Agresja. Euforia. Złość. Radość. Ulga. Rozpacz. Wstyd. Bezwstyd. Duma. Każdą, dosłownie każdą z tych emocji mogli poczuć wszyscy kibice, którzy wybrali się na derby północnego Londynu. To był mecz niesamowity. Wyborny, niezwykle atrakcyjny, pełen skrajnych emocji. Mecz ostatecznie wygrany przez Arsenal 4:2.
Widzicie w klubie dziewczynę stojącą do was tyłem. Piękne, długie, wyprostowane włosy. Ciasno opinające się na jej ponętnych kształtach spodnie. Dobrze skrojoną bluzkę. Stukacie ją w ramię, a tam… broda, wąsy, słowem: facet. Rozczarowanie jeszcze większe niż znalezienie w pudełku z lodami koperku.
Cóż, dziś postukaliśmy w ramię i zobaczyliśmy miss universe. W dodatku szukającą pocieszenia po niedawnym zerwaniu z chłopakiem.
To było jedno z najlepszych spotkań tego sezonu Premier League. Uczta, po której masz ochotę wbić knajpie pięć gwiazdek na TripAdvisorze i zostawić pełną zachwytów recenzję na Facebooku. Dwa rzuty karne, osiem żółtych, jedna czerwona kartka, sześć goli, pięć zmian kierunku wyniku. To tylko garść liczb, która zaświadcza o atrakcyjności tego, co właśnie obejrzeliśmy na The Emirates.
A przecież nie zabrakło i typowych dla derbów kotłowanin, przede wszystkim po wyrównującym golu Tottenhamu (Dier na 1:1), gdy strzelec wymownie przyłożył palec do ust w kierunku fanów Kanonierów. Kontrowersja? I to potężna, gdy Mike Dean podyktował karnego na 2:1 po padolino Sona. Koreańczyk wygrzmocił się jednak po wślizgu Roba Holdinga tak sugestywnie, że i my przed telewizorami potrzebowaliśmy dwóch-trzech powtórek, by zobaczyć, że nogi obrońcy i napastnika właściwie to się nie zetknęły.
Był też przepiękny gol – ten Aubameyanga na 2:2, gdy skontrował piłkę zagraną mu przez Ramseya i przyłożył tak dokładnie i tak mocno, że Lloris ani drgnął, to prawdziwa rozkosz dla oczu. Były spektakularne interwencje golkieperów, by wspomnieć dwie instynktowne na linii w wykonaniu Hugo Llorisa czy paradę Leno po uderzeniu z dystansu Heung-Min Sona.
I to, że chwalimy bramkarzy mimo że puścili łącznie sześć bramek, pokazuje chyba najlepiej, z jak dalece wybornym starciem mieliśmy do czynienia. No bo czy Lloris miał coś do powiedzenia przy trafieniach:
– Aubameyanga z karnego? No nie.
– Auby zza pola karnego? To już ustaliliśmy, że nie.
– Lacazette’a ze skraju szesnastki, po rykoszecie od Erika Diera? Żadnych szans.
– Torreiry sam na sam? Wątpliwe.
Leno?
– Strzał Diera po wrzutce Eriksena z wolnego? Może mógł go odbić przed siebie, choć odległość pomiędzy strzelającym a golkiperem nie była duża.
– Karny Kane’a? Nie.
Tottenham kończy więc serię derbowych wygranych – licząc wszystkie mecze z londyńskimi przeciwnikami, miał przed tym meczem siedem takowych z rzędu. Arsenal zaś już w dziewiętnastym meczu z rzędu pozostaje niepokonany, dobijając w tabeli do lokalnych rywali. I tak jak ten mecz był arcyciekawy, tak jeszcze ciekawsza będzie walka pomiędzy pierwszymi pięcioma ekipami o cztery premiowane grą w Lidze Mistrzów miejsca.
Arsenal – Tottenham 4:2
Aubameyang 10′ (k.), 56′, Lacazette 74′, Torreira 77′ – Dier 30′, Kane 34′
***
W tę niedzielę, gdy Premier League oferuje nam i derby północnego Londynu, i derby Merseyside, nie można było zacząć inaczej, jak tylko od derbów. Mniejszych rangą, ale i tak atrakcyjnych. No bo Chelsea przeżywała właśnie pierwszy kryzys – zagrała najgorszy mecz sezonu z Tottenhamem, mogła przegrać nie 1:3, a spokojnie 1:6. A Fulham po zmianie trenera od razu zaczęło od wygranej i można było liczyć, że postawi się The Blues ze zdecydowanie większym hartem ducha niż jeszcze tydzień temu, gdy do starcia z Southampton trzeba było podejść po siedmiu porażkach z rzędu.
Fulham to jednak w obronie wciąż Fulham. Pierwszy gol, stracony bardzo szybko i mocno ustawiający to spotkanie, to trafienie Pedro po fatalnej stracie w środku pola, do której zawodnika Fulham zmusił N’Golo Kante. Odoi wrzucił na minę Seriego, a później to już poszło – szybka kontra, nawijka Pedro i 1:0 po czterech minutach.
Ekipa Fulham owszem, podjęła walkę, ale brakło jej tak dogodnych sytuacji, jakie potrafiła sobie wypracować przeciwko Świętym tydzień temu. Kilka celnych strzałów z dystansu to zdecydowanie za mało, by Chelsea jakkolwiek ruszyło. Zdecydowanie przydałaby się szybka kombinacja na jeden kontakt z wyprowadzeniem swojego zawodnika na pozycję strzałową, ale ta udała się rywalom w 82. minucie. W ten sposób Chelsea ustaliła wynik, posyłając piłkarzy Fulham do domu bez punktów.
Dobrze, że przynajmniej nie mają daleko.
Chelsea – Fulham 2:0
Pedro 4’, Loftus-Cheek 82’