Podstawową regułą jest brak reguł. Ale nie bójcie się, nie zamierzamy tu pisać o ustawkach kiboli, albo nielegalnych walkach w klatce, tylko o… kobiecym tenisie. Oczywiście, panie grają według ściśle określonych zasad, rzecz w tym, że najważniejsza z nich brzmi: ciężko cokolwiek przewidzieć. Najlepsze podsumowanie tej teorii to trwający turniej WTA Finals, czyli nieoficjalne mistrzostwa świata. W finale właśnie zameldowały się Sloane Stephens i Elina Switolina. Kto postawiłby na coś takiego przed sezonem, właśnie mógłby rzucać robotę i bukować podróż dookoła świata.
Elina Switolina to 24-letnia Ukrainka. Zawodniczka bardzo solidna, nieco ponad rok temu notowana nawet na 3. miejscu w rankingu. O ile jednak czasem skok na liście WTA następuje po spektakularnym występie w turnieju wielkoszlemowym (jak choćby w przypadku Jeleny Ostapienko), tak tutaj nic takiego nie miało miejsca. Tenisistka z Charkowa jeśli ma jakiś znak rozpoznawczy związany z występami w największych turniejach, to jest nim raczej… szybkie lanie. Do tej pory na 25 występów w Wielkim Szlemie, aż 18 razy odpadła przed 4. rundą (6 razy w pierwszej), a tylko trzy razy dotarła do ćwierćfinału (ani razu dalej). Na zawodniczkę ze ścisłego topu – miernie. Co gorsza, w tym roku, już jako kandydatka do ostatecznych zwycięstw, potrafiła odpaść w 1. rundzie Wimbledonu, czy trzeciej Roland Garros. Z US Open zawinęła się po trzech wygranych meczach, tylko w Australii wygrała cztery. Efekt? Zjazd z 3. na 7. miejsce w rankingu. I nagle, kiedy w WTA Finals można by się spodziewać szybkiego lania i wyjazdu na wakacje, panna Elina melduje się w finale z kompletem zwycięstw w grupie i po dzisiejszym 7:5, 6:7 (5-7), 6:4 nad Kiki Bertens. Damski tenis w pigułce.
W walce o najcenniejszy triumf w karierze zagra z inną mocno zaskakującą finalistką. Za szóstą tenisistką rankingu Sloane Stephens także ciężki sezon. Po wygranej w ubiegłorocznym US Open, przyszła prawdziwa huśtawka. Porażka w pierwszej rundzie w Australii, ale po niej mocno szokujący finał w Paryżu. Minęły dwa tygodnie i przyszedł Wimbledon, z którego Sloane zaliczyła wyjazd po pierwszym meczu! Ktoś to rozumie? Na koniec zamiast obrony tytułu w Nowym Jorku skończyło się na ćwierćfinale. W Singapurze ograła jednak nową mistrzynię US Open – Naomi Osakę oraz mistrzynię Wimbledonu – Angelique Kerber, co dało jej awans do półfinału.
Chcecie więcej zaskoczeń? Sloane Stephens dzisiejszy półfinał z Karoliną Pliskovą zaczęła mocno oryginalnie: od przegrania pierwszych ośmiu gemów z rzędu. Przy stanie 0:6, 0:2 doszła do wniosku, że w sumie to jednak ma ochotę na finał, w związku z czym zaczęła grać tak, jak potrafi. Czeszka z kolei sprawiała wrażenie, jakby uznała, że skoro Amerykanka wzięła się do roboty, to ona już nie musi. Od tego momentu Pliskova ugrała łącznie trzy gemy, a Stephens – 12. Mówiliśmy, logika i przewidywalność z damskim tenisem nie tworzą najlepszego teamu…
Tak czy inaczej, jutro przed Amerykanką i Ukrainką wielki finał. Na stole leży niezwykle prestiżowy tytuł i około 2 milionów dolarów. Nieznaczną faworytką jest Stephens, ale nie radzimy się do tej informacji przywiązywać. Przed rozpoczęciem turnieju zdaniem bukmacherów największe szanse na zwycięstwo miały Naomi Osaka, Karolina Woźniacka i Angelique Kerber. Cóż, pierwsza przegrała wszystkie mecze, druga wygrała jeden (z Osaką), trzecia też jeden (z Kvitovą) i zgodnie zakończyły udział w imprezie na fazie grupowej.
foto: newspix.pl