Dokładnie dwie godziny potrzebował jeden z trzech najsilniejszych polskich klubów, by wyeliminować z Pucharu Polski ostatnią drużynę I ligi. GKS Katowice, dla którego ten sezon to jedna wielka seria upokorzeń, przez 120 minut dzielnie bronił się przed atakami Jagiellonii i skapitulował dosłownie na ostatniej prostej, w akcji, po której sędzia chciał zakończyć mecz. Mamy naprawdę mieszane uczucia, bo pomimo wyniku 1:0 – nie dostrzegamy w tym meczu żadnych zwycięzców.
Bo czy naprawdę zwycięzcami mogą się czuć piłkarze Jagiellonii?
Z jednej strony – od początku do końca byli drużyną lepszą. Ostrzeliwali bramkę Barana, który wyczyniał cuda, wielokrotnie ratując swój zespół od utraty gola. Obijali słupek lub jego bezpośrednie okolice, atakowali środkiem, skrzydłami, po stałych fragmentach i atakach pozycyjnych. Sęk w tym, że nic nie wpadało – trzy setki zmarnował sam Poletanović, a przecież kolejne doskonałe sytuacje mieli również wprowadzani systematycznie na boisko zawodnicy pierwszego składu. Pierwotny plan zakładający awans minimalnym nakładem sił z czasem zmieniał się w desperacką walkę o gola, w którą włączono Pospisilia, Novikovasa i Świderskiego. Jasne, można tutaj spekulować, czy nie należały się białostockim piłkarzom rzuty karne po dwóch odbiciach piłki od ręki Wawrzyniaka, czy nie należy ich po prostu chwalić za 32 oddane strzały, za uparte atakowanie bramki Barana. Ale naszym zdaniem – drużyna walcząca o mistrzostwo Polski MUSI udowadniać prymat nad outsiderem I ligi wcześniej, niż w 122. minucie gry.
To kolejna wątpliwość – tak jak po kilku pierwszych powtórkach nie jesteśmy w stanie ocenić, czy Jagiellonii nie należały się dwa rzuty karne jeszcze w pierwszych 90 minutach, tak i nie jesteśmy w stanie do końca wytłumaczyć, dlaczego sędzia Jakubik pozwolił na tak długą grę, stanowczo powyżej regulaminowych 30 minut dogrywki. Skoro już zresztą przy nim jesteśmy – dobrze, że chociaż w tej ostatniej akcji pomógł mu VAR, bo faul na Świderskim był tak ewidentny, że puszczenie gry dalej i dopuszczenie do rzutów karnych byłoby skandalem (który zapewne bezpardonowo skomentowałby Bartek Kwiecień).
Druga sprawa, która nieco odbiera smak zwycięstwa Jagiellonii, to najbardziej dogodna sytuacja w meczu, po której Adrian Błąd powinien dać prowadzenie gospodarzom. Fatalny błąd stoperów oraz Grzegorza Sandomierskiego, przytomne zachowanie Śpiączki i Błąd znalazł się na 9. metrze mając przed sobą trzech obrońców Jagiellonii stojących w bramce. I już. To wszystko. Bramkarz na grzybach, żadnego bezpośredniego towarzystwa. Na upartego – mógł tę piłkę przyjąć, poprawić i dopiero uderzyć. Zdecydował się na woleja, a sami wiecie, jak to decydowanie się na woleja w Polsce wychodzi.
GKS poza tą jedną setką miał jeszcze kilka niezłych okazji po kontrach, ale 3/4 z nich kończyło się złymi decyzjami Śpiączki. Gdy trzeba było przyjąć – uderzał, gdy trzeba było uderzyć – podawał. Gdy trzeba było podać, przyjmował. Mieliśmy wrażenie, że nawet w ślepej uliczce Bartek znalazłby sposób by nieprzepisowo skręcić w lewo, albo chociaż przejechać pieszemu po stopie. Trzeba mu oddać, że trochę się namachał walcząc ze stoperami, ale pod względem podejmowania wyborów – raczej nie powierzylibyśmy Śpiączce organizowania wakacji, bo skończylibyśmy w syberyjskiej tajdze w środku zimy, w klapkach i bez paszportów.
Inny temat, że obciążenie Śpiączki wynikało z niesłychanego wyrafinowania taktycznego GieKSy. Dziś katowiczanie zaproponowali nam dwa rodzaje ataku – wypierdol na Bartka i niech Bartek powalczy. W pierwszym wypadku Śpiączka był skazany na pojedynki główkowe z rosłymi obrońcami Jagi (wszystkie przegrane), w drugim – na ściganie się z przeważającą siłą wroga. No, goli z tego nie było, tyle wam napiszemy.
Trochę ożywienia wniósł Puchacz, pojedyncze niezłe zagrania mieli Łyszczarz z Błądem, ale nawet zbierając to wszystko do kupy – sporo brakuje, by wydukać z siebie choć pół pochwały dla zawodników GKS-u. Można ciepło pomyśleć o ich waleczności i zacięciu, ale nic poza tym. Na komplementy zasłużył wyłącznie Baran, który grał swój własny mecz – dwie półki wyżej, niż jego koledzy z drużyny i półkę wyżej niż wszyscy rywale.
Czy szkoda nam GKS-u? Tak, ale nie z uwagi na dzisiejszy mecz, z uwagi na ich parszywy los, ciągnący się od dekady. Jak nie urok, to przemarsz wojska, jak nie wieczne rozczarowania w I lidze, to bolesne porażki pucharowe. Mamy wrażenie, że kibice z Katowic w komplecie zameldują się w niebie – bo czyścieć przerobili na ziemi już przynajmniej kilkanaście razy.
Ach, kompletnie byśmy zapomnieli. Osobny puchar dla zwycięzcy na zachętę otrzymuje od nas Polsat, który dysponując pierdyliardem kanałów, Polsatami Sport Extra, Polsatami Sport News, Polsatami Sport 2 i Polsatami Premium – nie zdołał ułożyć ramówki tak, żeby siatkarze nie pokryli się z Pucharem Polski. Efekt był taki, że przez kwadrans oglądaliśmy sobie przebijanie piłki przez siatkę, a GKS i Jagiellonia grzały się w tym czasie w szatni, czekając na rozpoczęcie przełożonego o 15 minut spotkania.
Serio, brakowało dzisiaj tylko baby z wąsem. Na boisku, w budce VAR, w szatni sędziów i w gabinecie, w którym podjęto decyzje o przełożeniu rozpoczęcia meczu.
Fot. FotoPyk