– Moje zdrowie podupadło w okresie gimnazjalnym. Zaczęło się od operacji, która miała je poprawić, a skończyła się tak, że jestem przywiązany do wózka. Przejdę 20-30 metrów samodzielnie, ale to tyle. Więcej nie jestem w stanie.
Od urodzenia nie był w pełni sprawny, ale nieszczęśliwa operacja zupełnie zmieniła mu życie. Miał 14 lat, jego rówieśnicy dojrzewali, a on musiał zmienić wszystko i usiąść na wózku. Wózku, który później mu skradziono, ale i wózku, który go w żadnym stopniu nie ogranicza.
Bo Michał Fitas mimo porażenia mózgowego regularnie jeździ zarówno po świecie, jak i za swoim ukochanym klubem. Ostatnio świętował setny wyjazd na mecz Śląska Wrocław. Jest prezesem Ogólnopolskiej Federacji Kibiców Niepełnosprawnych, wiceprezesem Klubu Kibiców Niepełnosprawnych we Wrocławiu i wielkim, bardzo pozytywnym kozakiem, który nie wie, co to przeciwności losu.
Zapraszamy!
*
13-latek na spotkaniu w szkole mówi do mnie: „Kurczę. Siedzę w domu, nic nie robię, a ty jesteś takim kozakiem. Jeździsz, gdzie tylko chcesz. Też tak chcę!”. To jest budujące.
Serio tak wkręciłeś się w wyjazdy, że nie potrafisz już oglądać meczów w telewizji?
Trochę tak. Zdarzało się, że przez trzy lata nie opuściłem żadnego wyjazdu. Żadnego. Oglądam mecze Śląska w telewizji, gdy muszę. Przykład – Puchar Polski, Bytów, godzina 15. Nie mogłem pojechać, więc widzisz – siadam przed telewizorem i oglądam. Poświęcam się, nierzadko trzeba.
Niektórzy nazwaliby poświęceniem dalekie wyjazdy a nie to, że musisz obejrzeć mecz w telewizji.
Nie no, poświęcenie to obejrzenie meczu w telewizji, gdy nie mogę ruszyć w trasę. Wyjazd to obowiązek. Jak już coś oglądam w domu to Ligę Mistrzów czy inne poważniejsze rozgrywki niż polska Ekstraklasa.
Zdarza się, że ci się po prostu nie chce jechać?
Nie będę ukrywał, zdarza się. Po tylu obejrzanych meczach, po tylu odwiedzonych stadionach. Jak jest zimo, jak jest -10 stopni, a mam jechać 600 kilometrów do Białegostoku, to nie jest to najprzyjemniejsza forma spędzania wolnego czasu. Tylko inna sprawa – zdarza się, że raz czy drugi odpuszczę wyjazd, ale generalnie więcej jest meczów, na których się pojawiam. Włączając spotkania zimą, przy -10 stopniach, gdzie trzeba przejechać całą Polskę.
Jeżdżę od 2009 roku, mam około 120 wyjazdów na koncie, bo nie ograniczam się tylko do Śląska. Było też kilka meczów reprezentacji. Pasja, tyle. Nierzadko myślę o tym, ile dała mi piłka i naprawdę – bardzo dużo. Grałem od małolata. Kiedy zdrowie pozwalało, biegałem za piłką na tyle, na ile mogłem, potem skupiłem się na tym, co potrafię robić najlepiej. Na kibicowaniu. Na jednym z najważniejszych elementów mojego życia. Są takie wieczory, że normalnie czułbym nudę, a tak oglądam jeden mecz Ligi Mistrzów, drugi, a po wszystkim odpadam konsolę i gram z kolegami. Następnego dnia jadę na wyjazd i jest pięknie.
Pamiętasz moment, w którym zajarałeś się piłką?
Pierwszy turniej, który pamiętam, to 1994 rok. Mundial w Stanach Zjednoczonych, słynne karne, kiedy Roberto Baggio spudłował, a Włosi odpadli z Brazylią. 6-letni chłopczyk, blondynek, zajarany piłką. Pamiętam to do tej pory.
Jest tak, że idealizujesz ten mundial i uważasz, że jest najlepszy ze wszystkich, które obejrzałeś?
Tak naprawdę pamiętam go jak przez mgłę. Inna sprawa, że mecze półfinałowe i finałowe miałem nagrane na kasetach, potem sobie je odtwarzałem. A najlepsze mundiale? Te, na których byłem. Ostatni, w Rosji i w 2006, w Niemczech. Miałem okazję zobaczyć mecz Polska – Niemcy w Dortmundzie. Niesamowite przeżycie.
Twój pierwszy wyjazd.
Pełen spontan. Zobaczyłem, że Polacy grają w Dortmundzie, napisałem do PZPN-u z prośbą o bilety. Istniała taka procedura, że trzeba było napisać prośbę o bilet dla osoby poruszającej się na wózku. Dostałem wejściówkę, wsiadłem w auto ze szwagrem, pokonaliśmy 800 kilometrów i weszliśmy.
Nie było problemu z biletem?
Żadnego. Była pula dla osób, które poruszają się na wózkach. Zapłaciłem śmieszne pieniądze i spełniłem marzenie.
Wchodzę, szok. Wspaniała atmosfera, tym bardziej dla kogoś, kto po raz pierwszy obejrzał mecz poza Wrocławiem. I to nie było tak, że chodziłem wcześniej na młyn, by wspierać pierwszą drużynę. Ot, mecze juniorów, gdzie grali znajomi. Nie miałem nawet 18 lat, jeszcze nie byłem zaznajomiony z atmosferą. A tutaj taki mecz, taki stadion. Pasja rozkwitła, bo jak zobaczyłem, co się dzieje, od razu chciałem pójść na kolejny mecz, może pojechać na kolejny wyjazd. I tak zaczęła się moja większa przygoda ze Śląskiem.
Ale na pierwszy wyjazd Śląska pojechałeś późno, trzy lata po meczu Polska – Niemcy.
Zgadza się. Późno, bo w 2009 roku. Do Krakowa na Wisłę. Potem zdarzało się, że jeździłem sam. Na przykład dwa razy do Gdańska, ale trafił się też mecz w Chorzowie, na który podróżowałem pociągiem specjalnym wraz z innymi kibicami. W sumie wyjątek, bo częściej podróżujemy autobusami dostosowanymi do osób niepełnosprawnych. Większość wyjazdów zaliczyłem z Klubem Kibiców Niepełnosprawnych z Wrocławia. To ważna część mojego życia.
Generalnie, w wyjazdy wkręcałem się powoli. Może trochę nietypowo, bo wolno, ale jak poszło, to na grubo.
Dlaczego zacząłeś tak późno?
Z różnych powodów. Śląsk był w pierwszej lidze, szwagier był bardzo zapalonym kibicem. Zaangażowanym. Ostrzegał mnie. Powtarzał, że na przykład wyjazd do Opola na Odrę nie jest najlepszym pomysłem, ale potem przekonałem się, że jeżeli nie szukasz guza, możesz pojechać wszędzie i fajnie się bawić.
Nie miałeś obaw, jadąc na pierwszy wyjazd?
Akurat na pierwszy wyjazd jechaliśmy do przyjaciół z Krakowa, trochę inna specyfika. Co innego, gdybym jechał na Widzew czy Odrę.
No dobra, ale pierwszy bardziej niebezpieczny wyjazd?
Tak jak mówiłem – Chorzów, pociąg specjalny. Nie wiedziałem, co mnie czeka, ale też starałem się zbytnio nie przejmować, nie myśleć o tym. Wiadomo, że uciekanie na wózku po Chorzowie byłoby średnim pomysłem, ale wiedziałem, że obok mnie są znajomi, których znam ze stadionu, więc obaw nie było. Kiedyś miałem stereotyp w głowie, wypaczone pojęcie o stadionach. „Boże, co tam się dzieje” – myślałem. Przeszło mi. Jak człowiek idzie na stadion, przekonuje się, że jest normalnie.
Jasne, zdarzają się przygody, ale to urok życia kibicowskiego. Gdzieś kazali ściągnąć barwy, do tego słynna historia z odzieżą w Bełchatowie. Najpierw delegat pozwolił nam pojechać, potem klub powiedział, że jednak nie ma jego zgody. Straszne zamieszanie. Ostatecznie wpuścili nas, ale kazali ściągnąć wszystkie barwy, które mamy na sobie. Minusowa temperatura, ludzie w czapkach i szalikach Śląska, a ochrona każe wszystko ściągać. Nieprzyjemna sytuacja – zarówno dla zdrowia, jak i dla samego kibicowania. Pamiętam, że było mi potwornie zimno. Wyszła z tego dość głośna, medialna sprawa. Delegat Mirosława Starczewskiego został obsmarowany, że rozbiera niepełnosprawnych kibiców, ale nie jest tak, że mieliśmy mu za złe. Może na początku, bo, co ciekawe, od tamtego momentu jest naszym dobrym kolegą. Wszystko sobie wyjaśniliśmy, choć fakt – sytuacja była nieprzyjemna.
Mam wrażenie, że tak samo nieprzyjemna, jak potrzebna. Przełomowa dla kibiców niepełnosprawnych w Polsce. Dzięki mediom więcej osób zobaczyło, że tacy kibice jeżdżą na wyjazdy. Zdali sobie z tego sprawę również delegaci, którzy lepiej przygotowują się do tego, żeby taką grupę przyjąć.
Jak PZPN podchodzi do osób niepełnosprawnych?
Coraz lepiej. Współpracujemy z PZPN-em od 2013 roku. Powstała Federacja Kibiców Niepełnosprawnych, która jest pełnoprawnym partnerem PZPN-u. Przygotowano również dla nas specjalne pakiety biletów. Nie tylko dla osób na wózkach, ale też dla tych, którzy poruszają się samodzielnie, ale są niewidomi czy niesłyszący. Do tego audiodeskrypcja. Nie ma co ukrywać – PZPN robi wszystko, żeby być otwartym.
Uważasz, że jeżdżąc na wyjazdy tracisz coś jako osoba niepełnosprawna?
Uważam, że nic nie tracę. Ważne, żeby żyć normalnie i realizować swoją pasję. Nieważne, czy jeździsz na wózku czy przebiegasz 100 metrów w 12 sekund. Liczy się to, co masz w głowie. Przy okazji udowadniamy, że stadiony są bezpieczne. Jeżeli tam jesteśmy, jeżeli czujemy się dobrze, to znaczy, że nikt się nie zabija. Nierzadko śmiejemy się, że przecież nie jesteśmy na wózkach dlatego, że ktoś nas na stadionie pobił. Nie jesteśmy chuliganami, którzy się zabijali i trafili na wózek. Po prostu pokazujemy, że stadion jest miejscem dla każdego.
A jest miejscem dla każdego. Generalnie, świadomość w podejściu do osób niepełnosprawnych w Polsce jest większa. Nie różni się od tego, co dzieje się w pozostałych krajach Europy. Powiem nawet więcej – często jest lepiej. W Anglii doszło do śmiesznej sytuacji. Byłem na meczu Manchesteru United, chciałem wejść na sektor dla osób niepełnosprawnych, ale nie było miejsca. „No to stanę obok” – zaproponowałem. „Nie, nie, pod żadnym pozorem” – usłyszałem. Takie mają zasady, nie wpuścili mnie na inny sektor, może uważając, że sobie nie poradzę? Myślę, że w Polsce wszystko odbyłoby się po ludzku. Nierzadko sztywne zasady są głupie i przeszkadzają żyć normalnie.
Który wyjazd wspominasz najlepiej?
Jest kilka takich wyjazdów. Najbardziej pamiętny, o co nietrudno, był wyjazd do Krakowa na Wisłę. 2012 rok, przypieczętowaliśmy mistrzostwo Polski. Fajnie się złożyło, spięło klamrą. W 2009 roku pojechałem na pierwszy wyjazd, Wisła świętowała mistrza. „Kurczę, fajnie byłoby kiedyś, na wrocławskim rynku, świętował podobny sukces” – marzyłem z kolegami. Minęły trzy lata i sięgnęliśmy po tytuł. Właśnie w Krakowie.
Pamiętam, że w końcówce, przy stanie 1:0 dla Śląska, kibice Wisły gwizdali na swoich piłkarzy, gdy ci dążyli do tego, by strzelić gola.
To dopiero było! Znamienne, że jedni i drudzy chcieli, żeby wygrał Śląsk. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale mówiło się, że przed meczem fani Białej Gwiazdy dawali swoim piłkarzom do zrozumienia, że mają odstawiać nogę i dać nam wygrać.
Byłeś też na ostatnich mistrzostwach Europy, na żywo oglądałeś mecz z Portugalią.
Specyficzny wyjazd, bo nie wszystko ułożyło się tak, jak planowaliśmy. Ale wyszliśmy na plus. Generalnie, chcieliśmy pojechać na mecz Polaków w fazie grupowej, trafiliśmy na starcie z Niemcami w Paryżu. Oprócz tego zakładaliśmy wakacje połączone z meczami, ale już nie liczyliśmy na to, że trafimy na mecz Polaków. Zdobyliśmy bilety na finał w Paryżu, dwa półfinały w Marsylii i Lyonie oraz ćwierćfinał. W Marsylii.
No właśnie, w Marsylii.
Otrzymując bilety nie zdawaliśmy sobie sprawy, że drabinka ułoży się tak, a nie inaczej. Pojawiło się możliwość, że tam zagramy. Oglądając mecz ze Szwajcarią wiedziałem, że jak wygramy, to za kilka dni oglądam na żywo nasze spotkanie z Portugalią albo Chorwacją. Jakie to były emocje, nerwowe oczekiwanie, bo chyba nie wybaczyłbym sobie, gdyby przyszło mi oglądać w ćwierćfinale Szwajcarów.
Na szczęście marzenie się spełniło. Cud, wielki zbieg okoliczności.
Zdarzały się wyjazdy, podczas których nie wszystko układało się po twojej myśli?
Czarnogóra, wyjazd Śląska. Na granicy zatrzymała nas policja. Musieliśmy udowodnić, że jedziemy do hotelu, generalnie robili sporo problemów i to po 24-godzinnej podróży z Polski. Gdybyśmy zatrzymali się trochę dalej, pewnie nie udałoby się wejść na mecz. A tak jakimś cudem uciekliśmy, mieliśmy chwilę, by wszystko ogarnąć i pojawić się na stadionie. A sam mecz? Bardziej sceny wojenne niż piłkarskie. Przerażający obraz, więcej policji i wojska niż kibiców. Z drugiej strony – cenne doświadczenie, tym bardziej że mówimy o moim pierwszym wyjeździe ze Śląskiem na puchary.
Inna przygoda, trochę straszna, trochę śmieszna. Jechaliśmy do Kijowa na finał Euro 2012. Cztery osoby. Jednym samochodem, bez żadnego noclegu. Wiadomo, chcieliśmy zobaczyć mecz i wrócić. Na granicy kontrola, 2-3 godziny. Celnicy oddali paszporty, patrzymy, a tu wszystkie złożone. Jeden w drugi, nic nie widać, ale założyliśmy, że skoro oddali, to na pewno one są. Wrzuciliśmy je pod szybę i pojechaliśmy dalej. Dojechaliśmy nad Dniepr, chcieliśmy się wykąpać, bo było wyjątkowo ciepło. „No dobra, to dajcie paszporty, schowamy sobie, będzie bezpieczniej” – zaproponowałem. Okazało się, że jednego brakuje. Kolegi. Przeszukaliśmy całe auto i nic.
Niedziela, finał Euro. Jak wrócić do Polski po meczu, nie mając paszportu znajomego? Telefony do konsula, do Polski. Okazało się, że paszport został na granicy. No, wielkim zaskoczenie to nie było. W sumie nie wiadomo, czy urzędnicy zostawili go umyślnie czy nie, ale ostatecznie udało się go odzyskać. Trzeba uważać, bo gdyby się zgubił, byłoby nieciekawie.
Czym są dla ciebie wyjazdy?
Pasją. Miłością. Tym, co uwielbiam. Tym, co daje mi siłę. Do życia, do pracy. Pracujesz, żeby realizować marzenia. Wstajesz każdego dnia, żeby robić coś fajnego. A to, że jeździsz na wózku, jest bez znaczenia. W związku z wyjazdami wymyśliłem sobie, że nim ukończę 30. rok życia, zwiedzę 30 krajów. Niedawno stuknęła mi trójka z przodu, cel udało się zrealizować.
W jakich najbardziej egzotycznych państwach byłeś?
Zjednoczone Emiraty Arabskie, Dubaj. Pojechaliśmy w osiem osób, grupa przyjaciół. Wjechaliśmy na najwyższy budynek świata. Niedługo jedziemy do Azji – Singapur, Malezja, Tajlandia. To będzie przygoda życia, przy okazji kolejna rzecz, która potwierdzi, że jak się chce, to żadnych ograniczeń nie ma.
Co najbardziej kręci cię w kibicowskich wyjazdach?
Z jednej strony świetna baza kontaktów, możliwość rozmawiania z ludźmi, z drugiej – atmosfera i przeżycia. Gdy twój klub wygrywa, chodzisz cały tydzień szczęśliwy, gdy przegrywa – jest ci znacznie trudniej. Nie ma jednej rzeczy, która zachęca. Całą otoczka jest piękna.
W Gdyni zaliczyłeś setny wyjazd za Śląskiem. Jakie masz dalsze cele?
Tak naprawdę przestałem liczyć. Nie myślę, czy za rok będzie 150 czy 200 wyjazdów. Wcześniej miałem cel, jasne, i chodziło właśnie o setkę. Cóż, spełniło się, zdaję sobie sprawę, że to coś bardzo miłego. Podsumowanie mojej kilkuletniej wyjazdowej kariery. Niewiele osób może się tym pochwalić, a przecież ja mam swoje ograniczenia, ale jak widać – tylko teoretycznie.
Jesteś wiceprezesem Klubu Kibiców Niepełnosprawnych we Wrocławiu.
Zgadza się. Niemalże od początku istnienia stowarzyszenia. Prezesem jest Paweł Parus, dzielimy się obowiązkami. Niedawno obchodziliśmy 10-lecie, trochę świętowaliśmy, pobawiliśmy się. Szmat czasu minął. Idea, którą promujemy ściągnęła na stadion wielu ludzi. I to nie zawsze takich, którzy mieli sportową pasję, ale dzięki temu, że raz czy drugi poszli na stadion i zasmakowali atmosfery, przekonali się i zostali na stałe. To jest w tym wszystkim najważniejsze. Nieważne, kto jest prezesem, kto jest wiceprezesem. Ważne, żeby społeczność się rozwijała. Do tego jestem też prezesem Ogólnopolskiej Federacji Kibiców Niepełnosprawnych.
W skrócie w naszych działaniach chodzi o to, żeby wyciągnąć osoby niepełnosprawne z domu i aktywizować je poprzez sport. To ważne, żeby wyjść na mecz i spotkać takich samych ludzi, z którymi można rozmawiać zarówno o pasji, jak i problemach. Zawsze tak tłumaczymy. Jak osoba niepełnosprawna zobaczy, że ktoś inny jest uśmiechnięty, ma pracę, to pomyśli: „Kurde, też chciałabym mieć pracę, też chciałabym jeździć, gdzie chcę, też chciałabym robić coś fajnego”. Chodzi o efekt kuli śnieżnej. Z jednej strony pokazujesz społeczeństwu, że osoby niepełnosprawne żyją normalnie, z drugiej – przekonujesz tych, których pokrzywdził los, że niepełnosprawność nie jest wyrokiem. Że można wychodzić, że można po prostu normalnie żyć.
To problem, że niepełnosprawni boją się zrobić pierwszy krok, wyjść do ludzi?
Spory problem. Wiele osób siedzi w domu, ogląda telewizję, nic innego nie robi. To dość powszechne zjawisko, szczególnie w małych miastach. Niektórzy są zamknięci. Mieszkają na drugim piętrze i nie mają jak zejść. Boją się. Albo mieszkają na wsi, nie mają jak dojechać gdziekolwiek – do miasta, na stadion.
Nie widzisz ich, ale oni istnieją. Musisz im pomóc.
Miałeś takie problemy?
Na szczęście nie. Byłem otwarty, rodzice wypychali mnie do ludzi. Zresztą, mam taki charakter, że nie potrafię usiedzieć w miejscu. Nie było tak, że siedziałem w domu i rozczulałem się nad sobą. Nie żaliłem się jak mi źle, nie żaliłem się, że moje zdrowie podupada. Takie podejście jest moją siłą, pozwoliło mi żyć normalnie.
Jak wyglądało twoje dzieciństwo?
Z jednej strony ciekawie, z drugiej – wcale nie tak łatwo. Do 14. roku życia byłem bardziej sprawny. Miałem pewne problemy z chodzeniem, ale nie na tyle duże, żebym nie mógł wyjść na podwórko pograć w piłkę. Niestety, ale w okresie gimnazjalnym, gdy człowiek dojrzewa, moje zdrowie podupadło. Postanowiono zrobić mi operację, by poprawić mój stan zdrowia. Miałem być w pełni sprawny, a skończyło się tak, że jestem przywiązany do wózka. Przejdę 20-30 metrów samodzielnie, ale to tyle. Więcej nie jestem w stanie. Musiałem przyzwyczaić się do sytuacji, w której potrzebuję więcej pomocy innych, by normalnie żyć.
Wiesz czemu operacja się nie powiodła?
Nie wnikałem w to, ale mam swoje podejrzenia. Wydaje mi się, że została zrobiona w złym momencie. W okresie mojego szybkiego wzrostu, przez co mięśnie i ścięgna nie wytrzymały. Nie szukałem odpowiedzi na to pytanie, przyjąłem to, co się stało.
To musiał być szok. Koledzy dojrzewają, ty siadasz na wózku.
Nie będę ukrywał – pierwsze tygodnie były bardzo trudne. Z jednej strony musiałem się przyzwyczaić, z drugiej – troszkę inaczej patrzeć na pewne rzeczy. Inna sprawa, że problemy – choć fakt, mniejszej skali – miałem od urodzenia, więc nie było tak, że żyłem zupełnie normalnie, a jeden dzień zmienił wszystko. Miałem świadomość, że mój stan zdrowia może się kiedyś pogorszyć i usiądę na wózku. Ale przyzwyczaić się trzeba było, nie będę czarował.
Nie miałeś problemów w kontaktach z rówieśnikami? Przed operacją, po?
Wiadomo, jakie są dzieci. Czasami śmieją się, gdy ktoś wygląda inaczej. Miałem to w dupie. „Sorry, nie zmienię tego, nie mam na to wpływu” – tak podchodziłem do sprawy, przy okazji wiedziałem, że inteligencją i wiedzą o tym, co mi jest, przewyższam pozostałych. Że oni śmieją się tylko dlatego, że są dziećmi, nie znają świata.
Myślałeś kiedyś, że niepełnosprawność cię ogranicza?
Może jedna sprawa – zawsze chciałem być piłkarzem, a nie będę. Poza tym wiadomo, że sam się nie ubiorę, sam się nie rozbiorę. Druga osoba jest mi potrzebna, ale mam wspaniałą rodzinę, wspaniałych przyjaciół i nikt nie ma problemów w związku z tym, że nie jestem w pełni sprawny. Granica się zaciera. Normalnie gadamy, normalnie tańczymy, bawimy się.
Niepełnosprawność jest tylko w głowie. Niektórzy ograniczają się tylko dlatego, że mają świadomość, iż są niepełnosprawni. Nie wiedzą, że mogą robić wielkie rzeczy. Dlatego tak ważne jest to, żeby pewne rzeczy im uświadomić. Pokazać. Ostatnio dostałem w prezencie skok ze spadochronu. Niektórzy pukali się w głowę, pytali jak to, a dla mnie to była po prostu kolejna przygoda. Skoczyłem z wysokości czterech kilometrów, było trochę dziwnie, bo strach pojawił się, gdy byłem na pokładzie, ale przełamałem się. Zaliczone.
Jak wygląda rutyna twojego dnia?
Pracuję trzy dni w domu, dwa w biurze. Wstaję, ogarniam się i zazwyczaj siadam do komputera, by popracować. Załatwiam sprawy organizacyjne stowarzyszenia, wykonuję pracę dla PZPN-u. Poza tym mam małą firmę transportową, do tego konferencje, wyjazdy, wizyty w szkołach, gdzie uczymy dzieci postawy wobec osób niepełnosprawnych. Zajęć jest sporo, nierzadko wracam do domu dopiero wieczorem, oglądam mecz czy spotykam się na piwie ze znajomymi.
Miałeś nieprzyjemną sytuację w związku z jeżdżeniem na wózku elektrycznym?
Jedną, grubą! Kilka lat temu zdarzyło się, że ktoś mi wózek po prostu ukradł. Tak jak mówiłem – kilkanaście metrów potrafię przejść samodzielnie, przy pomocy kolegi czy kogokolwiek innego mogę wejść po schodach. I raz się przez to naciąłem. To był ostatni rok studiów, mój znajomy miał urodziny. Wózek został na dole, na podwórku koło schodów. Kręci się tam trochę ludzi, niby nikt nie powinien go zabrać. Jak się jednak okazało, gdy wróciliśmy po pięciu godzinach, wózka nie było. Szok. Poszukiwania policji, dość duża sprawa medialna się zrobiła, bo uruchomiliśmy kilka kontaktów. Po 48 godzinach ktoś zauważył, że na pewnym osiedlu ten wózek ktoś prowadził. Co najlepsze – prowadził go 76-letni facet wraz z 86-latkiem. Nie wiadomo, czy znaleźli go, czy byli złomiarzami. Może ktoś, kto go ukradł, przestraszył się burzy medialnej, tym bardziej że kibice Śląska nie przebierali w słowach i chcieli połamać nogi temu, kto okazałby się złodziejem. Swoją drogą, to byłaby dość ciekawa kara.
Ta sytuacja pokazała fajną rzecz. Ludzie potrafili się zjednoczyć, gdy w potrzebie była osoba niepełnosprawna. Zwykli ludzie, kibice, a nawet piłkarze Śląska, którzy powiedzieli, że jeżeli wózek się nie znajdzie, to oni się na niego zrzucą.
To było o tyle ważne, że na wózek nie było cię stać, a na dofinansowanie musiałbyś czekać pięć lat.
Dostałem go po dofinansowaniu w październiku, a kradzież miała miejsce w marcu następnego roku. Wózek kosztuje tyle co średniej klasy samochód, bo 15 tysięcy. Swoją drogą, mam go do tej pory, jakoś służy.
Jak państwo podchodzi do osób niepełnosprawnych?
Widać poprawę, ale nadal nie wszystko funkcjonuje tak, jak powinno. Dużo brakuje do systemu zachodniego. W Danii, Holandii czy Niemczech osoba niesamodzielna ma asystenta, który wspiera ją podczas zwykłych życiowych czynności. U nas system wsparcia rozwija się, ale do tego, żeby każdemu było dobrze jeszcze długa droga. Kwestia transportu – jeżdżę na wózku, więc sobie radzę, ale osoby mniej sprawne nierzadko mają problem, by dostać się w niektóre miejsca, szczególnie gdy tramwaj nie dojeżdża, albo nie możesz się wydostać, bo mieszkasz pod dużym miastem.
Co byś poprawił?
Dwie sprawy. Stereotypy wielu osób, które – mimo wszystko – wciąż siedzą w głowach. Że osoby niepełnosprawne są mało zaradne, wręcz głupie. A to bzdura, bo jesteśmy normalnymi ludźmi, jednak takie myślenie, szczególnie w głowach ludzi starszych, którzy nie mieli zbyt wiele kontaktu z osobami niepełnosprawnymi, wciąż istnieje. W latach 80. i 90. wszędzie były schody, teraz jest znacznie lepiej. Dworce, galerie, urzędy, przychodnie, stadiony czy teatry są do osób niepełnosprawnych dostosowane, dzięki czemu takie osoby częściej na ulicach widać. Wcześniej nie było ich widać, więc zostawały w domu. A skoro są, to trzeba umieć się względem nich zachowywać. Jest coraz lepiej, ale niestety jeszcze nie u wszystkich. Druga kwestia – asystentura i pomoc osobom niepełnosprawnym, o czym mówiłem. Szczególnie chodzi mi o ludzi, którzy są bardzo niesamodzielni.
Zetknąłeś się z sytuacjami, kiedy ktoś podchodził do ciebie z dystansem?
Wielokrotnie. „O Boże, ale jesteś biedny” – nierzadko słyszę. Zdarzało się, że ludzie dawali mi na ulicy pieniądze. Śmieszne, tym bardziej że byłem normalnie ubrany. Stoję koło przejścia dla pieszych, podchodzi koleś i daje mi dychę do ręki.
– Dziękuję, nie potrzebuję pieniędzy. Pracuję, dobrze sobie radzę.
– Nie, na pewno się przyda. Proszę!
– Naprawdę dziękuję, nie potrzebuję. Są osoby bardziej potrzebujące.
Ale koleś się uparł, więc musiałem wydać tę dychę na piwo.
Można się śmiać, ale naprawdę – to jest śmieszne, bo są osoby, które pieniędzy potrzebują zdecydowanie bardziej.
Masz pretensje do losu, że padło akurat na ciebie?
Może kiedyś zastanawiałem się, dlaczego ja. Ale teraz odrzucam takie myślenie. Po co się zamartwiać? Lepiej znajdować rozwiązania jak żyć, jak robić fajne rzeczy, jak komuś pomagać, jak sprawić, by jutro było lepsze. Gdybym się zamartwiał, spędziłbym życie przed telewizorem. Narzekanie nie ma sensu. Musisz żyć z tym, co jest ci pisane. W zgodzie ze sobą, żeby jak najlepiej życie przeżyć.
Myślisz, że jesteś inspiracją dla innych?
Może kiedyś pewne rzeczy do mnie nie docierały, ale dziś myślę, że tak. Pokazały mi to wizyty w szkołach. Młode osoby na początku widzą we mnie kogoś, kto ma deformację ciała, ale po chwili przekonują się, że trochę przeżyłem, że mądrze mówię. Tak jest wielokrotnie. Patrzysz na osobę, która ma pewne ograniczenia i bierzesz coś dla siebie. Myślisz: „Kurczę, jednak moja sytuacja nie jest taka zła. Mogę zrobić to, to i to”.
I to robisz.
Norbert Skórzewski
Fot. galeria Michała