Gdy dostał klocki lego, był bardzo oburzony, że wigilijnym prezentem nie była piłka. Piłka, która towarzyszyła mu od samego początku, gdy wykuwał charakter i technikę na podwórku. Od 16. roku życia utrzymywał się sam, zarabiając więcej niż rodzice. To były czasy komuny, która utwierdziła go w przekonaniu, że Polak poradzi sobie w każdej sytuacji.
Tomasz Unton rozegrał ponad 200 oficjalnych meczów w barwach Lechii, zdobywając prawie 40 bramek. Był kluczową postacią na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego stulecia. Najpierw najmłodszym zawodnikiem, później kapitanem, w końcu piłkarzem, którego sprzedaż umożliwiła gdańszczanom spłacenie części długów.
A długi były takie, że piłkarze czekali na pieniądze, za które można było zatankować paliwo i pojechać na mecz. Zapraszamy na długą rozmowę z człowiekiem, który przez przypadek został wychowankiem Arki, a później spędził wiele lat w Lechii. W końcu objął posadę tymczasowego trenera, ale nie poradził sobie. Jak sam przyznaje: “Zespół wyglądał tak, jakby trzy miesiące był na wakacjach”.
*
Mój ojciec grał w Bałtyku Gdynia. Mając cztery lata, zacząłem oglądać jego mecze na żywo. Wychowywałem się dwa kilometry od stadionu. Piłka towarzyszyła mi od samego początku. Jak nauczyłem się chodzić, to najpierw kopałem kamienie, potem od razu piłkę. Generalnie pochodzę ze sportowej rodziny. Moja mama była piłkarką ręczną, grała w Pogoni Szczecin. Sport towarzyszył mi cały czas, dzień w dzień.
Piłka od rana do wieczora na podwórku?
Od rana do wieczora. Na podwórku. Dokładnie. W przeciwieństwie do roczników, które są teraz. Nie ma podwórek, dzieci interesują inne rzeczy.
Granie na podwórku kształtowało charakter?
Podwórko wychowywało. Miałem starszych kolegów, co później procentowało, bo do pierwszej drużyny trafiłem w wieku 16 lat, więc siłą rzeczy wszyscy byli ode mnie starsi. Ale dzięki temu, co miałem wcześniej, łatwiej było mi się zaadoptować. Poza tym, na podwórku kształtowały się charaktery. Chodziło się na pachty, uciekało przed właścicielem podczas zbierania jabłek, skakało po budynkach czy garażach. Kiedy padał deszcz, biegaliśmy przez las nad morze, żeby się wykąpać. Dzisiaj nie do pomyślenia byłoby to, żeby rodzic nie wiedział, co się z jego dzieckiem dzieje. Na pewno byłaby kontrola. Poza tym typowe rzeczy – granie w piłkę bez przerwy, nie zważając na warunki. W błocie, w śniegu, na asfalcie. A gdy ktoś naprawdę potrafił w tę piłkę grać, to na podwórku był kimś. Zdobywał szacunek, bo wokół futbolu obracało się tamtejsze życie.
Na podwórku wykuwała się technika?
To tam zrodziło się wszystko, z czego później korzystałem. Nierzadko treningi, które były w klubach, zawierały to, czego już dawno nauczyliśmy się na podwórku. Zdarzało się, że chłopcy potrafili więcej, niż trenerzy byli w stanie im pokazać. Samorodki. Teraz tego nie ma. Na podwórku uczyło się wszystkiego. Uderzenia, przyjęcia, dryblingu, gry w różnych warunkach – na trawie, na piachu, na asfalcie. Inny świat. A teraz? Klub, poprzez zajęcia, musi organizować podwórko. Odtwarzać je. Nie ma trzepaków, są blokowiska, betony. Gdzieniegdzie widać ślady gry w piłkę, ale to pojedyncze przypadki. Zanikające. Dzisiejszy kontakt ze sportem większości dzieci to W-F. A jak wygląda W-F, szczególnie w klasach 1-3? Lekcje prowadzi nauczyciel wychowania ogólnego, uczący innych przedmiotów. To nie ma nic wspólnego z W-F-em, zdarza się, że zajęcia odbywają się na korytarzu.
Jako trenerzy, ludzie prowadzący zajęcia z grupami młodzieżowymi, nie tylko szkolimy, ale również zabezpieczamy dzieciom dzieciństwo. Zapewniamy im podwórko. Bo przychodzą one kompletnie nieprzygotowane pod względem koordynacyjnym, motorycznym czy technicznym. Trzeba szkolić od podstaw, co wcześniej było nie do pomyślenia. Z podwórka przychodził najlepszy, ściągnął kolegę, który był drugi, i tak dalej. A dzisiaj przychodzi każdy. I niestety – nie wszyscy, którzy trafiają do akademii, powinni się przebierać i wychodzić na boisko.
Może przez to, że nie ma podwórek, dzieci nie wiedzą, czy się nadają i dopiero chcą się sprawdzić?
Owszem. Dlatego przychodzą do klubów, do akademii. Zresztą, dziś akademie funkcjonują na innych zasadach niż kluby kiedyś. Klubów w Trójmieście było kilka, dzisiaj akademii jest mnóstwo. Kilkadziesiąt. Większość komercyjnych, które mają za zadanie przede wszystkim utrzymywać trenerów, a nie szkolić dzieci.
Udawało się panu łączyć piłkę ze szkołą?
Nie tyle udawało, co udało. W seniorach Arki znalazłem się bardzo szybko, mając niespełna 16 lat. Treningi odbywały się po szkole, trenowałem albo z zespołem, albo z młodszymi zawodnikami, którzy studiowali lub chodzili do szkoły. Jednak rok później znalazłem się w Lechii. Pojawił się problem. Chodziłem do liceum, w trzeciej klasie treningi kolidowały z zajęciami. W czwartej miałem indywidualny tok nauczania. Jakoś poszło, bo skończyłem studia. Co prawda nie w pięć lat a siedem – w międzyczasie musiałem wziąć urlop dziekański, kiedy wyjechałem z Trójmiasta – ale udało się.
Jaki kierunek pan skończył?
Turystykę. Dodatkowo zrobiłem studia podyplomowe, trenerskie. Jak się chce, jak ktoś myśli o przyszłości, to może wszystko. Poza tym, musi mieć wsparcie. Tak jak ja w rodzicach, którzy byli świadomi tego, że piłka to krótki etap w życiu. Że różnie bywa. Zależało im, żebym miał wykształcenie. Bardzo wiele im zawdzięczam, dzięki temu mogę robić to co lubię, to co kocham. Pracuję przy piłce, mam do tego uprawnienia. Dzisiaj jestem dyrektorem akademii Bałtyku Gdynia.
Kim by pan został, gdyby nie piłka?
Piłkarzem! (śmiech) Nie miałem wyjścia. Tata grał w piłkę, a ja nic innego nie robiłem. Interesowała mnie tylko piłka, nawet nie miałem innych zabawek. Kiedyś dostałem klocki lego na wigilię zamiast jakichś rzeczy sportowych, i to była moja najgorsza wigilia.
W takim razie skąd pomysł na turystykę, czyli coś niezwiązanego z piłką?
Potrzeba chwili. Nie mogłem podjąć studiów dziennych, a powstawał taki kierunek, który pasował mi czasowo. Warto podkreślić, że mój rocznik, który zaczynał turystykę, skończył tylko turystykę. A ja, w związku z tym, że studiowałem siedem lat, skończyłem całą akademię wychowania fizycznego. A turystyka dała mi możliwości, by robić następne papiery. Niby kierunek niezwiązany z piłką, gdzie w moim życiu wszystko obraca się wokół niej, ale sprawiał mi przyjemność.
Jakim był pan dzieckiem?
Nie sprawiałem problemów rodziców. U nas w domu była dyscyplina, wszystko podporządkowane piłce. O 23, pod skrzydłami rodziców, zawsze byłem w domu. Dopiero później się to zmieniło. Generalnie nie pamiętam, żebym w wieku 17-18 lat chodził na jakieś większe imprezy, osiemnastki. Kolidowały z meczami, stąd ominął mnie młodzieńczo-rozrywkowy czas.
Nie żałował pan?
Właśnie nie, dla mnie to było naturalne. Chciałem grać w piłkę, więc podporządkowywałem się piłce. Mój czas zabaw przypadał na inne okresy – jak były wakacje, jak były święta. Trzeba było wiedzieć, kiedy można. Choć oczywiście, zdarzały się wyjątki, nie mówię, że byłem święty, ale nie uważam, żeby to było coś złego.
Groziła panu kiedyś sodówka?
Od 16. roku życia utrzymywałem się sam. Były momenty, że zarabiałem więcej niż rodzice. Niektórzy mogliby pomyśleć, że w takiej sytuacji młodemu chłopakowi może odbić. I pewnie mogłoby, ale to nie były nie wiadomo jakie pieniądze, tym bardziej w porównaniu do dzisiejszych czasów. Mieszkałem z rodzicami, więc – było czy nie było – miałem kontrolę, choć może nie dosłowną. Pomagałem im, pomagałem młodszemu bratu. Uczyłem się odpowiedzialności i – co najważniejsze – miałem cele. Kupić mieszkanie, kupić samochód. Udało się w wieku 22 lat. Miałem małego Fiata. Jak na tamte warunki i realia, świetna sprawa.
Wydaje mi się, że sodówka nie miała mi kiedy odbić. Zresztą, to bardzo ogólne pojęcie. Bo co oznacza? Spoczywanie na laurach, a wtedy na czym można było spocząć? To nie były takie czasy.
W momencie pana dorastania Gdańsk był specyficznym miejscem, nie tylko na mapie Polski.
Prawda, jednak na pewne rzeczy byłem za młody, pewne rzeczy mnie ominęły. A fakt, że żyliśmy w komunie? Pomimo wszystko, gdy wspominam nastoletnie życie, nie przypominam sobie, żeby ludzie cierpieli. Nasze społeczeństwo poradzi sobie w każdych warunkach. Zawsze mówiłem, że jakby zostawiło się Polaka w Niemczech i dało mu dziesięć marek, to za rok Polak miałby mieszkanie, samochód i pracę. A gdyby Niemca zostawiło się w Polsce, zginąłby po dwóch dniach. Dlatego w Polsce radzili sobie wszyscy. Jeden pracował przy czekoladach, drugi przy mięsie i wszyscy żyli. Dostosowywali się. Zresztą, Gdynia to miasto portowe, więc napływ towarów z zewnątrz był największy.
Mieszkałem w normalnym bloku. Osiedle jak każde inne, pełno dzieci, więc nic wielkiego. Do dzisiaj mieszka tam mój ojciec, więc jestem częstym gościem.
Pamięta pan swój pierwszy mecz obejrzany na żywo?
Przyznam szczerze, że nie. Pamiętam urywki niektórych spotkań. W Polsce bardzo długo nie było meczów w telewizji. Zaczęło się chyba od spotkań derbowych, które transmitował program trzeci gdańskiej telewizji. Poza tym, skróty. Trenerzy nagrywali na wideo, odtwarzali. Niezbyt przyjemnie się czasami te mecze oglądało, gdy szkoleniowcy je odtwarzali, pokazywali dane sytuacje krok po kroku. Nierzadko trwało to z trzy godziny, ale trzeba było jakoś przeżyć.
A pierwszy mecz na stadionie jako widz?
Przede wszystkim nie miałem czegoś takiego, że ojciec zabrał mnie na stadion, a ja od razu byłem w szoku, bo to coś wielkiego, niesamowitego. Atmosfera na mnie nie działała, bo zapach szatni znałem od dzieciństwa. Wszyscy piłkarze z rocznika mojego ojca to byli moi przyszywani wujkowie. Czy z Bałtyku czy z Arki, bo wszyscy trzymali się razem, takie było społeczeństwo. Byłem na każdym meczu ojca, nawet w wózku, a gdy miałem 9-10 lat, chodziłem już z nim na mecze o własnych siłach.
Wychowankiem Arki został pan przez przypadek.
Tak jak mówiłem wcześniej. Kolega wziął kolegę na trening. Mój przypadek. To był Robert Tandecki, którego ojciec grał z moim ojcem w Bałtyku. Wychowywaliśmy się na jednym podwórku. „Choć, pójdziemy na Arkę” – zaproponował. No i poszedłem. Tak zostało, zacząłem treningi mając dziewięć lat. Pograłem kilka lat i trafiłem do Lechii.
Po dużym zamieszaniu z pieniędzmi.
Bardzo dużym. Doszło do tego, że przez pół roku grałem jedynie w reprezentacji juniorskiej, bo nie mogłem występować w żadnych rozgrywkach młodzieżowych w klubie. Jedynie trenowałem z pierwszym zespołem. Wszystko przez pieniądze. Istniały odgórne widełki, które informowały, ile należy zapłacić za transfer. Pierwsza liga to 15 milionów, druga 8, a trzecia – 3. Arka spadła z drugiej ligi do trzeciej, ale w momencie transferu uważała się za klub drugoligowy, więc żądała 8 milionów. Lechia, pierwszoligowiec, chciała płacić tylko 3.
Było zamieszanie, pojawiło się zawieszenie, stąd zadebiutowałem dopiero na wiosnę.
Działacze Arki długo przekonywali mnie, bym został w klubie. Ale wiedziałem, że Arka to trzecia liga, Lechia – pierwsza. Zupełnie inne perspektywy. W Gdańsku byli piłkarze, przy których mogłem się rozwinąć. Janusz Kupcewicz, Zdzisław Puszkarz, Mirek Pękala. Kiedy, wraz z rodzicami, podjąłem ostateczną decyzję, że przechodzę do Lechii, Arkowcy zaproponowali moi rodzicom, że jeżeli zostanę w klubie, to założą nam telefon.
W dzisiejszych czasach sytuacja nie do wyobrażenia. Tak jak nierzadko rozmawiam z moimi dziećmi.
– Tato, a jak to było, bo słyszałem, że ktoś tam miał tylko jedną parę jeansów?
– No widzisz, takie były czasy. Nawet cukier był na kartki.
– Jak to na kartki?
To rzeczy niezrozumiałe dla kogoś, kto nie wie, jak to wówczas funkcjonowało.
Wypatrzył pana trener Kaczmarek.
Owszem. Znał rynek, a był asystentem w pierwszym zespole. Miałem talent jak na polskie warunki, grałem w kadrze U-16, więc naturalne, że mnie wziął.
Mówi się, że trener Kaczmarek był dla niektórych jak ojciec. Nie zgadzam się. Zdarzało się, że był kimś więcej. Jeżeli ktoś zwracał się do niego z jakąś prośbą, nigdy nie odmawiał. Kiedyś nieszczęśliwie doznałem wylewu. Byłem z synem na basenie, poczułem coś z tyłu głowy. Na początku nie wiedziałem, co się dzieje, nie było tak źle. Dopiero później zadzwoniłem po karetkę. Trafiłem do szpitala, a pierwszą osobą, która mnie odwiedziła, był właśnie trener Kaczmarek. Wielka postać, duża osobowość.
Wielu chłopakom pomógł w trudnych chwilach, bo niektórzy byli w życiu bardzo zagubieni. A on pomagał w szkole, pomagał w treningach. Chciał, żebyśmy wyszli na ludzi, żebyśmy nie zginęli w społeczeństwie. Wiadomo, piłkarz jak miał pieniądze, mógł się zawieruszyć. Starał się do tego nie dopuszczać.
Kiedy poczuł się pan Lechistą z krwi i kości?
Wydaje mi się, że to był naturalny proces. Ludzie zaczęli mówić: „Lechista, Lechista”, a gdy kibice Arki zaczęli wyzywać mnie na meczu, poczułem, że chyba tam mnie nie chcą. (śmiech) Tak czy siak niezrozumiałe dla mnie sytuacje miały miejsce, kiedy zamieniałem Arkę na Lechię. Koledzy w szkole odwracali głowę, komiczna sytuacja, bo ja nigdy nie żywiłem urazy do kogoś tylko dlatego, że na przykład jest z Lechii czy z Arki. Ale wiem, że to sprawy, które towarzyszą ludziom. Tymczasem ja byłem przyzwyczajony do czegoś zupełnie innego. Gdy już grałem w Lechii i skończyłem swój mecz, miałem zwyczaj – jeżeli grała Arka, chodziłem na jej mecze z ojcem lub kolegą. To było dla mnie normalne, naturalne. Jak grał Bałtyk, też chodziłem na jego mecze. Wszyscy się w Trójmieście znaliśmy – zawodnicy, trenerzy. Piłkarskie środowisko. Teraz jest trochę inaczej.
Zaczynając grać w Lechii, chodził pan do liceum w Gdyni. Były problemu „na mieście”?
Inne czasy. Były docinki, ale nigdy nie miałem problemów na swoim osiedlu. Byłem osobą z osiedla, a nie związaną z danym klubem. Nikt nie próbował mnie zaatakować ani obrażać. Taka sytuacja miała miejsce dwa czy trzy lata temu. Siedziałem na plaży ze znajomymi, nagle kilku wstawionych kibiców Arki zaczęło się awanturować. Wyzywali mnie, ale wszystko rozeszło się po kościach. Nie powiem, zdziwiło mnie to, że po takim czasie ktoś ma do mnie pretensje. Kiedyś atakowanie w taki sposób piłkarzy czy trenerów było nie do pomyślenia. Kibice wszczynali awantury między sobą, to jak najbardziej, ale właśnie – tylko kibice i tylko między sobą.
My, piłkarze, podchodziliśmy do tego zupełnie inaczej. Grając w Lechii, mieszkałem w Gdyni. Rzadko bo rzadko, ale gdy wszystkim pasowało, spotykałem się na dyskotece z zawodnikami Arki i Bałtyku. I zawsze czułem się bezpiecznie. Wszyscy mnie znali, ja znałem wszystkich. Nie było nawet pojedynczych incydentów, w tamtych czasach nic niemiłego mnie nie spotkało.
Nie wiem, jak to dziś wygląda, bo teraz wszystko jest inne. W sobotę są derby, ale to już nie są derby, które były kiedyś. Ilu jest wychowanków w Arce? Nalepa, Młyński i kilka osób ze sztabu. A w Lechii najbardziej związany z klubem jest magazynier. Takie derby…
Jak wyglądało pana wejście do szatni? 16-latka, który nagle spotyka Kupcewicza, Puszkarza czy Pękałę?
Nie tyle do szatni, co do autobusu. Jechaliśmy na obóz do Zgierza. Wziąłem sprzęt i wsiadłem, siedziałem z Jackiem Frąckiewiczem. Jeden ze starszych zawodników, Ryszard Przybecki, chciał wystraszyć młodych, więc powiedział, że jak był młody, to do autokaru wchodził ostatni. To był sygnał dla nas, że coś jest nie tak. Ale trener go uspokoił. „Słuchaj, Rysiu, jak nie ma dla ciebie miejsca, to zapraszam do przodu” – powiedział. Ale generalnie nigdy nie odczuwałem złośliwości względem mnie, młodego zawodnika. Może dlatego, że byłem komunikatywny. Dogadywałem się. Poza tym, broniłem się piłkarsko, nie byłem chamski. Przede wszystkim okazywałem szacunek. Wchodząc do szatni, mówiłem dzień dobry. Trudno, żebym do Puszkarza powiedział „Panie Zdzisiu”. Dzisiaj jestem z nimi na ty, ale zawsze z szacunkiem.
Kiedy byłem starzy, miałem szacunek do młodszych wchodzących do drużyny zawodników. Nie było patologicznych zachowań.
Nie opieprzał pan młodych?
Absolutnie nie. Wszystko zależy od tego, jaki człowiek jest. Pamiętam, że pierwszy raz – na zgrupowaniu w Zgierzu – siedziałem przy stoliku z Kupcewiczem, Stawarzem i Kamińskim. Maciej Kamiński był kapitanem, Jasiu Stawarz pierwszy bramkarzem, a Janusz Kupcewicz – wiadomo, mój idol z dzieciństwa. Oglądałem jego mecze na mundialu, a potem grałem z nim w jednym zespole. Generalnie, mocne osobowości. Było jeszcze wielu, nie chciałbym wymieniać, żeby przypadkiem kogoś nie pominąć. Najważniejszy był szacunek względem nich, wtedy oni szanowali mnie. To była podstawa.
Miał pan chrzest w szatni?
Nie, ominęło mnie to.
Dzisiaj młodzi mają łatwiej?
Czasy się zmieniły. Inne kontrakty, inne wymagania. Wiem, że bardzo dużo pomagają starsi koledzy. Wszyscy mają lepiej – sprzęt jest czyściutki, wypieszczony. Boiska są równe. Wystarczy grać dobrze w piłkę, by się wybronić. O nic nie trzeba się martwić. Kiedyś sprzętu nie było, grało się na betonie albo glinie. Piłka ważyła bardzo dużo, namoknięte koszulki były ciężkie.
Dziś dzieciaki się niańczy, nie uczy samodzielności. Bo dzisiejsze czasy nie wymagają samodzielności. Nierzadko śmieję się, że ojciec przywozi dziecko na trening, a mama nosi jego torbę. Coś w tym jest, bo nadopiekuńczość czasami występuje aż do przesady. Naprawdę bardzo rzadko się zdarza, że dziecko samo przychodzi na trening. To mnie martwi, w ogóle ludzie bardzo dużo czasu spędzają w autach, w korkach. Dzisiaj przemieszczanie się jest konieczne. Kiedyś mieszkało się na osiedlu, życie toczyło się wokół komina. Rodzic pracował niedaleko, dziecko chodziło do pobliskiej szkoły. No ale właśnie – czasy się zmieniły.
Kiedy już skończyło się pana zawieszenie, rozegrał pan na wiosnę 8 meczów. W tym jeden bardzo pamiętny.
Tak, ze Stalą Stalowa Wola. Pamiętam też bardzo dobrze swój debiut, przede wszystkim dlatego, że zmieniłem Puszkarza. Symboliczna zmiana, pokoleniowa. A Stalowa Wola? Mecz nauczył mnie pokory, dystansu do wszystkiego. Jedno z mocniejszych przeżyć, jakie doznałem jako piłkarz. Niefortunne zagranie. Chciałem dobrze, ale wyobraźnia poniosła. Zagrałem źle, straciliśmy bramkę na 0:1, mój mecz się skończył. 32. minuta, wędka. Też czujność trenerów, bo byłem już ugotowany.
Trudno było pozbierać się po wędce w tak młodym wieku?
Wiadomo. Człowiek musi potrafić przeżyć porażkę. To była pierwsza poważna lekcja, po której trzeba było się podnieść i przejść do dalszej rzeczywistości. Tak, aby pociąg nie odjechał. Świat nie kończy się na jednym zagraniu, ale na pewno czułem osobistą porażkę. Jednak każdy popełnia błędy, tym bardziej w takim wieku. Ale cóż, gdyby człowiek wiedział, że się przewróci, to by w ogóle nie wstawał. To była niespodziewana sytuacja, którą trzeba było wziąć na klatę i iść dalej. Nauczka i tyle. Później, wiadomo, pewne sytuacje rozmywały się.
Ale tamten sezon był kumulacją pecha. Doszedł jeszcze spadek.
Cóż, różnie mówi się o tamtych czasach. Że to nie był spadek sportowy, ale to już było, nie mam wystarczającej wiedzy na ten temat, mam tylko nadzieję, że takie coś już nigdy nie wróci. Od strony sportowej, to był na pewno potężny cios dla klubu. Później przez długi okres tej najwyższej ligi nie było.
Po spadku mówił pan, że w klubie nie było klimatu, by Lechia wróciła do Ekstraklasy.
Nie było klimatu, nie było doświadczonego zespołu. Wielu starszych zawodników postanowiło ułożyć sobie życie w innym miejscu. Było coraz gorzej, w pewnym momencie trener Kaczmarek musiał korzystać z samej młodzieży. Na tamte czasy – ewenement. Z drugiej strony, być może to sprzyjało zawodnikom. Szybko się ogrywali, znajdowali innych pracodawców. Ale wcześniej przeżyliśmy kawał ciężkiego czasu, nawet biedy. Nie było ani wody do picia ani ciepłej wody pod prysznicem. Zdarzało się, że czekaliśmy, aż ktoś przywiezie pieniądze na paliwo, żebyśmy mogli jechać autokarem na mecz. Nie jest tajemnicą, że sytuacja finansowa była bardzo zła. Były momenty poprawy, skoki, powstawały fuzje, coś się działo, ale zawirowania były cały czas. Z tego, co ostatnio czytam i słyszę, finansowe zawirowania są do dzisiaj.
Kiedy graliśmy kluczowe mecze o utrzymanie w drugiej lidze, przez cztery miesiące nie dostawaliśmy pieniędzy. Dopiero po utrzymaniu pewne rzeczy zostały uregulowane.
Graliście ważne mecze, a z tyłu głowy mieliście spore obciążenie.
Na szczęście byliśmy młodymi ludźmi, mieszkaliśmy u rodziców. Mama zawsze talerz zupy dała. Gorzej mieli zawodnicy z rodzinami, którzy musieli żyć na bieżąco. Komfortu nie było.
Niektórzy musieli pożyczać?
Trudno mi powiedzieć, ja nie pożyczałem. Na szczęście było mało przyjezdnych z innych miast. Jakkolwiek spojrzeć, mały plusik wśród minusów. Bo gdyby ktoś przyjechał z daleka, tutaj wynajął mieszkanie, miał rodzinę, no to byłoby mu bardzo, ale to bardzo ciężko.
Patrząc na problemy finansowe, nie żałował pan, że nie został w Szwajcarii? Była taka szansa.
Miałem taką możliwość, ale z perspektywy czasu – nie żałuję.
Tak kolorowe życie, u nas – komuna. Tak pan wspominał. 1986 rok, miał pan 16 lat.
Oczywiście, dlatego może kiedyś powiedziałem, że żałuję, ale patrząc na to dzisiaj, jednak nie żałuję. Wiadomo, wtedy wszystko wyglądało inaczej. Za pieniądze, które dostawaliśmy – o ile dostawaliśmy – nie mogliśmy za wiele kupić. Jednak przeżyliśmy coś, czego nikt nam nie opowie. Było warto.
Po komunie skończyło się państwowe finansowanie sportu, zaczęła się prywatyzacja. Z Lechią było jeszcze gorzej.
Czasy przemiany. Ludzie dorabiali się dużych pieniędzy w krótkim czasie, ale też bardzo szybko je tracili. Znaleźliśmy się na granicy. Nie wiadomo było, co dalej. Nie chodziło tylko o nas, ale o cały sport. Okres przejściowy nie był łatwy, ale – z perspektywy czasu – bardzo ciekawy. Doświadczenie, które zebrałem, pomogło mi ukształtować się i odnaleźć w dorosłym życiu. Z jednej strony to były ciężkie czasy, z drugiej – pomimo wszystko łatwe. Wiele rzeczy można było załatwić – czy to związanych ze szkołą, czy z innymi życiowymi sprawami – bo piłkarze mieli po prostu łatwiej. Patrzyło się na nich inaczej.
Brakowało wam na paliwo, ale dwukrotne – na mecze do Wrocławia i Legnicy – lecieliście samolotem.
Tak, ale nie było w tym ekstrawagancji. Prezes był pułkownikiem lotnictwa i wydał rozkaz, by samolot desantowy poleciał z Pruszcza do Legnicy. Co ciekawe – na pokładzie przewieźliśmy dużego Fiata przypiętego pasami.
Kadencję trenera Kaczmarka skończył mecz z Pogonią, o którym również mówiło się różnie.
Siedziałem na trybunach, bo miałem kontuzję, ale zamieszanie było bardzo duże. Dwóch zawodników po tamtym spotkaniu zostało odsuniętych. Było dziwnie, różne głosy później – po latach – dochodziły. Takie rzeczy nie powinny mieć miejsca. W ogóle, jeżeli chodzi o sprawy korupcyjne, była taka sytuacja, że w derbach z Bałtykiem Gdynia dostałem czerwoną kartkę za dwie żółte. Później okazało się, że kogoś trzeba było wyrzucić z boiska. Słyszałem, że sędziemu dali dwa kotlety i zatankowali paliwo. (śmiech) Bo takie były czasy, czasami – grając u siebie – modliliśmy się, żeby sędzia prowadził mecz normalnie.
Za trenera Kaczmarka przyszedł trener Musiał.
Jak pan powiedział – jako człowiek charyzmatyczny, jako trener raczej średni.
Przede wszystkim bardzo ceniłem go za to, jakim był piłkarzem. Chodziłem na jego mecze jako dziecko, gdy grał w obronie Arki. Początkowo nie mogliśmy dograć się charakterologicznie, ale byłem kapitanem, później złapaliśmy bardzo dobry kontakt. Mimo średnich metod treningowych czuł piłkarzy, nie było sytuacji, w których by ich skrzywdził.
Najlepszy przykład? Poranny trening. Przychodzę, woła mnie do siebie. „Jak fotograf?” – pyta. Myślę sobie, kurczę, jaki fotograf? A sytuacja wyglądała tak. Do trenera Musiała zadzwonił w nocy jakiś redaktor i zapytał, czy wie, gdzie bawią się zawodnicy Lechii. „Nie, nie wiem, bo mnie nie zaprosili” – odpowiedział dyplomatycznie. Impreza była spora, siedzieliśmy przy jednym stoliku z rugbystami, ktoś próbował zrobić zdjęcie. Aparaty były na taśmy. Wyciągnęliśmy klisze, prześwietliliśmy, wyrzuciliśmy gościa z lokalu. Następnego dnia w „Wieczorze Wybrzeża” na pierwszej stronie była czarna plama i napis: „Tutaj miało być zdjęcie, jak bawią się piłkarze Lechii”.
Rano trener wszedł do szatni i zapytał, gdzie byliśmy w nocy. I ci, którzy byli w domu, mieli lekki trening, a pozostali zostali wysłani do sauny, by mogli dojść do siebie.
Finał był taki, że ustaliliśmy, iż następnym razem albo idzie cały zespół, albo nie idzie nikt.
Zdarzyło się też, że trener – zły na wynik, bo przegrywaliśmy wyraźnie z Miedzią – potrafił wyjechać ze stadionu w przerwie spotkania. Nikt nie wiedział, o co chodzi. Pojechał na dworzec, wsiadł w pociąg, wrócił do domu. Specyficzna, bardzo barwna postać.
W 1992 roku powstała spółka FC Lechia. Miało być lepiej, a znów pojawiły się problemy finansowe.
Przez pół roku było dobrze, naprawdę bardzo dobrze. Byliśmy wysoko w tabeli, ale skończyły się pieniądze. Trener odszedł, zespół nie był do końca przygotowany na wiosnę. Sportowo było coraz gorzej, zaczęliśmy pikować. Spędziłem w Lechii jeszcze rok, utrzymaliśmy się, ale potem odszedłem do Warszawy.
Odejść pan musiał, by sytuacja finansowa uległa poprawie.
Nie do końca musiałem, ale faktem jest, że za pieniądze, które zapłaciła Legia, pewne sprawy mogły zostać uregulowane. W Legii początek był dobry, potem przyplątała się kontuzja, niektóre rzeczy nie funkcjonowały. Powiem tak – byłem w najmocniejszej Legii w naszej nowożytnej piłce. Ćwierćfinał Ligi Mistrzów. Kilku reprezentantów Polski. Nie wytrzymałem ciśnienia, bo chciałem grać w piłkę, więc wróciłem do Lechii/Olimpii. Może powinienem zostać? Ale nie ma co gdybać. Na pewno miałem bardzo dużą konkurencję. Wybitni piłkarze – Leszek Pisz, Radek Michalski, Jacek Bednarz, Grzegorz Lewandowski, Jerzy Podbrożny w ataku. Byłem tam rok, potem wróciłem do Gdańska.
Przyznawał pan, że gdyby miał pan cierpliwość, to zagrałby w Lidze Mistrzów.
Tak, bo grali tam zawodnicy jak Jacek Kasprzak, który – za moich czasów – był nieco niżej w hierarchii. Grałem wówczas więcej, więc gdybym poczekał, na pewno swoje szanse bym dostał.
Jak wyglądała sytuacja w Lechii/Olimpii po pana powrocie? Mówił pan, że nawet nie było gdzie trenować.
No tak, ale tutaj nigdy nie było gdzie trenować. Było jedno boisko główne, do tego boczne, gdzie był piach. Nawet dzisiaj, w Ekstraklasie, nie zawsze jest gdzie trenować. To nasz odwieczny problem.
Ma pan pecha. Spadł z Lechią z najwyżej ligi w swoim pierwszym sezonie w seniorskiej piłce, no i od razu po powrocie z Lechią/Olimpią.
No tak, ale ten spadek był związany z tym, że Lechia została spuszczona z ligi przez pana Mariana Dziurowicza, który był prezesem związku. Nie ma też co ukrywać, że Lechię/Olimpię tworzyła mieszkanka zawodników, już nie wszyscy z Gdańska, więc być może identyfikacja z klubem nie była aż tak wyraźna. Ale fakt – mnie ten spadek bolał bardzo mocno.
Skąd pana epizod w Arce w 2001 roku?
Byłem w Niemczech, po jakimś czasie wróciłem do Polski. Znajomy pytał się, co będę robił. Jakiś czas zastanawiałem się, potem – dzięki jakimś tam powiązaniom – wyszło tak, że poszedłem do Arki. Niestety, szybko rozsypałem się na obozie. Miałem miesięczną przerwę, potem inne problemy zdrowotne, poprzestawiane kręgi. Nie było dobrych warunków do rehabilitacji, trzeci świat piłkarski. Jak Arka awansowała na zaplecze Ekstraklasy, pojechaliśmy na obóz bez masażysty. Szkoda gadać.
Ale to przejście do Arki pokazuje, że czuję sympatię do każdego klubu z Trójmiasta. Piłkarz wykonuje swoją pracę. Trener też. Najbardziej zawistnymi ludźmi, tworzącymi otoczkę, wszczynającymi burdy, są niektórzy kibice. Przecież żaden piłkarz czy trener tego nie zrobi. Ja jestem związany z Trójmiastem, dlatego – co dla mnie naturalne – życzę jak najlepiej każdemu klubowi stąd.
Dzisiejsi piłkarze odnaleźliby się w waszych czasach?
Myślę, że niektórzy mieliby duże problemy. Ale w sytuacji, gdyby przeniosło się ich do przeszłości i wsadziło w ówczesny sprzęt, kazało grać na ówczesnych boiskach. Wtedy na pewno byłby problemy. Jeżeli chodzi o nas, tamte warunki były rzeczą naturalną. W końcu niczego innego nie znaliśmy.
Epizod trenerski w Lechii był panu potrzebny? Nie miał pan papierów, doświadczenia. Głęboka woda.
Z perspektywy czasu uważam, że problem polegał na tym, iż zespół nie był dobrze przygotowany. Bo co to znaczy doświadczenie? Trzeba dostać trzy razy po głowie żeby być doświadczonym? Uważam, że w tamtym okresie Lechia była najgorzej przygotowanym zespołem w stawce. Nie powinno mówić się o poprzednich trenerach, też nie zamierzam się bronić, ale zespół wyglądał tak, jakby trzy miesiące był na wakacjach. Miał siły na 50 minut i to wszystko.
Mówił pan, że nie ma kim grać, mimo że Lechia ściągała wielu piłkarzy.
Przychodziło dużo zawodników, niestety piłkarzy nie było zbyt wielu. Wszyscy śmiali się, że przyjeżdżały autokary z piłkarzami, ale gdzie oni byli wcześniej i jaką formę prezentowali? Niektórzy tylko się przewinęli przez klub, a trzeba było nimi grać.
Na początku powiedział pan, że czuje się lekceważony. Że nie wie pan na czym stoi. Odebrano tę deklarację jako niepotrzebną, tym bardziej że wypowiedzianą na początku pana pracy.
Aferę zrobili dziennikarze, którzy żyją z tego, że coś rozdmuchają. Mogłem zachować więcej dyplomacji, nic nie mówić lub uciekać od odpowiedzialności. Ale jestem jaki jestem. Mówię to, co myślę. Może byłoby mi łatwiej, gdybym nic nie mówił, ale po prostu powiedziałem szczerze, jaka jest sytuacja. I tyle. Nie są to rzeczy, których żałuję.
Ma pan jeszcze ambicje trenerskie?
Pracuję w akademii Bałtyku Gdynia, zajmuję się młodzieżą. Robię to, co kocham i to jest dla mnie najważniejsze. Spełniam się zawodowo, a czy mam ambicje trenerskie? Czasami zastanawiam się, czym dziś jest zawód trenera. Tym, że powinien dać coś od siebie, na przykład młodzieży. Czy może tym, że człowiek zostaje postawiony w sytuacji, w której go wyzywają, a później zwalniają? Nie mam ambicji jeżdżenia po Polsce za marne pieniądze, bo mieszkam w pięknym mieście, gdzie jest plaża, gdzie codziennie mogę napić się kawy nam morzem. Gdzie żyje mi się super, gdzie mam rodzinę, gdzie mam pracę. Moje miejsce na ziemi. Wiadomo, gdybym dostał ciekawą propozycję, rozważyłbym ją, ale czuję się szczęśliwym, spełnionym człowiekiem i nie potrzebuję uszczęśliwiać się na siłę.
Gdyby mógł pan powtórzyć jeden dzień ze swojego życia i przeżyć go jeszcze raz, jaki to by był?
To byłby te dni, w których na świat przychodziły moje dzieci.
Rozmawiał Norbert Skórzewski
Fot. 400mm/Newspix.pl