Reklama

Jak nie zostać na wieki reprezentantem z przypadku?

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

20 listopada 2018, 16:17 • 8 min czytania 0 komentarzy

Adam Buksa, Hubert Matynia – decyzja Jerzego Brzęczka, by powołać ten duet do reprezentacji Polski była cokolwiek szokująca. Selekcjoner napalił się jednak na zwycięstwo i przełamanie złej passy w starciu z Czechami, więc zawodnicy Pogoni Szczecin nie powąchali murawy. Być może poszczęści im się dzisiaj i dostaną choć kilka minut zaufania od trenera w spotkaniu z Portugalią. Jednakże istnieje spore prawdopodobieństwo, zwłaszcza w przypadku Matyni, że debiut w seniorskiej kadrze okaże się jednocześnie pożegnalnym występem. Bywały już takie przypadki.

Jak nie zostać na wieki reprezentantem z przypadku?

Zadziwiające powołania, które owocowały debiutem i po których na bilansie 1A przygoda kadrowicza się kończyła to bynajmniej nie pierwszyzna i nie specyfika pracy Jerzego Brzęczka. Takich przypadków było w historii polskiej piłki całkiem sporo, bo aż 217. Na Antonim Amirowiczu poczynając, a na Dariuszu Żurawiu kończąc, szeregując to według klucza alfabetycznego. Oczywiście, przynajmniej jeżeli chodzi o historię najnowszą, reprezentantów-jednostrzałowców generowały przede wszystkim owiane złą sławą zgrupowania ligowców, często i gęsto odbywające się w ciepłych krajach i stanowiące zlot rozmaitych cudaków.

Szkoleniowcy podczas takich imprez robili tak zwany przegląd wojsk. Zwykle wyłącznie po to, by dojść do jedynego słusznego wniosku – że średniej klasy ligowi kopacze nie nadają się na poziom reprezentacji. Stąd mini-epizodzik w seniorskiej reprezentacji odnotowali Robert Kolendowicz, Paweł Magdoń czy Krzysztof Piskuła. Piłkarze, których z perspektywy czasu niewielu by podejrzewało o noszenie Orła na piersi.

– Może ktoś się śmiać, ale uważam, że w pełni zasłużyłem na to powołanie. Przecież to była kadra w ligowym składzie, a ja byłem wtedy w gazie. Zderzenie z reprezentacją to coś, co ciężko opisać. Dla mnie, dla chłopaka z Dębicy, dla solidnego ligowca – coś niesamowitego. Telefony się rozdzwoniły, nie miałem czasu nawet zjeść obiadu. Sam Beenhakker dokładnie taki, jak w opowieściach innych piłkarzy. Niesamowita charyzma. Kończymy ciężkie zajęcia, złapał mnie za ramię: „Madzia, co tam”, a we mnie się gotowało wszystko. Jak nie rozumiałem do końca angielskiego, tak dokładnie wiedziałem, co Beenhakker chciał nam przekazać. – bronił się Magdoń przed dowcipami ze swojej reprezentacyjnej przygody.

Jeszcze inaczej potoczyły się losy niektórych bramkarzy, choćby Zbigniewa Robakiewicza, który na kadrze bywał kilkukrotnie, ale tylko raz dostał szansę gry. – To było chyba z Arabią Saudyjską, tak? Już nawet nie pamiętam. Tak czy inaczej – dla mnie żadnych wielkich emocji tamten występ nie oznaczał. Spotkanie jak wiele innych, klimat hymnu znało się już z młodzieżówki. Jakiegoś żalu o to, że skończyło się na jednym występie też nie mam. Grali inni i nie mogę mieć o to pretensji.

Reklama

Pretensje miał natomiast do trenera i działaczy Tomasz Korynt, bo jego licznik również zatrzymał się na jednym występie w seniorskiej kadrze, w zremisowanym starciu z Węgrami. – Tutaj odczuwam duży niedosyt i może nawet pretensje do niektórych osób. Była taka sytuacja w reprezentacji olimpijskiej, kiedy graliśmy przeciwko Francuzom. Ja strzeliłem trzy bramki w Częstochowie, wygraliśmy 3:1, potem w rewanżu 2:0 po moich dwóch golach. I praktycznie wyglądało na to, że za mało nastrzelałem, bo więcej powołania nie dostałem. Dlatego mam duży żal do trenera Edmunda Ziętary– jeśli on w ogóle miał coś do powiedzenia – bowiem nie poznałem konkretnych powodów, dla których miałbym nie grać – wspominał Korynt, sugerując, że feralna przeszłość jego ojca mogła mieć wpływ na brak kolejnych powołań.

Legenda Arki dodawała jednak, że choć piłkarsko mógł się równać z konkurentami – być może wyłączając Andrzeja Szarmacha – to brakło mu trochę odwagi, by zawojować zgrupowanie. – Zawsze byłem charakterologicznie za mało przebojowy, za dużo czułem respektu i może aż za bardzo, stawałem się przytłumiony między tymi chłopakami. Chociaż z każdym z osobna nie miałem problemów i się dogadywaliśmy.

Buksa i Matynia to trochę inny przypadek niż wyżej wymienione. Oni stoją przed szansą premierowego występu w meczu – jakkolwiek spojrzeć – o stawkę. To nie będzie plażowe granie, jak choćby w przypadku debiutu Ariela Jakubowskiego, który swój jedyny występ zaliczył przeciwko Nowej Zelandii. Tamto zgrupowanie było tak prestiżowe, że samego Jakubowskiego trzeba było dowołać na nie awaryjnie – z wyprawy zrezygnował Andrzej Kubica, któremu akurat trafiła się opcja dogrania transferu. Kolejnej szansy się już zresztą nigdy nie doczekał. – To był tylko turniej towarzyski, więc do swojego debiutu mam dystans. Nowozelandczycy mieli inne podejście do meczu, dla nich to był sprawdzian przed jakimś innym, istotnym turniejem – wspomina Jakubowski.

Buksa i Matynia – jeśli zadebiutują – to mimo wszystko nie w meczu o złote kalesony. Nawet jeżeli stawką nie jest już dzisiaj wyjście z grupy w Lidze Narodów tylko utrzymanie się w pierwszym koszyku przed losowaniem grup eliminacyjnych do Euro 2020, to i tak mówimy o dość poważnej sytuacji. Zwłaszcza, że kadra rozpaczliwie potrzebuje przełamania. Rzadko się do tej pory zdarzało, by selekcjonerzy dawali szansę zupełnym żółtodziobom w tak poważnych sprawdzianach tylko po to, by później o nich zupełnie zapomnieć.

Choć i tego rodzaju historie się przytrafiały. Przykładem choćby Piotr Ćwielong, którego Adam Nawałka całkiem na serio przetestował w istotnym dla budowy zespołu, sparingowym starciu z Irlandią w 2013 roku. “Pepe”, grający wówczas w 2. Bundeslidze, wystąpił przeciwko Irlandczykom od pierwszej minuty i spędził ich na boisku w sumie aż 81. Całkiem fajna szansa, żeby się pokazać i zagrać w towarzystwie Roberta Lewandowskiego, Kuby Błaszczykowskiego, Krzysztofa Mączyńskiego, Michała Pazdana, Łukasza Szukały czy Wojciecha Szczęsnego. Zatem zawodników, którzy odegrali istotną rolę w eliminacjach do Euro 2016, choć wtedy nie wszyscy mogli być pewni swojej roli w układance nowego selekcjonera.

Reklama

Wówczas, w 2013 roku, zawodnik Vfl Bochum w rozmowie z Przeglądem Sportowym powołanie komentował tak: – Nie sztuką jest tylko raz przyjechać na zgrupowanie drużyny narodowej. Sztuką jest być i grać w niej dłużej. (…) Pierwsza zadzwoniła do mnie żona z niepotwierdzoną jeszcze wiadomością, że jestem w orbicie zainteresowań trenera Adama Nawałki. Nawet nie wiedziałem, że mnie ktoś wcześniej obserwował, ale żebym był zaskoczony? Chyba tylko w tym kontekście, że jeszcze rok temu nikt mnie nie chciał, a teraz otrzymałem powołanie do reprezentacji Polski na towarzyskie mecze ze Słowacją i Irlandią, bo wiadomość od żony wkrótce się potwierdziła.

Dzisiaj piłkarz GKS-u Tychy patrzy na to wszystko z nieco innej perspektywy.

– Na pewno nie ma w moim przypadku wielu tych wspomnień związanych z reprezentacją, bo skończyło się to na jednym zgrupowaniu. Byłem wtedy akurat po udanym sezonie w Śląsku Wrocław – mówi Ćwielong. – Początek sezonu w Bochum też miałem udany, stąd powołanie. W pierwszym meczu – ze Słowacją – wystąpić nie mogłem, miałem lekki uraz. W drugim spotkaniu już zagrałem, zagraliśmy na 0:0. No i na tym się moje granie w kadrze niestety skończyło. 

Podobnie jak w przypadku Matyni czy Buksy, powołanie do kadry okazało się dla “Pepe” dużym zaskoczeniem, bo nie dostawał z wyprzedzeniem  żadnych sygnałów od sztabu, że jest obserwowany i rozpatrywany w kontekście występów w biało-czerwonych barwach.

– Spore zaskoczenie na pewno było – wspomina zawodnik. – Nie wiedziałem, że ktoś patrzy na 2. Bundesligę pod kątem reprezentacyjnym. Grając tam miałem świadomość, że to jest po prostu lepsza liga niż nasza polska, ale jednak zawsze piłkarzom grającym gdzieś na zapleczu trudniej jest się dostać do kadry. Zresztą – piłkarzy z ekstraklasy również nie ma w niej zbyt wielu. Ja akurat większość ówczesnych reprezentantów dobrze znałem, więc o żadnej tremie przy wejściu na zgrupowanie nie było mowy. Z Kubą Błaszczykowskim rywalizowałem w juniorach, z Robertem Lewandowskim grałem w młodzieżówce. Podobnie było z innymi, których również znałem. Nie miałem powodów do zdenerwowania.

– Sam moment wyjścia na boisko w barwach reprezentacji Polski to jest coś, o czym każdy piłkarz marzy od dziecka. Reprezentację się ogląda, kibicuje, więc każdy chciałby stanąć na murawie i wysłuchać hymnu. Wiadomo, że ten element jest również w młodzieżówkach. Ale to nie jest ten poziom emocji, to nie jest spełnienie marzeń. Młodzieżówka to tylko przedsmak – dodaje Ćwielong. – Jeśli chodzi o sam mecz, to wszyscy się wtedy spodziewali po nas trochę więcej. Zremisowaliśmy z Irlandią 0:0, to były dopiero początki trenera Nawałki, który sporo eksperymentował. Sam wynik potraktowaliśmy wtedy jako niezły rezultat. Nawałka przejął przecież kadrę po Fornaliku, wiadomo jak ta drużyna wcześniej grała. Nie było w tym za dużego stylu. Bezbramkowy remis potraktowaliśmy jako znośny rezultat.

Ostatecznie Ćwielongowi miejsca w kadrze zagrzać się na dłużej nie udało, ale z odnalezieniem się na swoim pierwszym zgrupowaniu nie miał żadnych kłopotów.

– Wejście na zgrupowanie zależy od człowieka, od charakteru – mówi piłkarz. – Są tacy, którzy do nowego otoczenia podchodzą z obojętnością, nie starają się zaangażować w grupę. I oni potem mogą czuć się trochę obco, mają problemy z komunikacją wewnątrz drużyny. To może powodować jakiś dyskomfort, ale ja niczego takiego nie czułem. Taki mam charakter, że nie mam problemów z aklimatyzacją i poruszaniem się wśród reprezentantów. Oni są kreowani na wielkie gwiazdy, ale to przecież normalni ludzie.

– Jeśli się dobrze gra w klubie, jeśli się strzela bramki – można liczyć na kolejne powołanie. Ja później miałem kontuzję, straciłem miejsce w klubie, więc ciężko było się spodziewać, że przyjdą następne zaproszenia od trenera Nawałki. Pazdan czy Mączyński wykorzystali wtedy swoją szansę. Wybronili się po prostu na boisku. Ja żadnego żalu czuć nie mogłem. To jest absolutnie normalne, że jeśli ktoś nie gra w klubie, to nie ma prawa występować w kadrze. Teraz mamy przykład Kuby Błaszczykowskiego, który jest legendą reprezentacji. Dał tej drużynie w ostatnich latach chyba najwięcej. Ale widać po nim, że nie czuje się na boisku na luzie, że brakuje mu ogrania, które wynosi się z regularnej gry w barwach klubowych – kończy “Pepe”.

I to jest chyba najcenniejsza wiadomość dla Buksy czy Matyni. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało – mniej ważne, jak zaprezentują się dzisiaj, jeśli trener da im choćby tych kilka minut gry w końcowej fazie meczu. Dla ich przyszłości w reprezentacji i tak kluczowy będzie rozwój klubowej kariery.

fot. 400mm.pl

Najnowsze

Ekstraklasa

Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Michał Trela
2
Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?
Boks

Usykowi może brakować centymetrów, ale nie pięściarskiej klasy [KOMENTARZ]

Szymon Szczepanik
4
Usykowi może brakować centymetrów, ale nie pięściarskiej klasy [KOMENTARZ]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...