Pep Guardiola i barcelońska tiki taka u szczytu. Żołnierze Mourinho z Giuseppe Meazza po drugiej stronie. Osobista vendetta The Special One. Tona kontrowersji sędziowskich. Oscarowa rola Busquetsa. Ponad 80% posiadania piłki Blaugrany w rewanżu. Zraszacze na Camp Nou, włączone by schłodzić rozpalone radością głowy Nerazzurri.
A wszystko w oparach wulkanu Eyjafjallajokull, który zmusił Katalończyków do wyprawy autobusem.
Dwumecz pomiędzy Interem i Barceloną z 2010 roku to niezapomniany klasyk Champions League.
***
Mourinho być może jest bardzo dobrym i porządnym człowiekiem. Prywatnie. Bo światu pokazuje coś innego.
Johan Cruyff.
***
28 czerwca 1997 roku. Barcelona gra w finale Copa del Rey z Betisem. W składzie Blaugrany na mózgu Pep Guardiola. U boku Robsona człowiek orkiestra, Jose Mourinho.
Barca po golu Figo w dogrywce wygrywa 3:2. Najsłodsze jest jednak to, że wygrywa na Bernabeu. Tu odbiera puchar, wcierając sól w świeże rany największego rywala. Tu fetuje z tysiącami kibiców przystrojonych w katalońskie barwy. A wszystko po wcześniejszym zgnojeniu Realu i Atletico.
Na ławce Betisu siedział Nenad Bjelica. Wojciech Kowalczyk poza kadrą, ale siedem dni wcześniej wychodził w pierwszym składzie na Valladolid
Mourinho dobrze zapamięta ten wieczór i jak nikt będzie rozumiał, że triumf w Lidze Mistrzów sezonu 09/10 ma dla Barcy i Pepa szczególne znaczenie. W tamtej edycji finał Champions League miał być rozgrywany w twierdzy Królewskich. Odebranie właśnie tam najważniejszego klubowego trofeum miałoby wyjątkowy smak.
I wszystko wskazywało, że bajeczna banda Pepa jest skazana by się w nim nurzać. Wizjonerska Barca, najlepsza wśród Barc. Grali fenomenalnie, sezon wcześniej w wybitnym stylu zgarnęli potrójną koronę, Real potrafiąc ograć na Bernabeu 6:2. Nikt jeszcze wówczas nie zdołał znaleźć skutecznego sposobu na tiki takę Guardioli, w której rozkochał się świat. Jeśli przegrali mecz, to dlatego, że czasem mecz się przegrywa i tyle; nikt do 1:3 z Interem nie pokonał ich jednak więcej niż jedną bramką, nikt nie wygrał zdecydowanie.
A przecież reset po erze Rijkaarda mógł skierować Blaugranę na zupełnie inne tory, prosto w ręce Jose Mourinho. Mourinho był faworytem do przejęcia posady po Holendrze. The Special One w trzy lata został najbardziej utytułowanym szkoleniowcem w historii Chelsea, konsekwentnie kując swój mit po triumfach z Porto. Nie tylko jemu przejęcie Barcy, z którą wiązała go mocno przeszłość, zdawało się kolejnym naturalnym krokiem.
To bzdura, że był tylko tłumaczem Bobby’ego Robsona. Katalońscy dziennikarze wspominają, że od pierwszej konferencji Anglika… dodawał wiele od siebie, tak jak dodaje asystent. Tak też traktował go Robson. A przecież nawet po jego odejściu, Jose został w klubie, a jego rola u Van Gaala tylko wzrosła. Holender pozwolił nawet Mourinho prowadzić Barcelonę w Copa Catalunya 2000, samemu robiąc za asystenta. Gdy Jose zostawiał za sobą Camp Nou, zapowiedział, że kiedyś powróci jako pierwszy szkoleniowiec.
Nie było cienia kitu w słowach „Wiem jakim klubem jest FC Barcelona”, którymi Mou otwierał 27-stronicową prezentację, przygotowaną na jedną z najsłynniejszych nieudanych rozmów kwalifikacyjnych w dziejach. Nakreślił wszystko, od taktyki, przez filozofię, po personalia. Czas pokazał, że część pomysłów trafiła w dziesiątkę. Cały rozdział poświęcił drobiazgowemu wytłumaczeniu konieczności zrezygnowania z Ronaldinho. W innym tłumaczył, że choć sztab chce zbudować w oparciu o zaufanych sobie ludzi, w tym Andre Villasa-Boasa, tak doskonałe dla zdrowia szatni będzie zatrudnienie na pozycji asystenta barcelońskiej legendy. Wśród kandydatów wymieniał Pepa Guardiolą i Luisa Enrique.
Laporta chciał zorganizować spotkanie z Mou w asyście Johana Cruyffa, który służył doradczym głosem. Mou odmówił, nie leżała mu osoba Cruyffa, krytykującego w poprzednich styl gry zespołów Mourinho. The Special One miał Holendra za zadufanego aroganta. Tak samo twórca Dream Teamu widział Mou. Sam fakt jednak, że Mourinho, ubiegając się o posadę marzeń, stawiał stanowcze warunki, pokazuje, jak pewny był, że jego kandydatury nikt nie zdoła przebić.
Wysłani na spotkanie Marc Ingla i Txiki Begiristain wrócili do Katalonii pod dużym wrażeniem prezentacji i charyzmy The Special One. Dali zielone światło. Należy sądzić, że Cruyff ostatecznie przeforsował swoje negatywne opinie, wskazując, że Mou charakteryzuje prowokacyjny styl, który nie pasuje do filozofii Barcelony. Mou musiał obejść się smakiem, nigdy nie zgadzając się z werdyktem, kilkukrotnie wskazując, że wykreowano wokół niego w Katalonii fałszywy obraz.
Mourinho stając do boju z Barceloną miał w pamięci ten zawód, traktując starcia wybitnie personalnie. Pod względem ambicjonalnym, walczył przeciwko kandydatowi protegowanemu przez Cruyffa, który zepchnął Jose z trenerskiego piedestału, przejmując miano największego wizjonera trenerki. Do tego na horyzoncie była posada w Realu Madryt, a Portugalczyk mógł obronić Bernabeu przed hordami świętujących Katalończyków.
Wydawało się, że ciekawiej być nie może.
A potem wybuchł wulkan.
***
Szczelina wulkaniczna miała około 500 m długości. Od 10 do 12 zlokalizowanych na jej linii kominów wulkanicznych wulkan wyrzucał lawę oliwinowo-bazaltową o temperaturze około 1000 °C na wysokość do 150 m. Władze Islandii zarządziły ewakuację wsi i farm w pobliżu wulkanu Eyjafjallajökull. Wybuch doprowadził do emisji do atmosfery chmury pyłów wulkanicznych, które zasnuły niebo nad Europą, paraliżując międzynarodowe loty.
To przez Eyjafjallajökull Barack Obama nie przyleciał na pogrzeb Lecha i Marii Kaczyńskich.
To przez Eyjafjallajökull Robert Lewandowski nie trafił do Blackburn.
To przez Eyjafjallajökull Barcelona tłukła się do Mediolanu autokarem kilkanaście godzin.
Siedemnastego kwietnia Barca grała w La Liga z Espanyolem, trzy dni później musiała zjawić się na Giuseppe Meazza. Oczywiście, że gra co trzy dni należy do standardów na najwyższym poziomie. Ale nigdy nie byłaby możliwa, gdyby za optymalne rozwiązanie logistyczne uchodził autokar. Barca przejechała dobre osiemset kilometrów z przystankiem w Cannes. Temat podróży zdominował przedmeczowe zapowiedzi, Katalończycy uważali, że są postawieni w niesprawiedliwej sytuacji. Mourinho, który w tej edycji zdołał już utrzeć nosa The Blues, kpił:
– Zaraz pewnie usłyszę, że ja jestem winny za wybuch wulkanu. Usłyszę, że wulkan to mój przyjaciel i doprowadziłem osobiście do tego wybuchu.
The Special One pił choćby do tego, że mecz sędziuje portugalski arbiter, rzekomo w przyjaznych stosunkach z Mourinho. Kataloński obóz po meczu zyskał wodę na młyn, bo cały dwumecz stanowił jedną wielką reklamę nieistniejącego jeszcze VAR-u.
W Barcelonie po dziś dzień uważają, że zostali z finału wykolegowani przez arbitrów. Pamiętajmy, że rok wcześniej awansowali nie bez pomocy skandalicznych decyzji Toma Ovrebo w Londynie, które Drogba kwitował per „This is a fucking disgrace”, po których Norweg otrzymywał pogróżki, a który to sędzia sam po latach przyznał, że ten mecz był piekłem, że stara się do niego nie wracać pamięcią, a w końcówce zarówno Pique jak i Eto’o zagrali w polu karnym ręką.
Jeśli prawdą jest, że suma błędów sędziowskich wychodzi na zero, to naturalną, wręcz najbardziej sprawiedliwą konsekwencją archaicznych czasów przed VAR-em była konieczność w następnym półfinale zmierzeniu się błędom przeciwko Blaugranie.
Pytanie tylko: czy faktycznie dwumecz Interu z Barcą był sędziowsko tak jednostronny?
Już w pierwszych minutach Olegário Benquerença zabrał Nerazzurri sytuację sam na sam. Milito wychodził idealnie w tempo, miałby trzydzieści metrów wolnego miejsca. A jednak portugalski sędzia gwizdnął spalonego.
Barcelona sama jest sobie winna jeśli chodzi o dramatyczny tego dnia występ w defensywie. Oto krycie, które zaprezentowała przy golu Sneijdera. Godne ostatniej kolejki Ekstraklasy, gdzie Piotr Celeban krył własny słupek. Półka błędu nie ta sama, ale Sneijder za chwilę wpadnie na dziesiąty metr zupełnie sam.
W takim kryciu byli wyjątkowo konsekwentni. Proszę, oto jak można przy rzucie wolnym odpuścić ze wszystkich zawodników akurat Lucio (strzał był ostatecznie niecelny):
Tu z kolei możliwy minimalny spalony przy bramce Milito.
I jeszcze kontrowersyjna żółta kartka dla Daniego Alvesa. Oto pełen rozmachu atak Sneijdera w polu karnym (od 5:46):
Tak czy siak Inter znalazł pomysł na Barcę – a niech sobie wymieniają setki podań, my będziemy bronić się i kontrować. Akcje Interu też nie wynikały z okopania się, czasem również z wysokiego odbioru. Genialne partie rozgrywali Milito i Sneijder, a Samuel i Lucio zaryglowali drogę do bramki. Chłopaki z Barcelony musieli przecierać oczy ze zdumienia widząc, jak ich niedawny kumpel, Samuel Eto’o, który dawniej nie plamił się powrotem do obrony, teraz zasuwał w tyłach aż miło.
Włoska prasa rozpływała się w komplementach, doceniając nie tylko wygraną, ale też fakt, że została osiągnięta we włoskim stylu, znakomitym taktycznie. Mou tonował emocje – szanse wciąż 50 na 50. Pep zauważał, że murawa nie została odpowiednio zroszona, co utrudniało wymianę szybkich podań. Zachowywał przy tym jak zwykle klasę, podkreślając, że Inter miał do tego prawo, ale było jasne, że przed rewanżem każdy niuans będzie miał znaczenie i zostanie dopięty na ostatni guzik.
– Od momentu, w którym piłkarze Interu dotkną stopami murawy Camp Nou, zaczną nienawidzić swojej profesji – zapowiadał przed rewanżem Pique. Ale stało się dokładnie odwrotnie. Ten mecz to szczyty frustracji dla Barcelony, a dla Interu wzorowo wykonana praca.
Trudno jest uprawiać całkowicie retorykę skrzywdzenia przez arbitrów, gdy w rewanżu zaczęło się od jednej z najsłynniejszych symulek w historii futbolu. Motta co prawda machał łapami ciut zbyt intensywnie, ale i tak reakcja Busquetsa wywołała zalew uzasadnionej szyderki.
Była 28 minuta meczu. Barca miała mnóstwo czasu, by odrobić straty. Barca, która wówczas miała taki styl i gaz, że grać przeciwko niej w dziesiątkę stanowiło wyrok. Inter zrobił to, co musiał: zaparkował autobus w polu karnym.
Można zrozumieć Cruyffa, wyznawcę idei pięknego futbolu, jaki powinna jego zdaniem uprawiać Barca. Ale trudno nie rozumieć Mou, który mówił, że jeśli miałby ścigać się z Ferrari miejskim samochodem, to jedynym sposobem na wygraną byłoby przebicie rywalowi opon. To tak jak w słynnym powiedzeniu pochodzącym z NBA: piękna gra sprzedaje bilety. Ale mistrzostwa wygrywa defensywa.
Niektórzy mówili po meczu Barcelony z Interem, że tego dnia umarł futbol. Oto powtórka z 1982, kiedy magiczni Canarinhos zostali zarżnięci przez pragmatycznych Włochów. Ale kto jak kto, polscy kibice powinni być ekspertami w temacie: czy lepiej pięknie przegrać, czy jednak brzydko wygrać?
Dla wielu obrona Interu tego dnia miała w sobie coś z heroizmu. Eto’o już całkiem przestał udawać, że nie urodził się na boku obrony. Tak samo ciężko pracował w tyłach Milito. Barcelona naciskała, miała ponad 80% posiadania piłki, ale czystych sytuacji wykreowała jak na lekarstwo.
Również za sprawą błędu Pepa, który postawił na Zlatana. Zlatan szedł z Interu do Barcy zaznać smaku triumfu Ligi Mistrzów. To był transferowy hit, a także sygnał, że Inter zmierza w kierunku europejskiej drugiej ligi. Jaka ironia, że sam swoją grą wydatnie przyczynił się do triumfu Nerazzurrich.
Pep zrozumiał błąd za późno, jeszcze do końca nie będąc przekonanym, że jakkolwiek klasa piłkarska Ibry jest niezaprzeczalna, tak kompletnie nie pasuje do autorskiego stylu gry. W 63 minucie zdjął Zlatana, wpuścił Krkicia, by chwilę później wprowadzić Jeffrena i grać na czterech mobilnych zawodników, w tercecie jeszcze z Messim i Pedro. Mourinho odpowiedział najbardziej defensywnym zestawieniem od czasu Polski na Wembley za Wójcika. W końcówce zeszli Sneijder, Milito i Eto’o. Na boisko zostali:
Julio Cesar – Zanetti, Samuel, Lucio, Maicon, Cambiasso, Chivu, Cordoba, Muntari, Mariga.
Przepięknego gola strzelił Pique, rzucony do ofensywy na ostatnie dziesięć minut, niby by pomóc swoją siłą i warunkami fizycznymi, a ostatecznie popisując się techniką i dryblingiem, jakich nie powstydziłby się żaden etatowy napastnik. Gol – maestria.
W doliczonym czasie gola strzelił Bojan. Chwilę wcześniej w rękę dostał Yaya Toure. Nie mógł mieć na to wpływu – został trafiony z bliska. Rękę trzymał przy ciele. Z drugiej strony, pomogło mu to opanować piłkę. VAR byłby jak znalazł, ale VAR-u nie było.
Wkrótce sędzia zagwizdał koniec. Inter przeszedł dalej. Ile to znaczyło dla Mourinho, najlepiej pokazuje sposób świętowania na murawie Camp Nou. To całkowite szaleństwo. Co pokazuje The Special One? Komu? Czy Cruyffowi? Być może dowiemy się za dwadzieścia, trzydzieści lat.
– Może kiedyś powiem prawdę o tym dlaczego nie zostałem trenerem Barcelony. Nie sądzę, bym kiedykolwiek miał ją poprowadzić. Jest w tym coś, co chcę by pozostało sekretem, ale może kiedyś, na starość, powiem.
Tak czy inaczej, Mou mało po drodze nie wdał się w bójkę z Valdesem, a wkrótce Nerazzurri z murawy wygoniły zraszacze.
– O zwycięstwo graliśmy u siebie. Na Camp Nou graliśmy jak umieliśmy. Nie powiedziałem piłkarzom: słuchajcie, oddajcie piłkę. Po prostu jak Barcelona zabierze ci futbolówkę, to już ci jej nie odda. Barcelona dokonała w ostatnich latach wspaniałych rzeczy. To, że przegrali dzisiaj, nie znaczy, że są słabsi. To wielka drużyna. Ale nam też nie można odebrać: zagraliśmy dwa świetne mecze. Jeśli grasz przeciwko takiej drużynie w dziesiątkę przez godzinę, a na koniec osiągasz wynik, jest to coś niesamowitego.
Włoska prasa zwariowała na punkcie Jose. Do inteligentnego taktycznie meczu u siebie, gdzie widzieli włoską myśl, dołożył tradycyjne catenaccio. Jakby mogli, wręczyliby mu obywatelstwo.
Inter wszedł do finału pierwszy raz od 1972. Choć mówiono, że era Morattiego wygasa, fundusze się kończą, a cała włoska piłka to kłębek problemów. Prawda, że pod względem personalnym Inter miał w poprzednich latach mocniejsze drużyny. Nigdy nie miał jednak takiego ducha, którego potrafił ze swoich zawodników wydobyć Jose, czyniąc z gwiazd, multimilionerów, prawdziwych żołnierzy.
Być może to zawsze stało za jego sukcesami. Tylko totalne zwycięstwo w szatni pozwalało narzucić na boisku ścisły reżim taktyczny, żelazną dyscyplinę.
Gdzie Mou nie zdobywał serca szatni, tam przegrywał.
***
Martwię się o Gudjohnsena. Nie pamiętam nazwy wulkanu, jest za trudna, więc nazywam go Gudjohnsenem.
Jose Mourinho przed finałem z Bayernem.
***
Nie żałuję, że nie zatrudniliśmy Mourinho.
Johan Cruyff miesiąc po porażce z Interem.
***
Mourinho nazwał tamto 0:1 najsłodszą porażką w życiu, a pokonanie Barcelony największym sukcesem w karierze. Przypomnijmy, że mówił to jako trener, który poprowadził Porto do triumfu w Champions League, trener, który wygrywał tytuły z Chelsea. Trener, który miał pełne prawo uznać wygraną w półfinale dopiero za środek do celu. Osobista waga tego dwumeczu była jednak nie do przecenienia.
Mou zawsze najbardziej będzie się kojarzył ze Stamford Bridge, ale największy sukces to sezon 09/10 na Giuseppe Meazza. Mało potrójnej korony. Mało wygrania Champions League z zespołem, który uważano za skończony i zbyt stary. Po drodze utarł nosa zarówno The Blues, jak i Barcelonie.
Zwycięskie 0:1 z trybun oglądał siedemnastoletni Mauro Icardi. Wtedy zaproszony wraz z innymi kolegami z La Masii. Dzisiaj przyjedzie na Camp Nou jako kapitan Interu, mający jak kiedyś Mourinho osobiste rachunki do wyrównania w Katalonii.
Leszek Milewski
Napisz autorowi, że może jest dobrym człowiekiem. Prywatnie. Bo w tekstach pokazuje co innego