Był 26 listopada 2000 roku. Stadionowy zegar na rzymskiej arenie olimpijskiej wybił właśnie 38. minutę. Zawodnicy AS Romy próbowali przedostać się pod bramkę rywali z Fiorentiny lewym skrzydłem, lecz niespecjalnie im się to udało. W efekcie zrobiło się trochę zamieszania przed polem karnym. Futbolówka spadła na dwudziesty metr, gdzie dopadł do niej napastnik gospodarzy i spektakularnym wolejem wpakował do siatki. Przepięknie złożył się do tego uderzenia i huknął tak potężnie, że prawie zerwał siatkę. To był istotny krok Giallorossich w kierunku pierwszego od prawie dwóch dekad scudetto.
Przeszło 60 tysięcy widzów zgromadzonych na Stadio Olimpico eksplodowało z ekscytacji. Euforia prawie rozsadziła konstrukcję monumentalnej areny, usłyszało ją bez wątpienia całe Wieczne Miasto i jego najbliższe okolice.
Starym rzymiankom wysypały się z koszyka klamerki, przy pomocy których wywieszały pranie na charakterystycznych linkach, umocowanych między sąsiednimi kamieniczkami. Papież Jan Paweł II przerwał pracę nad encykliką „Ecclesia de Eucharistia” i z zainteresowaniem wyjrzał przez okno. Ubrani w niebieskie trykoty kibice, ciasno stłoczeni w ulubionym pubie Excalibur, zaklęli wściekle i z poczuciem głębokiego rozczarowania pochylili się nad swoimi kuflami.
Strzelec bramki utonął w objęciach partnerów. Wyściskał go ze szczególną czułością Antonio Carlos Zago, wycałował Jonathan Zebina. Gratulowali Cafu, Totti, Candela i Montella. Stłoczyła się wokół niego cała drużyna, a on – jak chyba nigdy wcześniej – zapragnął zostać na stadionie sam. Zupełnie do niego nie docierał szaleńczy, ogłuszający doping, zdolny wybudzić z wiecznego snu nawet duchy gladiatorów, poległych w Amfiteatrze Flawiuszów.
„BATI BATI BATI BATI BATI BATI BATI
GOL GOL GOL GOL GOL GOL GOL”
… Wydzierał się wniebogłosy komentator. Aż w końcu feta zaczęła delikatnie cichnąć, Viola wznowiła wreszcie grę od środka. Autor przepięknej bramki – kompletnie roztrzęsiony Gabriel Batistuta – otarł rękawem łzy. Po meczu zasalutował grupce kibiców ubranych w fioletowe barwy, a oni odpowiedzieli mu bezgranicznym uwielbieniem. “Batistuta złamał serca kibiców Fiorentiny. I swoje własne też” – napisał po meczu reporter The Guardian.
Piłka nożna? Dobra, niech będzie
To jednak cokolwiek zadziwiające, że na boisku rozbeczał się facet, o którym włoski dziennikarz Alessandro Rialti – współautor jego biografii – powiedział tak:
– Batistuta nie jest jak pozostali piłkarze. Jest świetnym profesjonalistą, który tak naprawdę nie lubi piłki. Kiedy opuści stadion, nie chce, by futbol wkraczał do reszty jego życia. Kiedy pisaliśmy książkę, przychodził do mojego biura i przez pięć długich dni rozmawialiśmy o jego życiu rodzinnym, o życiu w Argentynie. Gdy rozmowa schodziła na temat jego piłkarskiej kariery, ucinał temat. „Tutaj są nagrania, obejrzyj sobie” – mówił.
I rzeczywiście – młodziutki Gabriel Omar Batistuta nie od razu chciał postawić na piłkę nożną, jego pierwszą pasją była koszykówka. To go różniło od rówieśników, którym futbolówka nigdy nie odklejała się od stopy. Przyszedł na świat 1 lutego 1969 roku, jako syn rzeźnika i szkolnej sekretarki. Omar i Gloria Batistutowie zmuszeni byli żyć bardzo skromnie. To były ciężkie czasy dla Argentyńczyków – kraj trząsł się od niepokojów społecznych, podsycanych kolejnymi zamachami terrorystycznymi i gospodarczą degrengoladą. Małżeństwu nie było łatwo wychować syna z dala od zmartwień i poczucia ubóstwa.
Zwłaszcza, gdy na świecie pojawiały się kolejno jego trzy siostrzyczki. Napastnik przyznaje, że był nawet początkowo trochę zazdrosny, iż uwaga i czułość rodziców zostały prędko przekierowane w stronę rodzeństwa, a on musiał okrzepnąć i nabrać życiowej twardości.
Melchior, dziadek Gabriela, dorobił się całkiem pokaźnego majątku, jednak kolejne kryzysy ekonomiczne, dotykające Argentynę wskutek nieudolnych rządów i handlowych embarg, podkopały finansowy status rodziny. W 1976 roku kraj opanowała junta wojskowa pod dowództwem Jorge Videli. Rządy reżimu przeszły do historii jako „brudna wojna” – terror wojskowej dyktatury pochłonął nawet do 30 tysięcy ofiar.
Jednakże, kiedy ludzie Videli śledzili, torturowali i mordowali przeciwników politycznych, do Argentyny zawitały największe piłkarskie potęgi świata. W 1978 roku Albicelestes zorganizowali przecież mundial, który – chciałoby się powiedzieć – rzecz jasna, biorąc pod uwagę ponure okoliczności panujące w kraju – wygrali. Królem strzelców turnieju został Mario Kempes, autor dwóch arcyważnych trafień w finale. Nietrudno się zatem domyślić, kto z miejsca stał się bohaterem podwórek w prowincji Santa Fe.
– Rządy dyktatury były dramatem, który mnie ominął – wspominał po latach Batistuta. – Rodzice trzymali to w ukryciu, nie mówili mi nic, dopóki nie byłem dość duży, żeby to zrozumieć. To zresztą temat, o którym od lat się w Argentynie nie wspomina, temat tabu. Wiem, co się wtedy działo, ale nie chcę do tego wracać. Mogę porozmawiać o dzisiejszej sytuacji w moim kraju. To jest najlepszy sposób, żeby zagwarantować, że zło już nigdy się nie powtórzy. Nasze państwo ponosiło cios za ciosem. Autorytet władzy nie istniał. Kiedy w Argentynie powiesz słowo “armia”, każdy od razu myśli o dyktaturze. Ale armia służy każdej demokracji. Szukamy tej równowagi i odnosimy sukcesy.
Mario Kempes – pierwszy idol Batistuty.
Triumf Argentyny na Estadio Monumental zainspirował pulchniutkiego wówczas Gabriela, żeby częściej niż dotychczas kopać piłkę, zamiast wrzucać ją do kosza, albo spędzać czas nad rzeką. Na fali euforii związanej z triumfem na mundialu, Batistuta wraz z grupką chłopaków z sąsiedztwa utworzył nawet swoją pierwszą drużynę piłkarską.
Chłopcy z miasta Reconquista nazwali ją z urokiem i naiwnością, na jakie stać wyłącznie dzieci. Grupo Alegria. “Drużyna Radości”. – Byliśmy paczką przyjaciół. Prawdopodobnie właśnie entuzjazm wynikający z naszych pierwszych zwycięstw sprawił, że zupełnie inaczej spojrzałem na futbol – wspomina Batistuta. – Nazwa naszej ekipy była odzwierciedleniem stanu naszych umysłów. Graliśmy na podłużnym, wąskim boisku, to było komiczne. Nazywaliśmy je „Robakiem”. Byliśmy mali, biedni i pełni nadziei. To mój pierwszy zespół i nigdy go nie zapomnę. Dlatego wróciłem tam, żeby żyć w miejscu, w którym się urodziłem. Codziennie spotykam członków Grupo Alegria. Piękna historia życia.
Reconquista to miejsce ważne dla Gabriela również dlatego, że właśnie tam poznał miłość swojego życia. Zakochał się w Irinie Fernandez podczas tradycyjnej, latynoskiej ceremonii zwanej Quinceanera. To symboliczna uroczystość, organizowana z okazji piętnastych urodzin dziewczyny, która tego dnia osiąga umowną dorosłość. Wszystko zaczyna się oczywiście mszą świętą, ale później solenizantka jest już główną bohaterką tańców podczas swojej pierwszej tak frywolnej imprezy. Pozwala się jej również założyć buty na wysokim obcasie, świadczące o tym, że piętnastolatka jest już kobietą, nie dzieckiem.
Żeby było jasne – szesnastoletni wówczas Gabriel zakochał się w Irinie od pierwszego wejrzenia, ale to nie oznacza, że uczucie zostało odwzajemnione. Jej oficjalnym partnerem – zwanym chambelan de honor – był zupełnie inny chłopiec. Choć dziewczyna tamtego wieczora zatańczyła z każdym chętnym co najmniej kilka minut, Bati otrzymał od niej zaledwie szczyptę zainteresowania. Parę wymuszonych, tanecznych kroków i to by było na tyle. Irina odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę innych gość, pozostawiając Gabriela oszołomionego, oczarowanego i zakochanego do szaleństwa.
Zdeterminowany Batistuta oczywiście nie odpuścił. Poślubił swoją wybrankę w 1990 roku i dziś jest szczęśliwym ojcem czterech synów. Z rozkoszą uciekł od splendoru wielkich włoskich metropolii i osiedlił się z powrotem w rodzinnych stronach. W tym samym miejscu, w którym dziadek Melchior uczył go łowienia ryb w rzece Parana.
*
Pierwsze poważne piłkarskie kroki Gabriel stawiał w skromnym, lokalnym klubiku – Platense Reconquista. Był graczem wyrośniętym, a jednak piekielnie dynamicznym. Został dostrzeżony i powołany do do reprezentacji miasta, która w finale mistrzostw prowincji sensacyjnie ograła juniorską drużynę Newell’s Old Boys. Skauci Trędowatych nie mogli przeoczyć bombardiera, który zaaplikował im w decydującym starciu dwa gole i niemal w pojedynkę wywalczył tytuł dla Reconquisty. Osiemnastoletnim już Batistutą zainteresował się nie kto inny jak Marcelo Bielsa, wówczas szkoleniowiec jednego z juniorskich roczników Newell’s.
Siedziba Platense dzisiaj.
Chłopak nie był przekonany, czy chce opuścić rodzinny dom i zrobić krok w stronę wielkiej, piłkarskiej kariery. Marzyła mu się raczej praca lekarza, potrafił całe godziny spędzić w szkolnym laboratorium. Z dużą pieczołowitością podchodził do swego wykształcenia, tymczasem decyzja o związaniu się z ekipą Old Boys zmuszała go, by postawić wszystko na jedną, futbolową kartę.
Postanowił zaryzykować. Marzenie, żeby zostać kolejnym Kempesem za mocno zawładnęło jego umysłem, by potrafił się mu oprzeć. Ale zagwarantował sobie w kontrakcie, że nowy klub opłaci jego dalszą edukację w Rosario. Nigdy nie oszalał na punkcie futbolu do tego stopnia, żeby się nie zabezpieczyć.
Bielsa, Passarella i Tabarez
Otoczony dzisiaj w Newell’s kultem Bielsa zadecydował odważnie postawić na swojego nowego napastnika, choć – jak na osiemnastolatka – jego niedostatki techniczne były po prostu zatrważające. Ostatecznie historia Batistuty nie jest magiczną opowieścią o cudownym dryblerze, który na kuriozalnie wąskim boisku, zwanym „Robakiem”, mijał przeciwników jak tyczki i szlifował niesłychaną technikę. Nie. Bati był wielki, silny, szybki, imponował zdolnościami akrobatycznymi i dysponował uderzeniem, które mogłoby powalić bawoła. No i miał charakter nieustępliwego wojownika, co pozwalało mu przełamywać kolejne bariery, nawet te z pozoru niemożliwe do przełamania. Ale poza tym, był to surowy talent.
Bielsie przypadło zadanie, by nieopierzonego napastnika nauczyć boiskowej ogłady i poruszania się w taktycznym kagańcu. O tych aspektach futbolu Batistuta nie miał wówczas zielonego pojęcia. Umiał rąbnąć w szmaciankę i strzelić gola. Tylko tyle i, jak się okazuje z perspektywy czasu, aż tyle.
Progres rodził się w bólach. Gabriel cholernie tęsknił za rodzicami, za siostrami, za Iriną – wszystkich bliskich pozostawił w rodzinnej miejscowości, a sam nocował w jednym z pomieszczeń stadionu w Rosario, zwanego wtenczas El Coloso del Parque. Trawiła go samotność, powróciły dawne problemy z trzymaniem odpowiedniej wagi. Został nawet przez Bielsę odesłany na krótkie wypożyczenie. Które dobrze Batistucie zrobiło, jak zresztą cała współpraca z szalonym szkoleniowcem. – To najważniejszy trener w moim życiu – opowiadał napastnik. – Kiedyś, po dwudziestu dniach treningów, wchodząc do szatni, pomyślałem sobie, że przez niego nigdy nie zostanę prawdziwym piłkarzem. Ale nauczył mnie wszystkiego. Nauczył mnie ciężkiej pracy, nauczył mnie trenować nawet w deszczowy dzień.
Wizerunek Bielsy na trybunach stadionu w Rosario, nazwanego zresztą jego imieniem.
Potencjał Gringo (dorobił się tej ksywy z racji na nietypową urodę i arabskie korzenie ojca) był tak olbrzymi, że nie sposób było chłopaka długo kisić w juniorskich rocznikach. Bielsa pchnął go do pierwszego zespołu, a Trędowaci – z Batistutą w pierwszym składzie – dotarli nawet do finału Copa Libertadores w 1988 roku, ale tam musieli już uznać wyższość urugwajskiego Nacionalu. Porażka w finale nie miała jednak wpływu na to, jak największe kluby w Argentynie zaczęły spoglądać na tajemniczego napastnika z Rosario. Okazało się, że Batistuta nie będzie kometą, która zniknie z piłkarskiego horyzontu tak szybko, jak się na nim pojawiła. Dostrzeżono w napastniku potencjał na gwiazdę, zdolną błyszczeć jeszcze przez wiele, wiele lat.
Sam piłkarz imponował przede wszystkim podejściem do zawodu. Żeby utrzymać się w Rosario, zanim jeszcze zaczął grać w pierwszym zespole, imał się rozmaitych zajęć. Po meczach sprzątał trybuny, strzygł trawniki, mył okna. Swoją determinacją ujął Bielsę, od zawsze uwielbiającego zawodników skorych do ciężkiej pracy. – Koszulka Newell’s Old Boys to jednak z tych, które zabrałbym ze sobą na bezludną wyspę – wspomina napastnik. – Po raz pierwszy założyłem w tym klubie skarpetki, spodenki i koszulkę, które do siebie pasowały. Wszedłem do szatni, spojrzałem na siebie w lustrze, popatrzyłem… I powiedziałem: “Piękny!”.
Wreszcie porządnie odchudzony i coraz bardziej imponujący mocarną sylwetką Gabriel zwrócił na siebie uwagę słynnego River Plate. Tam jednak nie zagrzał sobie długo miejsca. Chociaż Daniel Passarella komplementował jego profesjonalizm, to zupełnie nie widział dla napastnika miejsca w swojej drużynie. Doświadczenie było tym boleśniejsze dla Batistuty, że był on od dziecka kibicem Boca Juniors, a zatem odwiecznego rywala klubu, do którego zdecydował się mimo wszystko przejść, wierząc w szansę na rozwój.
Mistrz świata z 1978 i 1986 roku nie dał mu jednak żadnych szans. Odpalił Gabriela bez żalu.
Wtedy na horyzoncie pojawiła się Boca. Oscar Tabarez, wtenczas dowodzący ekipą z La Bombonery, szybko zrozumiał, jak bardzo pomylił się szkoleniowiec River Plate w ocenie potencjału Batistuty. Kiedy tylko trafił do Buenos Aires, natychmiast zadecydował, że ambitny napastnik ma obstawiać środek ataku. Gabriel odwdzięczał się za zaufanie regularnymi trafieniami, szybko wyrastając na ulubieńca trybun. Już pal licho gole. Chodziło też o sposób, w jaki celebrował kolejne trafienia. Argentyńczyk rozkoszował się możliwością ekscytowania fanów. Chciał być idolem, chciał robić show. Na murawie stawał się wulkanem emocji, a pewność siebie, jakiej nabrał w Boca Juniors doprowadziła ten wulkan do erupcji.
Wrząca lawa miała się z niego sączyć jeszcze przez długie lata.
Zwykle spokojny, wyciszony – po strzelonych golach Batistuta szalał z radości.
Nic zatem dziwnego, że obiecującym napastnikiem zainteresowały się kluby ze Starego Kontynentu. Tabarez nie chciał tak szybko tracić wschodzącej gwiazdy, ale musiał pożegnać Batistutę już w 1991 roku, po zaledwie jednym sezonie występów na Bombonerze. Wyścig po utalentowanego Argentyńczyka wygrała Fiorentina. Klub przejął wówczas starzejący się producent filmowy, Mario Cecchi Gori. Chciał przed śmiercią zrealizować swoje wielkie marzenie i pobawić się w futbol na poziomie Serie A.
Do zabawy zabrał się zresztą na poważnie. Przejął klub pogrążony w kryzysie finansowym, targany rozmaitymi kłopotami związanymi z chuligańskimi występkami kibiców. A jednak wyratował Violę z tarapatów i zaczął transferową ofensywę.
Brian Laudrup, Steffan Effenberg i Gabriel Batistuta. To miała być riposta magnata branży filmowej na potęgę Juventusu, Milanu czy Napoli.
Spadek, który wykreował legendę
Równolegle do klubowej kariery, rozkwitała również reprezentacyjna przygoda Batistuty. Jego debiut w narodowych barwach przypadł właśnie na 1991 rok. Alfio Basile nie mógł pominąć interesującego snajpera wśród powołanych na Copa America, a występ Batigola okazał się absolutnym strzałem w dziesiątkę. Albicelestes zwyciężyli turniej, po drodze do triumfu ogrywając Brazylię w południowoamerykańskim klasyku, zaś Gabriel został królem strzelców mistrzostw z sześcioma trafieniami na koncie.
Argentyńczycy sukces odniesiony na chilijskich boiskach powtórzyli dwa lata później w Ekwadorze, a Batistuta zdobył dwie bramki w finałowej potyczce z Meksykiem. W 1995 roku znów został królem strzelców turnieju, choć jego drużyna pożegnała się z rozgrywkami już na etapie ćwierćfinału. Był niekwestionowanym królem Copa America. Dość powiedzieć, że nie wygrali go nigdy ani Maradona, ani Messi, a Batistuta powiódł kolegów do sukcesu aż dwa razy z rzędu.
Jeżeli chodzi o wyczyny indywidualne, równie znakomicie wiodło się Gabrielowi podczas mundiali. Z mistrzostwami świata w Stanach Zjednoczonych przywitał się hattrickiem, a ofensywa złożona z tercetu: Maradona – Caniggia – Batistuta, uzupełniona przez Balbo i Ortegę, sprawiała wrażenie zdolnej, by Albicelestes kolejny raz z rzędu zameldowali się w finale. Niestety, narkotykowy skandal z udziałem Boskiego Diego rozsadził zespół od środka i Argentyńczycy zaraz po wyjściu z grupy musieli uznać wyższość Rumunów, a wcześniej zebrali jeszcze w czapkę od Bułgarii.
Dla kraju o takich tradycjach, ambicjach i dumie, porażka kolejno z dwiema bliżej niezidentyfikowanymi reprezentacjami z Europy Wschodniej była jak najokrutniejsza potwarz.
Mimo wszystko, Batistuta w samych superlatywach wypowiada się na temat Maradony. – Był największy ze wszystkich. Reprezentuje nasz naród w wielu tematach, nie tylko w piłce nożnej. Powiódł nas do gwiazd, zdobywając Pucharu Świata. Ma charyzmę, wyobraźnię i niespotykany talent. Messi – nawet jeżeli technicznie jest od niego lepszy – nie może go przeskoczyć. Charyzma Maradony jest ponad nim. Diego potrafił zarządzać trybunami, patrzyli na niego wszyscy. Grałem z nim, więc wiem, jak bardzo decydujący był jego wpływ na zespół. Oczywiście wiem, co się wokół niego dzieje. Jego życiu towarzyszy specjalna atmosfera. Mój styl życia jest niemalże odwrotny, ale mamy ze sobą świetne relacje i dla mnie to on na zawsze pozostanie najlepszy.
Maradona i Batistuta.
Mistrzostwa we Francji to następny strzelecki popis Batigola. Kolejny hattrick – tym razem przeciwko Jamajce – i trafienia przeciwko Anglikom i Japończykom pozwoliły mu osiągnąć tytuł wicekróla strzelców turnieju z 1998 roku. Ale Argentyna poległa w ćwierćfinale, załatwiona cudownym trafieniem Bergkampa. Zaś cztery lata później – z ukochanym Marcelo Bielsą – Batistuta poznał smak prawdziwej klęski, gdy Albicelestes pożegnali się z turniejem już po fazie grupowej. Choć super-strzelec znowu trafił do siatki. Zakończył reprezentacyjną karierę z dorobkiem 77 meczów i 54 goli. W tym 10 trafień na mundialach i 13 podczas Copa America.
Jeżeli chodzi o ogólny bilans, z pozycji najlepszego strzelca w historii kadry strącił go już wspomniany Messi. Jednak trafienia turniejowe to wciąż niekwestionowane królestwo Batigola.
– Czy zdenerwowało mnie, że Messi przejął mój rekord – spytał retorycznie napastnik. – Jasne, trochę tak. To był tytuł, który do mnie należał, nie jakiś niepotrzebny staroć. Jeździłem po świecie i ludzie mogli mnie tytułować najlepszym strzelcem w historii argentyńskiej reprezentacji narodowej. O ile pamiętam, mam 54 bramki w dorobku. Zakładam, że Messi podwoi mój wynik. Jednak wciąż po mojej stronie jest pewien argument – jestem drugi, a wyprzedził mnie wyłącznie kosmita.
– Przez moment targały mną wszelkie możliwe żale związane z futbolem – mówił przy innej okazji. – Strzeliłem trochę bramek, ale nie wygrałem wielu trofeów, Messi mnie zdetronizował. Straciłem satysfakcję z mojej kariery. Myliłem się. Patrzyłem w przeszłość z dzisiejszego punktu widzenia, a nie z perspektywy miejsca, z którego wyszedłem. Teraz jestem spokojniejszy. Zaczynałem od strzałów na bramkę, którą razem z chłopcami z Grupo Alegria zrobiliśmy z torebek ziemniaczanych. Skończyłem grając na największych stadionach, z najlepszymi zawodnikami. Cieszyłem się miłością publiczności. Byłem głupi, nie ciesząc się z tego.
*
Również ze względu na kapitalne Copa America z 1991 roku, Mario Cecchi Gori zechciał mieć wschodzącą gwiazdę światowego futbolu w swoim zespole. Jednak wówczas w Serie A naprawdę nie było łatwo dopchać się do sukcesów. Rozlatująca się infrastruktura, grząskie boiska, finansowe aferki i kibicowskie awantury – jasne, to wszystkie było w świecie calcio na porządku dziennym. Lecz przede wszystkim – we włoskiej lidze grali wtedy najlepsi piłkarze świata. I to niekoniecznie w dwóch, trzech czołowych zespołach. Aż się od nich roiło w klubach, które dopiero aspirowały do wielkich osiągnięć.
Król strzelców Copa America, faworyt kibiców Boca Juniors – to brzmiało dumnie. Ale wystarczyło się trochę rozejrzeć, a tam… Milan z Marco van Bastenem. Juventus z Roberto Baggio. Riedle w Lazio, Zola w Napoli, Vialli w Sampdorii, Klinsmann w Interze. Można tak wymieniać i wymieniać. Tymczasem reżim taktyczny w Serie A był na tyle surowy, że nawet przekroczenie pułapu dziesięciu goli w sezonie postrzegano jako obiecujący, godny podziwu rezultat.
Batistuta na powitanie ze świeżo odrestaurowanym Stadio Artemio Franchi zdobył 13 goli, lecz Viola w sezonie 1991/1992 rozczarowała i zakotwiczyła w środku tabeli. Jak gdyby tego było mało, Mario Cecchi Gori wkrótce zachorował i zmarł, pozostawiając drużynę w rękach swojego w gorącej wodzie kąpanego syna, Vittorio. Passa fatalnych decyzji personalnych w sezonie 1992/93 zaprowadziła klub do Serie B. Do historii przeszła zwłaszcza upokarzająca klęska 3:7 z Milanem, która zakłóciła całkiem niezły początek sezonu w wykonaniu Fiorentiny i podkopała zaufanie prezesa do ówczesnego szkoleniowca, Luigiego Radice.
Vittorio Cecchi Gori to niezły aparat, narobił sobie potężnych kłopotów z prawem, a Violą zarządzał w bardzo kontrowersyjny sposób. Ale wyprodukował też jeden z najwspanialszych filmów w dziejach: “Życie jest piękne”, z niezapomnianą kreacją Roberto Benigniego.
Vittorio wywalił trenera po przypadkowej wpadce z Atalantą Bergamo, choć Viola zajmowała wówczas w tabeli drugie miejsce. O co obu panom poszło, czyżby producent zwariował? Plotkowało się rozmaicie. Głównie o romansie syna trenera z żoną prezesa, a także o tym, że zażyłe stosunki szkoleniowca z Cecchim Gorim seniorem doskwierały synowi, który chciał poukładać klub po swojemu. No i cóż – poukładał. Pozbył się niezłego szkoleniowca, zatrudnił nieudacznika i zleciał z ligi na zbity pysk, choć nie bez pogłosek o sędziowskich szwindlach wymierzonych w Fiorentinę.
Batistuta stanął zatem przed perspektywą sezonu straconego na boiskach Serie B. Wchodził właśnie w swój piłkarski prime-time i byłoby jak najbardziej zrozumiałe, gdyby czmychnął z klubu i poszukał szczęścia w drużynie, która jest rozsądnie zarządzana i może spełnić jego sportowe ambicje. Wielu by tak postąpiło, to pewne. Ale nie Batigol. – Wolę wygrać jeden tytuł z drużyną taką jak Fiorentina, niż dziesięć z Manchesterem United – ripostował wobec kolejnych plotek transferowych. Zapewniał, że nie opuści klubu, który dał mu szansę gry w Europie i pomoże prezesowi, skoro ten tak wiele zainwestował i poświęcił w procesie budowy wielkiej Fiorentiny.
Media uparcie łączyły go z klubami brytyjskimi, gdzie Batistuta ze swoim stylem gry pasowałby jak ulał. Pojawiał się również temat Realu Madryt. Jednak dla Argentyńczyka cel był jasny – pomóc Fiorentinie stanąć na nogi.
I pomógł. Claudio Ranieri powiódł swoją drużynę do awansu, a Batistuta już sezon później został królem strzelców Serie A. Strzelił gola w pierwszych jedenastu meczach sezonu – tego nawet Krzysztof Piątek nie byłby w stanie dokonać. Anioł Gabriel w barwach Fiorentiny aż czterokrotnie przekroczył barierę 20 trafień w sezonie ligowym, wiodąc drużynę do Pucharu i Superpucharu Włoch.
Kolejna niepohamowana eksplozja radości Gabriela.
– To była bardzo zagadkowa postać. Podczas moich pierwszych treningów w Violi Gabriel prezentował się fatalnie – wspominał go Brian Laudrup. – Okrutnie pudłował, często niecelnie podawał, w trakcie gierki przypominał kompletnego amatora. A potem wychodził na mecz ligowy i strzelał piękne gole. Dopiero potem spojrzałem na to z innej strony. Batistuta podczas zajęć podejmował niemal same ryzykowne decyzje. Kiedy piłka sprzyjała dośrodkowaniu – on uderzał. Kiedy można było odegrać do tyłu, on szukał zwodu i ofensywnej akcji. W ten sposób wyrabiał w sobie odwagę, którą pożytkował podczas meczów ligowych. Wtedy już wiedział jak może zakończyć się zagranie, którego nikt przy zdrowych zmysłach by się nie podjął – i dlatego zdobywał tak wiele cudownych goli.
Nigdy nie zapewnił Florencji wymarzonego scudetto, choć trzeba chyba tę uwagę odwrócić – to jemu nigdy nie zapewniono odpowiednich partnerów, żeby o mistrzowski tytuł realnie powalczyć. Wystarczy przypomnieć sezon 1999/2000. Batistuta błyszczał skutecznością przy wsparciu Rui Costy, a Viola szła jak burza w stronę mistrzowskie tytułu. Jednak w końcowej fazie rozgrywek Argentyńczyk nabawił się kontuzji – nie mógł zagrać przez cztery mecze, później wystąpił w niepełnym wymiarze czasowym i do końca sezonu nie zdążył już wyregulować celownika.
Podopieczni Giovanniego Trapattoniego bez bramek Batistuty mogli marzenia o tytule wsadzić sobie w buty. Stracili swój moment.
– Każdy dzień z tych dziesięciu lat, które spędziłem we Florencji, był dla mnie najpiękniejszy – opowiadał Batigol. – Mogę opowiedzieć o tym pierwszym. Zapamiętałem, że Florencja jest brzydka. Dojechałem tam z Rzymu autostradą i trafiłem do południowej części miasta. Pomyślałem sobie: “w co ja się wpakowałem?”. Na końcu autostrady pojawił się niezwykły obraz. Pochodzę z Argentyny – kiedy myślę o mieście, mam przed oczami szklane budynki, wielkie drapacze chmur. We Florencji poczułem się jak pięćset lat temu. Wkrótce nauczyłem się to doceniać, traktować tę architekturę jak cud. Zakochałem się w mieście. Zrozumiałem jego mieszkańców, oni zrozumieli mnie. Połączyła nas wspólna, fioletowa misja. Bardzo chciałem wygrać mistrzostwo. Nie udało mi się, ale zaszedłem naprawdę daleko, żeby to osiągnąć.
Prośba o kalectwo
Kilka jego absolutnie fenomenalnych trafień – jak choćby gole strzelane przeciwko Arsenalowi czy Manchesterowi United w europejskich pucharach – zapadło w pamięci kibiców na długo. Tym bardziej trudno uwierzyć, że facet, który swoimi nogami zapisywał piękne rozdziały w dziejach futbolu, poprosił kiedyś doktora, aby mu te nogi odjął. Miało to miejsce wkrótce po tym, gdy zdecydował się odwiesić buty na kołku. Ostatni rozdział kariery – za namową ojca – spędził w katarskim Al-Arabi.
Kultowa cieszynka Anioła Gabriela. Miał ich mnóstwo, bramki świętował jak nikt inny. Każda była dla niego czymś wyjątkowym.
Wciąż strzelał jak na zawołanie, ogrywanie rywali w ogórkowej lidze nie sprawiało mu żadnych kłopotów nawet po trzydziestce. Jednak coraz większe problemy zaczęły sprawiać treningi. Obciążenia, ćwiczenia, szybkie zrywy. Wkrótce Batistuta zaczął odczuwać ból biegnąc. Truchtając. Chodząc. Leżąc.
– Krótko po skończeniu kariery, praktycznie nie mogłem już chodzić – opowiadał. – Moczyłem łóżko, choć toaleta była raptem kilka kroków dalej. Czwarta w nocy, a ja nie spałem, czując, że gdybym teraz postawił nogę, ból by mnie zabił. Spotkałem się więc z doktorem Avanzim i poprosiłem go, by amputował mi nogi. Widziałem Oscara Pistoriusa i mówiłem sobie, że to odpowiedź na moje problemy. Lekarz nie chciał zrobić tego, o co go prosiłem. Mówił, że oszalałem. Zoperował mnie ponownie, wstawiono mi śruby, ale sytuacja się nie poprawiła. Problemem było to, że nie miałem chrząstek, a ścięgna były w strzępach, cała waga mojego ciała spoczywała na kości i umierałem z bólu.
– Rehabilitacja była długa, trudna i męcząca. Ale wreszcie, powoli, zaczęło mi się poprawiać. Teraz jest już w porządku. Gram w golfa. Czasem nawet pokopię z kolegami, ale nie ruszam się za dużo, mało też operuję piłką przy nodze. I ściśle dobieram kompanów do gry: tylko takich po pięćdziesiątce – dodawał już ze śmiechem.
Batistuta odważył się objawić stronę futbolu, o jakiej mówi się rzadko. Której nie widać w precyzyjnie zaplanowanych wpisach, publikowanych w mediach społecznościowych, która nie ma nic wspólnego ze splendorem, zwycięstwem. Z szampanem, dupeczkami i strumieniem pieniędzy, który nigdy nie przestaje ciurkać ze strony wszechwładnych reklamodawców.
On zawsze na piłkę patrzył pod innym kątem. Pewnie dlatego, że się nią nie pasjonował, tylko po prostu w nią grał. Zapragnął być piłkarzem z uwagi na całą otoczkę, w której uwielbiał się zatracać. Futbol sam w sobie go nie pociągał.
– Miałem problem z moimi dziećmi. Gdy pytały mnie o piłkę nożną, zawsze odpowiadałem na to pytanie poważnie – tłumaczył Batistuta. – To jest zawód, praca. Każde dziecko w wieku dwunastu, trzynastu lat marzy, żeby grać w piłkę… Młody człowiek może iść na dyskotekę, ale nie zawsze. Może wrócić późno, ale nie zawsze. Może jeść co chce, ale nie słodycze. Po jakimś czasie ten mały człowiek mówi: “Po prostu zrobię na odwrót”. Jednak dziecku zawsze trzeba mówić prawdę. A piłka nożna w pewnym momencie przestaje być tylko grą.
– To piękny sport, aby poznać przyjaciół, nauczyć się żyć. Kolekcjonujesz wszelkie doznania: jesteś szczęśliwy i smutny. Musisz walczyć, żeby coś osiągnąć, a innym razem wszystko przychodzi ci z łatwością, masz zwyczajne szczęście. Potem znów cele wydają ci się niemożliwe do zdobycia. To jest życie i to jest futbol. Nie wiem, jak mógłbym to wyjaśnić dziecku. Mogę tylko powiedzieć: “graj w piłkę, ale uważaj na wszystko co dzieje się wokół ciebie”. Ja miałem szczęście, lecz niektórzy moi koledzy go nie mieli. Poznali złych ludzi i dzisiaj zostali sami – dodaje legenda Violi.
*
Batistuta poznał fantastycznych ludzi we Florencji. Ale czy nie okazał się hipokrytą, czy ich nie zdradził? Czy wspomniany cytat o Manchesterze United nie był tylko przebiegłą grą słów, która miała omamić naiwniaków?
Choć z lubością opowiadał o swojej miłości do fioletowych barw, postanowił jednak opuścić Fiorentinę na rzecz Romy. Fabio Capello, ówczesny trener rzymian, dzień w dzień odwiedzał gabinet prezesa i do powiedzenia miał tylko jedno zdanie: “Kup mi Batistutę”. Szkoleniowiec Giallorossich był przekonany, że dokooptowanie Batigola – co prawda już przeszło trzydziestoletniego, ale wciąż kapitalnie dysponowanego – do Tottiego i Montelli okaże się gwarantem mistrzowskiego tytułu.
Co tu dużo gadać – miał rację.
O zawodnika mocno zabiegało również rzymskie Lazio, lecz bez powodzenia. – Gabriel był o krok od Lazio, Viola była zmuszona sprzedać go z powodu trudności finansowych, a my byliśmy w stanie wyłożyć odpowiednie pieniądze. Roma jednak dopięła swego – opowiadał później Sergio Cragnotti, odpowiadający wówczas na ruchy transferowe lokalnych rywali Romy. Trzeba zwrócić uwagę, że klubom z Wiecznego Miasta nieźle się wówczas powodziło. Ostatecznie Batistuta kosztował, bagatela, 36 milionów euro. Za zawodników w tym wieku do dzisiaj rzadko się wykłada takie sumy, a co dopiero w 2000 roku. Argentyńczyk szedł w awangardzie współczesnego, transferowego szaleństwa.
Magiczny tercet, również z uwagi na charakterystyczne fryzury.
Jeśli dodać do tego astronomiczną pensję – niespełna osiem milionów euro rocznie – można odnieść wrażenie, że Batistuta nie tylko gonił za upragnionym mistrzostwem, ale i dał się po prostu skusić tłustą wypłatą. Choć we Florencji chlebek też mógł obficie smarować z obu stron, bo właściciele nigdy na jego wypłacie nie oszczędzali.
Jednak kibice Fiorentiny nigdy nie potraktowali go jak Judasza. Nie wygwizdali go, nie spalili jego kukły, nie umieścili jego wizerunku na obelżywych transparentach. Koszulki z jego nazwiskiem nie zapełniły śmietników. Fani Violi zdawali sobie sprawę, że zatrzymali znakomitego zawodnika i tak dłużej, niż mogliby kiedykolwiek marzyć. W 2014 roku został zresztą włączony do klubowej galerii sław. – Od momentu, w którym przybyłem do Fiorentiny, chciałem się zapisać w historii tego klubu. Dzisiaj mogę powiedzieć, że mi się udało – opowiedział, w swoim stylu tonąc we łzach.
Choć zdobyte w Rzymie scudetto siłą rzeczy również ma dla niego gigantyczne znaczenie. Było sukcesem, którego długimi latami poszukiwał, żeby spuentować swoją niesłychaną włoską przygodę. W 2001 roku odnalazł tę puentę. Czekała na niego, ukryta poza Florencją.
– To była magiczna noc Rzymu – opowiadał o mistrzowskiej fecie. – Pamiętam ją świetnie. Fani byli wściekli, bo na scenie zabrakło mnie i Marco Delvecchio. Tymczasem my przyjechaliśmy świętować na motocyklach, z perukami na głowach. Wmieszaliśmy się w tłum ludzi, gdzie nikt nie potrafił nas rozpoznać. Świetnie się bawiliśmy w tłumie, pod sceną. Uwierzcie mi – to niesamowita przyjemność, widzieć tych wszystkich szczęśliwych ludzi. Potrzebowali tego święta. Nie trwało ono zresztą tylko jeden dzień. Trwało miesiąc. Miasto zawiesiło się w czasie, a niebo wydawało się cały czas jasne. Oprócz osobistej radości z wygranej, odczuwałem też satysfakcję, że cała ta zbiorowa euforia była również moją zasługą. Wynikała z mojego trudu, talentu i pracy.
– Piłka nożna była dla mnie przede wszystkim ogromną odpowiedzialnością. Od momentu, gdy stałem się profesjonalistą. Zrozumiałem, że na stadionie gromadzą się ludzie, którzy zapłacili, aby pójść i zobaczyć przedstawienie, którego byłem współtwórca. Z tego punktu widzenia futbol to ciężka praca. Nigdy nie byłem jednym z graczy, którzy potrafią się cieszyć obecnością na boisku piłkarskim. Nie, ja nigdy tego nie potrafiłem. Wiele razy cieszyłem się po meczach, po dobrym zwycięstwie. Ale podczas gry nie chciałem zrobić jednego bezużytecznego kroku. Musiałem robić wszystko to co najlepsze, ponieważ patrzyłem na ludzi, którzy za to zapłacili. Czy to nie święte?
Te słowa doskonale oddają to wszystko, za co najbardziej Batistutę zapamiętamy. Fenomenalne gole, niesamowita waleczność. Bez dwóch zdań był napastnikiem kompletnym, być może nawet skalą swoich umiejętności wyprzedzającym swoje czasy. Stanowił taki pakiet atutów, że w dzisiejszym futbolu spokojnie mógłby pełnić rolę Luisa Suareza.
Ale on – poza wszystkim – chciał się dzielić. Dzielić z ludźmi swoją narkotyczną energią. Rozglądał się wokoło oczami nieprzytomnymi od pasji i łowił nimi emocje trybun. Po to wychodził na boisko. – Nigdy nie sądziłem, że piłka nożna jest historią, która toczy się tylko między mną, a nią. Dla mnie zawsze była w tym wszystkim publiczność. Moim obowiązkiem było dawać z siebie wszystko, nigdy nie ograniczać się do minimum. Na stan moich nóg wpłynęła również ta koncepcja piłki nożnej.
Michał Kołkowski
fot. newspix.pl