonii. Działam na spokojnie, teraz bardziej chciałbym postawić na młodych zawodników, pomagać im.
Paweł, czego ci życzyć?
Zdrowia tylko, reszta przyjdzie sama.
Rozmawiał Leszek Milewski