Reklama

W Hiszpanii odstawałem, chciałem się pakować po pierwszym treningu

redakcja

Autor:redakcja

16 października 2018, 15:44 • 31 min czytania 17 komentarzy

Adrian Sikora niewiele ponad dekadę temu był jednym z najlepszych napastników Ekstraklasy w barwach Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski. Niski, ale sprytny i szybki – tym się wyróżniał. Kariera jednak zwolniła, gdy wyjechał za granicę, a po kontuzji kolana na początku pobytu w APOEL-u Nikozja już nigdy nie wrócił do pełnej równowagi i niedługo potem skończył z wyczynowym graniem. Sikora od 2013 roku kopie w rodzinnym Ustroniu i właśnie tam sobie z nim porozmawialiśmy. Głównie powspominaliśmy, ale poruszamy też tematy realiów czwartoligowych, szkolenia młodzieży – a również tym dwukrotny reprezentant Polski się teraz zajmuje – oraz jego niezbyt udanej pracy w Podbeskidziu w roli szefa skautów. Zapraszam. 

W Hiszpanii odstawałem, chciałem się pakować po pierwszym treningu

Masz 38 lat, a już od pięciu sezonów nie grasz na „poważnie”. To był twój wybór, czy tak wyszło?

Po trochu jedno i drugie. Po powrocie z Cypru, gdzie zerwałem więzadła, to już nigdy nie było to samo. Od tamtego momentu było już ciężko. Próbowało się, ale zawsze czegoś brakowało. Może większego spokoju i zaufania? Ciężko mi się przychodziło do klubu, gdy wszyscy pamiętali Sikorę z Grodziska i do tego odnosili swoje oczekiwania.

Tak było chociażby w Podbeskidziu. Trener Robert Kasperczyk na wstępie stwierdził, że jesteś piłkarzem z innej półki.

No właśnie o tym mówię. Pamiętam jak dziś te słowa trenera, gdy dziennikarze go o mnie zapytali. Nie wiem, w oparciu o co tak stwierdził. Może miałem wtedy więcej świeżości na treningach? Bardzo wysoko postawił mi poprzeczkę takim zdaniem. Broń Boże, nie mam do niego pretensji, wyraził swoją opinię. Sprawił jednak, że oczekiwano hitu transferowego, że będę w pojedynkę wygrywał mecze. A ja przez dwa lata rozegrałem cztery spotkania w pierwszej drużynie APOEL-u Nikozja. Fakt, na koniec pograłem trochę w młodzieżowym zespole, ale to nie było to samo. W zasadzie miałem granie z dziećmi.

Reklama

Ile trwało to zesłanie na Cyprze?

Ostatnie pół roku. Z perspektywy czasu żałuję, że po tej feralnej kontuzji nie położyłem się od razu na stole operacyjnym. Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej.

Pod nóż poszedłeś dużo później.

Tak, po pół roku. Na początku próbowałem się leczyć zachowawczo w Polsce. Gdy jednak za trzecim razem po rozpoczęciu treningów kolano ciągle było niestabilne i czułem, że nie jestem gotowy, stwierdziłem, że jednak trzeba operować. W klubie się to nie spodobało i to był początek problemów.

Podejrzewałeś, że nie chcą zapłacić za operację, a gdy zadeklarowałeś, że samemu pokryjesz koszty, przestali robić problemy.

Tak było. Generalnie mieliśmy dowolność, kto gdzie robi sobie operację. Jedni jechali do Serbii, inni do Włoch. Różnie. Ja chciałem w Polsce, a oni chcieli na Cyprze. Nawet koledzy z drużyny mi to odradzali.

Reklama

Marcin Żewłakow na blogu 2×45 pisał wtedy, że na Cyprze opieka medyczna to głównie tabletka przeciwbólowa.

Nie ubarwiał. W każdym razie, byłem zdeterminowany, żeby operować się w Polsce. Działacze w pewnym momencie uznali, że ja już z tą kontuzją przyszedłem, że pewnie ją ukrywałem.

No jak to? Musiałeś przejść testy medyczne.

I tu jest najlepszy wątek. Teraz mogę powiedzieć, że badania tak naprawdę przeprowadzono już po podpisaniu kontraktu. W hotelu złożyliśmy parafki, dopiero potem pojechałem do kliniki. Zależało mi bardzo, żeby to jak najszybciej dopiąć. Z badań wyszło, że wszystko w porządku, a oni potem wyjeżdżają z takimi stwierdzeniami. Problemem mogło być co innego. Kończyłem jeszcze stary sezon w Segunda Division z Realem Murcia, a APOEL zaczynał już grę w eliminacjach Ligi Mistrzów w nowym sezonie. Nie zdążyłem odpocząć. Po transferze oprócz normalnych zajęć z drużyną dochodziła indywidualna praca z ich trenerem od przygotowania fizycznego. Dostawałem od niego taki wycisk, że schodząc z boiska wymiotowałem z wysiłku. Nigdzie indziej nie dostałem tak w kość. Sądzę, że w dużej mierze przez to kolano nie wytrzymało.

Wcześniej nie miałeś poważniejszych kontuzji?

Nie. Bodajże w 2005 roku miałem problem z „dwójką”, podejrzewano zerwanie, ale w sumie nigdy wcześniej nie miałem długiej przerwy.

No i dochodzimy do dnia, który na zawsze zmienił twoją karierę. 26 września 2009 roku, mecz z Doxą Katokopias. Strzelasz w nim dwa gole, ale go nie dokańczasz, bo zrywasz więzadła.

Pamiętam jak dziś. Przed tym meczem graliśmy już w Lidze Mistrzów z Atletico na wyjeździe. Znalazłem się w kadrze, lecz na boisko nie wszedłem. W ogóle… spóźniłem się wtedy na zbiórkę i omal nie wsiadłem do samolotu. Zbiórka była w hotelu w centrum, a ja mieszkałem na przedmieściach Nikozji. Dałem sobie za mało rezerwy czasowej. Wyjechałem przed 7, gdy akurat wszyscy zawozili dzieci do szkoły czy jechali do pracy. Zrobiły się potężne korki i nie miałem jak się stamtąd wydostać. Zamiast planowanych dziesięciu minut wyszło pół godziny. Zadzwoniłem w końcu do Marcina Żewłakowa, że się spóźnię. Przekazał trenerowi, a ten kazał mi jechać prosto na lotnisko. Jakoś się wyrobiłem i tam dołączyłem do grupy, ale trenerowi chyba podpadłem i dlatego niejako za karę nie dał mi nawet kilku minut w Madrycie. Na ostatnią zmianę wszedł wtedy Jean Paulista, którego znamy z Wisły Kraków.

Potem w weekend ten mecz z Doxą, w którym zdobyłem dwie bramki. W środę mieliśmy grać u siebie z Chelsea. Powiem szczerze, że po drugim golu myślami byłem już trochę przy środzie. Taka perspektywa działa na wyobraźnię, po to się tyle lat trenuje i gra, żeby występować w LM z największymi klubami. Czułem, że po takim udanym spotkaniu tym razem dostanę szansę. Niestety, nie zszedłem wtedy z boiska o własnych siłach…

Od razu wiedziałeś, że to coś poważnego? Piłkarze czasami nawet wracają do gry i dopiero po chwili okazuje się, że zerwali więzadła.

Od razu. Stało się to bez kontaktu z przeciwnikiem. Zrobiłem sprint do piłki, 4-5 metrów i poczułem takie ukłucie, że szok. Dosłownie, jakby ktoś z trybun strzelił mi w kolano. Padłem na murawę, ból ogromny. Znieśli mnie na noszach.

Leczenie łącznie trwało półtora roku?

Tak. W Polsce mówili mi, że z zerwanymi więzadłami można grać. Podawano przykłady kilku zawodników. Pracujesz nad stabilizacją i jakoś dajesz radę. Tak miało też być w moim przypadku, ale jak wspominałem, podejmowałem trzy próby i żadna się nie udała. Pół roku stracone. Operację przeszedłem dopiero w lutym czy w marcu, później prawie rok rehabilitacji i dochodzenia do siebie. Próbowałem wielu rzeczy. Wszczepiono mi nawet sztuczne więzadło i po trzech miesiącach mogłem trenować. Czułem jednak, że to już nie to samo. Nie ta sprawność, do tego w głowie już była jakaś kalkulacja, że może pobiegnę na 90 procent, a nie na 100. A jako że zawsze swoje granie opierałem na szybkości i sprintach, dawny Adrian Sikora nigdy nie powrócił. Może niektórzy potrafią wszystko wyrzucić z pamięci, ja już zawsze miałem obawy przed powtórką, bo wiedziałem, jaki to ból i jak długą przerwę oznacza. Nie każdy zrywa więzadła przy wielkim bólu, nasz kolega w Ustroniu nic nie czuł, nawet nie wiedział, że coś poważnego się stało.

W Podbeskidziu 14 meczów w Ekstraklasie, żadnego gola. Później jeszcze był Piast Gliwice, gdzie też ci nie poszło. Ponownie rozbudzone oczekiwania?

Napastnika rozlicza się z goli. Ja ich nie strzelałem. Inna sprawa, że wchodziłem tylko z ławki na parę minut. Dopiero na zakończenie rundy jesiennej wyszedłem w pierwszym składzie na Bełchatów. Zdobyłem bramkę, zaliczyłem asystę, wygraliśmy 3:1. Kontynuacji jednak nie było. Łatwo powiedzieć „szkoda, że trener nie dał mi paru meczów z rzędu od początku”, ale trener musi patrzyć całościowo, a nie na to, że Sikora chciał złapać rytm meczowy. Wiosną pojawiły się jeszcze jakieś problemy zdrowotne, zagrałem tylko minutę i rozstanie stało się oczywiste.

I na tym skończyło się poważne granie. Nie miałeś już później żadnych ofert?

Miałem. Pojawiło się zainteresowanie z Arki Gdynia. Stwierdziłem jednak, że to już nie czas, by jechać z rodziną na drugi koniec Polski, wiedząc, że nie jestem w stanie zaoferować tyle, co przed wyjazdem na Cypr. Przestałem mieć złudzenia. Inni patrzyli na to inaczej, za duże były oczekiwania. Gdyby ktoś mi powiedział „ok, weźmiemy cię na początek jako zmiennika, masz pół roku, żeby się odbudować i nabrać pewności”, może jeszcze bym się zdecydował. Cały czas jednak było na zasadzie „o, przychodzi Sikora, to od razu powinien walić bramę za bramą”. Nawet w najlepszym okresie w Groclinie nie strzelałem jak automat. Miałem swoje fazy, gdy trafiałem jak szalony, ale potem był dłuższy przestój. A co dopiero później. Podziękowałem zatem i zszedłem ze sceny, choć szkoda, że tak się stało. Piłka wciąż mnie cieszy.

Do dziś grasz w czwartoligowej Kuźni Ustroń.

Nie zmęczyłem się piłką. Jeśli w pewnym momencie będę wychodził na boisko za karę, dam sobie spokój. Dziś nadal jest radość z gry i goli. Trochę się boję chwili, gdy przyjdzie mi na dobre pożegnać boisko i zająć się tylko trenowaniem. Jasne, na orliku zawsze można pograć, ale to już nie to samo. Nie ma walki o punkty, brakuje adrenaliny.

Adrian Sikora wyróżnia się w IV lidze?

Raczej nie. W zeszłym sezonie zdobyłem 12 bramek. Średni wynik, choć razem z Maksymilianem Wojtasikiem zostaliśmy najlepszymi strzelcami zespołu.

W Kuźni trenujesz też młodzież.

Tak, w zasadzie od razu zacząłem łączyć obie funkcje. Klub mi zaproponował przejęcie jednej z grup i zgodziłem się. Później zrezygnowałem z trenerki na rzecz pracy w Podbeskidziu, ale cały czas normalnie grałem i trenowałem. Teraz znów jestem na dwóch frontach.

Od razu przy powrocie do Ustronia zakładałeś, że to koniec z poważnym graniem? Nie łudziłeś się, że może za pół roku odżyjesz i pojawi się ostatnia szansa?

Na nic już nie liczyłem. Wróciłem do domu, tam, skąd wyruszyłem w wielki świat, dzieci chodzą tu do przedszkola i szkoły. Nawet nie brałem pod uwagę innego scenariusza. Klamka zapadła już w momencie powrotu.

Kuźnia zaczyna teraz drugi sezon w IV lidze. Rok temu wywalczyliście historyczny awans.

Teoretycznie spadliśmy, ale los tak chciał, że dostaliśmy szansę, rozegraliśmy baraż ze Szczakowianką Jaworzno i go wygraliśmy. Wszystko dzięki temu, że z III ligi wycofały się BKS Bielsko i Unia Turza Śląska. Jedno miejsce się zwolniło, więc drużyny z pierwszej i drugiej grupy IV ligi zamiast spadać obie, stanęły do barażu.

Jakie są realia funkcjonowania czwartoligowej Kuźni?

Nie ma u nas zawodowstwa, jest półzawodowstwo. Każdy z chłopaków jeszcze pracuje. Część jest trenerami w akademii i de facto wszystkie pieniądze zarabia w klubie, ale nikt nie utrzymuje się z samego grania. Na razie wystarcza nam IV liga, musimy w niej okrzepnąć. Prezes jednak po cichu liczy, że kiedyś uda się wejść szczebel wyżej.

Kto finansuje klub?

Przede wszystkim miasto, ale jest też kilka firm, które wykładają pewne kwoty.

Jak z infrastrukturą? 

Jak na IV ligę, bardzo dobra. Mamy pełnowymiarowe boisko ze sztuczną nawierzchnią, na którym trenują seniorzy i gra młodzież. Jeszcze w okręgówce my też rozgrywaliśmy na nim mecze ligowe, bo boisko trawiaste było poddane gruntownej renowacji. Teraz mamy nowiutką murawę. Do tego orlik i treningowe trawiaste, trzy kilometry stąd. Fajnie, że miasto o to zadbało i postawiło na piłkę nożną. Były różne pomysły, chciano w pewnym momencie budować stadion lekkoatletyczny, ale to chyba nie odpowiadałoby realnym potrzebom i możliwościom Ustronia. Dobrze, że wybrano inaczej.

Frekwencja typowa dla niższych lig?

Niekoniecznie. Mamy trybunę na 600 osób. W okręgówce podczas derbów ze Skoczowem zawsze była wypełniona do ostatniego miejsca, czasami nawet ludzie stali na wale poza stadionem. To samo podczas baraży ze Szczakowianką. Na co dzień 300-400 osób, więc też bez dramatu. W naszej grupie IV ligi mamy chyba najwyższą średnią widzów.

Adrian Sikora w barwach Kuźni Ustroń. Fot. kskuzniaustron.pl

A propos naszego szkolenia. Często mówi się, że jednym z jego problemów jest stawianie na juniorów o lepszych warunkach fizycznych, szybciej rozwijających się. Ty chyba siłą rzeczy bardziej potrafisz dostrzec chłopaków niskich lub drobnych, ale utalentowanych.

Zdecydowanie. Ale i tak widzę postęp w podejściu do tego tematu. Kiedyś rzeczywiście – jak byłeś mały, od razu cię odrzucano. Dziś się to zmienia, świadomość rośnie. Gdybym miał patrzeć przede wszystkim na warunki fizyczne, to chyba byśmy tutaj nie skompletowali drużyny. Interesują mnie wyłącznie predyspozycje czysto piłkarskie, zwłaszcza że dzieci cały czas rosną, rozwijają się. W żadnym przypadku nie można zawyrokować, że ktoś już zawsze będzie niski. A nawet jeśli, warunki fizyczne nie są w piłce najważniejsze, nie o to w niej chodzi. Wiadomo, czasami pomagają, ale liczy się przede wszystkim to, czy umiesz grać.

Kolejny zarzut w kierunku trenerów młodzieży: granie na wynik. Też zdarza ci się krzyczeć „wywal!”, „nie kiwaj!”?

Nie, mam inne podejście. Gramy jednak z różnymi rywalami i zdarzają się trenerzy, którzy preferują taki sposób dowodzenia drużyną, albo wystawiają rosłą „dziewiątkę”, na którą posyła się dalekie podania. My kładziemy nacisk, żeby po prostu grać w piłkę. Bramkarz ma zakaz wykopywania piłki. Jeśli zdarzy mu się to na treningu, od razu jedziemy karne pompki czy przysiady. Ale znów powiem optymistycznie, że w większości drużyn widać coraz większą świadomość w tej kwestii. Ostatnio nasz rocznik miał sparing ze Spartą Katowice i podobało mi się, że też rozgrywali od tyłu, żadnego lagowania. Podeszliśmy wyżej, odzyskaliśmy piłkę, strzeliliśmy im gola. Trudno, nic się nie stało, dalej próbujemy. Młodzi szkoleniowcy raczej mają już odpowiednie nastawienie.

Lepiej wychować jednego prawdziwego piłkarza, niż zdobyć Puchar Kubusia Puchatka.

Dokładnie i chełpić się przez kolejnych kilka lat, że wygrałem grupę orlikową. Jasne, wynik też ma jakieś znaczenie, nie możemy przesadzać w drugą stronę. Inaczej moglibyśmy chłopakom zaszczepić mentalność przegranych, a trenerzy przegrywający zawsze po 0:10 powtarzaliby, że oni chcą wychować drugiego Lewandowskiego i nie ma się co czepiać. Miałem mentalność zwycięzcy jako zawodnik i mam ją jako trener.

Chodzi o to, żeby wygrać, ale w określony sposób.

Otóż to. A nawet jak przegrasz, to przynajmniej widzisz, że chłopcy zagrali odważnie, że wchodzili w pojedynki, że ileś ich wygrali. Przywiązuję dużą wagę do akcji jeden na jeden.

To słaba strona 90 procent skrzydłowych naszej ligi. Zamiast dryblować, wolą szybko dośrodkować.

Nie zaprzeczę. Ja też długo grałem dość asekuracyjnie w tym względzie, dopiero po wyjeździe za granicę zobaczyłem, że można inaczej. Szczególnie na Cyprze. Żałuję, że tak późno się o tym przekonałem, że nikt wcześniej nie wyrobił we mnie pewnych nawyków. Całe życie bazowałem jedynie na szybkości, wyjście na prostopadłe podanie, długa piła. Teraz wpajam młodym, żeby nie bali się pojedynków. To jedna z najważniejszych rzeczy w piłce, zawodnicy dobrze czujący się w tym względzie są jednymi z najbardziej cenionych i najbardziej poszukiwanych. Trenuję też swojego średnia syna. Czasami mówi: – A tata, bo będziesz krzyczał. Zapewniam go, że nie będę krzyczał, jeśli stracił. Grunt, że spróbował. Ale czasami się boi. Obojętnie, czy kogoś ma na asekuracji. Najwyżej stracimy gola, trudno. Kiedy się tego uczyć, jak nie na takim etapie?

Jak syn rokuje?

Mam trzech synów. Ten, który trenuje, dobrze się zapowiada – rocznik 2009. Najstarszy nie bardzo się wkręcił, a najmłodszy jest jeszcze za mały. Fajnie widzieć, jak syn cały czas biega z piłką przy nodze. Niektórzy mówią, że nieważne, co ich dziecko będzie robiło, byleby było dobrym człowiekiem. Jasne, syn ma dowolność, do niczego nie zostanie zmuszony, ale gdzieś tam po cichu ojciec liczy, że może pójdzie w jego ślady. Kariera piłkarza od pewnego poziomu to naprawdę fajna przygoda. Jeśli syn za jakiś czas stwierdzi z pełnym przekonaniem, że chce wejść w to na poważnie, pomogę mu, na ile tylko będę mógł.

Będzie musiał się określić, czy woli imprezy i życie typowego nastolatka, czy wszystko podporządkowuje piłce.

To niestety największy problem, widzę go również u chłopców w Kuźni. Gdy jeszcze istniały gimnazja, ci, którzy zaczynali do nich chodzić, często tracili zapał, coś zanikało i kończyli z graniem. Mamy wiele dzieci w najmłodszych grupach, ale od wieku trampkarza frekwencja jest mała. Totalny odsiew. Przykry widok, gdy moi zawodnicy stoją za sklepem i szybko chowają piwo, bo trener idzie.

Dla trenera młodzieży największą satysfakcją jest zobaczenie swojego wychowanka w poważnej piłce. Masz już takie historie?

Jeszcze nie, za wcześnie. Kilku chłopaków poszło do juniorów do Podbeskidzia, ale w seniorach na razie nie zaistnieli.

Prędzej czy później skończysz z graniem również w IV lidze. Co dalej? Masz plany wykraczające poza lokalność?

Trudno powiedzieć. Nie wykluczam, że kiedyś będę chciał się sprawdzić jako trener w dorosłej piłce, ale na dziś wolę pracować z młodzieżą. Na pracę z seniorami nie jestem jeszcze gotowy. To ciężkie zadanie ogarnąć wiele trudnych i różnych charakterów. Widzę to nawet w szatni Kuźni. Może za jakiś czas dojrzeję. Grając w piłkę do pewnego momentu nie brałem pod uwagę jakiejkolwiek formy trenerki, mówiłem, że nie planuję, a jednak, gdy tu wróciłem i dostałem propozycję, wciągnąłem się.

Adrian Sikora jako piłkarz Piasta w starciu z Dicksonem Choto z Legii. Fot. FotoPyk

Kiedy trener Sikora mógłby ochrzanić piłkarza Sikorę?

Chyba nigdy. Raczej byłem spokojny, nie skakałem do trenerów.

Którzy trenerzy najbardziej cię zainspirowali?

Od każdego coś wyciągnąłem. No, może z jednym wyjątkiem, wtedy akurat nie było chemii.

Kogo masz na myśli?

Wernera Liczkę. To nie był słaby trener, ale jakoś nie potrafiliśmy się dogadać, nie nadawaliśmy na tych samych falach. Chyba zupełnie nie pasowałem mu do taktyki. Chciał atakować pozycyjnie, na „dziewiątce” wolał mieć rosłego chłopa, który porozbija obrońców i przytrzyma piłkę. Co nie znaczy, że się zwalczaliśmy, ale z tej mąki nie mogło być chleba.

W Murcii pracowałeś z Javierem Clemente. W APOEL-u z Ivanem Jovanoviciem, o którym Kamil Kosowski napisał na Twitterze, że przy możliwościach finansowych Legii w trzy lata zrobi klub, w którym odpadnięcie z fazy grupowej Ligi Mistrzów będzie uznawane za słaby sezon. Miałeś odczucie, że to trenerzy z wyższej półki niż nasi, czy różnili się głównie tym, że mówili w innym języku i mieli lepsze zaplecze?

U Clemente uderzyło mnie to, że u niego praktycznie całą bieżącą robotę wykonywali asystenci – Risto Vidaković i Morga. Przeważnie to oni prowadzili z nami treningi. Clemente był obserwatorem i od czasu do czasu przekazywał swoje uwagi. Menedżer w stylu angielskim. Generalnie w kwestiach trenerskich nie zrobiłem wielkiego „wow”, nie czułem, że nagle znalazłem się w innym świecie.

A innych aspektach to poczułeś?

W kwestii wyszkolenia większości zawodników. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale jak zacząłem trenować z chłopakami, to naprawdę straciłem pewność siebie. Po pierwszym treningu chciałem wziąć torbę i powiedzieć „sorry, ale to chyba nie dla mnie, nie pasuję tu, to nie ta półka”. Niektórzy robili z piłką wielkie rzeczy, nawet podczas gry w dziadka czułeś, że odstajesz umiejętnościami. To był inny poziom, mimo że Murcia była wtedy w drugiej lidze hiszpańskiej. Dopiero co spadła, część piłkarzy zostało i naprawdę mogli zaimponować. Poczułem się przygaszony na początku, co nie znaczy, że byłem jakimś typowym czereśniakiem, który nie potrafi prosto kopnąć piłki. Ale różnicę poczułem.

Z czasem podciągnąłeś się w pewnych kwestiach?

Nie za bardzo. Największą przeszkodą było jednak to, że kiepsko pasowałem do taktyki. Powtórka z Liczki, najmilej widziana była rosła „dziewiątka”, a te kryteria spełniali Ivan Alonso i Ranko Despotović. Czasami z którymś z nich grałem w duecie, ale to nie było to samo. Co tu dużo mówić – nie podołałem. Nie miałem tej pewności siebie co wcześniej. Liczyłem tylko na prostopadłe piłki, czego nauczono mnie w Polsce. „Sikorka, ty mi tu nie schodź, od rozgrywania są inni, tu stój z przodu i czekaj na podania”.  W Hiszpanii próbowałem grać podobnie i nie sprawdziło się.

Czyli przez te wszystkie lata stałeś się trochę jednowymiarowy.

Niestety tak. Przez to w Hiszpanii było mi trudniej. Chyba właśnie Krzysztof Stanowski pisał, że on od początku wiedział, że liga hiszpańska nie jest dla mnie i dziwi go transfer w takim kierunku. I miał rację.

Dlaczego zdecydowałeś się na Murcię?

Tak naprawdę poszedłem trochę w ciemno. Czułem, że to już ostatni dzwonek na za granicę, chciałem spróbować czegoś nowego. A skoro pojawiła się oferta, to ją przyjąłem. Nie rozmawiałem z trenerem czy dyrektorem sportowym, jaki jest ich pomysł na mnie i tak dalej. Przyjazd, badania, wyszło ok, no to podpisaliśmy. Może tej rozmowy zabrakło, a może i ona nic by nie dała, bo po prostu się tam nie nadawałem? Miałem 28 lat, a może mimo to mentalnie byłem za młody na wyjazd. Nie potrafię tego nazwać. W każdym razie umiejętności na pewno też mi zabrakło.

Przynajmniej mówisz to wprost. Niektórzy nigdy by tego nie przyznali.

No mógłbym mówić, że trener głupi, że aklimatyzacja, że już miałem grać w pierwszym składzie, ale nagle zmieniono zdanie, albo trenera zwolnili i nowy już mnie nie chciał. Przegrałem rywalizację. Po prostu.

Jeden z dwóch goli Adriana Sikory dla Murcii:

Chyba możesz żałować, że nie urodziłeś się 10 lat później. Dziś zawodnik, który dwa sezony z rzędu strzela po kilkanaście goli w Ekstraklasie w najgorszym razie wyjedzie do Rosji czy Turcji.

Tak to wygląda, ale nie chcę niczego żałować. Szkoda tylko, że tak szybko wszystko przeleciało. Jak zaczynałem, myślałem sobie, ile lat grania przede mną, gdzie tam koniec kariery, a tu proszę. Już.

W każdym razie nie dziwisz się, gdy polskie kluby zaczynają sprowadzać coraz więcej Hiszpanów z drugiej i trzeciej ligi?

Nie, bo większość z nich jest bardzo dobrze wyszkolona. Mają tę naturalną lekkość z piłką przy nodze. Na treningu w Grodzisku czasami ktoś popisał się jakąś sztuczką i zbierał brawa. W Murcii co drugi robił takie rzeczy, jakie w Groclinie potrafiłby tylko Radek Majewski. Oni umieją bawić się grą.

Mocną pakę tam mieliście. Fabian Carini w bramce, Alvaro Mejia w obronie, w pomocy Jose Movilla, Enrique de Lucas, Antonio Nunez czy Sergio Escudero, w ataku wspomniany Alonso. 

To już wiesz, dlaczego mówiłem, że na treningach było co oglądać (śmiech).

Był tam też wtedy młodziutki… Boubacar Dialiba, który kilka lat później trafił do Cracovii.

Pamiętam go.

Pytał cię, czy warto iść do Polski?

Nie mieliśmy potem kontaktu. Spotkaliśmy się tylko w Bielsku, gdy Cracovia przyjechała na Podbeskidzie. Chwilę pogadaliśmy.

Rozumiem, że nauczony doświadczeniem, do APOEL-u nie szedłeś już w ciemno?

Po nieudanej próbie z Hiszpanią na początku chciałem już wracać do Polski, nie brałem pod uwagę kolejnego zagranicznego kierunku. Agent powiedział jednak, że nie ma dla mnie żadnych ofert w kraju.

Aż tak?

Tak twierdził. Mówił, że niby prowadził jakieś rozmowy, ale nie można się dogadać. Nie wnikałem, o co poszło. W każdym razie agent przedstawił propozycję z Cypru. Byłem na „nie”, stwierdziłem, że nigdzie już nie jadę. Przekonałem się jak jest na Zachodzie, nie wyszło, dziękuję bardzo, w Polsce źle mi nie będzie. Namawiał mnie, żebym przynajmniej pojechał i zobaczył samemu, co tam jest. No dobra, zgodziłem się, a tu się okazało, że… Cypryjczycy przyjmowali mnie już na podpisanie kontraktu.

I stwierdziłeś, że w takiej sytuacji głupio byłoby się wycofać?

Pokazali stadion, całe zaplecze. Na miejscu byłem z żoną i agentem. Żona powiedziała, że mam zdecydować, a ona się dostosuje. Pytam agenta jeszcze raz:

– Na pewno nie ma nic w Polsce?

– Ciężko będzie, ciężko.

Przemyślałem wszystko i zgodziłem się. Podpisaliśmy kontrakt. Potem pojechaliśmy do hotelu na spotkanie z trenerem Jovanoviciem. Powiedział, że chciał mnie już wcześniej, gdy odchodziłem z Grodziska do Murcii. Pytam agenta, dlaczego mi o tym nie mówił. A on: – Byłem pewny, że nie chciałbyś tam jechać. I możliwe, że miał rację, choć różnie mógłbym zareagować, wiedząc, że w Nikozji są już Marcin Żewłakow i Kamil Kosowski.

Nawet podczas tego najgorszego okresu miałeś rodaków w zespole.

To był duży plus. Ale na początku miałem trochę stresu, bo Marcina i Kamila nie znałem. Przyjęli mnie jednak bardzo fajnie i dużo mi pomogli w aklimatyzacji. Kontakt mamy do dziś. Takie rzeczy zostają na całe życie.

Sikora w czasach APOEL-u z Kamilem Kosowskim i Marcinem Żewłakowem. Fot. newspix.pl

Masz jeszcze jakieś miłe wspomnienia z Cypru? Od pewnego momentu było chyba sporo czasu na „życie”. 

Wbrew pozorom, nie za bardzo. Mieliśmy już dwójkę małych dzieci, nie mogliśmy szaleć. Wiadomo, nieraz pojechało się na plażę, pojeździło na skuterach, ale ogólnie nie przesadzaliśmy z przyjemnościami.

Szaleństwa przypisywano ci w Murcii. Głośno było o twojej willi z basenem.

W Murcii zastałem pełen profesjonalizm. Tak jak w APOEL-u badania przeszedłem dopiero po podpisaniu umowy, tak tam zajęły one dwa dni. Nigdzie w Polsce mnie tak nie przebadano od A do Z. Jeden z pracowników klubu miał mi pomagać w ogarnianiu różnych spraw. Zapytał, czy chcę mieszkanie, czy dom z ogrodem. Powiedziałem, że dom. Patrzyłem pod kątem małego dziecka, które miałoby przestrzeń, nie musiałbym się martwić, że zaraz mi gdzieś zniknie. Pojechaliśmy, obejrzeliśmy kilka domów. Wszystkie były z basenami. Tam to normalna sprawa, niemalże jak większa łazienka. U nas to większe „wow”. Wziąłem taki zwykły, normalny, choć tamten mnie namawiał, żebym zobaczył kolejne propozycje. Faktycznie, były to jeszcze większe i lepsze chaty, ale ja zawsze żyłem standardowo, nie chodziło mi o przepych. Tamten dom był fajnie położony, miałem 15 minut do ośrodka treningowego i postawiłem na swoim. A na drugi dzień w tabloidzie, że Sikora żyje jak król, bo ma willę z basenem. Chciało mi się śmiać. Nawet nie zamieszczono zdjęcia mojego domu, tylko jakiegoś „przykładowego”.

Skąd mieli info?

Nie wiem. Podejrzewam, że może agent komuś szepnął i on zrobił z tego sensację, na zasadzie „byleby pisali”. I wyszło, że żyję jak król, a tak naprawdę żyłem jak połowa ludzi w Hiszpanii. Mieszkałem na bardzo dużym osiedlu, gdzie domy miało jeszcze kilku innych zawodników. To nie było osiedle willowe, pozamykane dla świata, tylko normalne domy normalnych Hiszpanów.

W ogóle w tamtym okresie na długo zraziłem się do mediów. Była taka akcja w Murcii. Dzwoni do mnie jeden z polskich dziennikarzy. Pytał o wywiad, mówię mu, że nie ma problemu, ale niech się odezwie później, bo teraz wychodzę na trening. „Spoko, spoko, przypomnę się wieczorem”. Więcej się nie odezwał, a następnego dnia w jego gazecie… „wywiad” z Adrianem Sikorą! Wkurzyłem się na poważnie. 

Pytam, bo mam wrażenie, że nie do końca pasowałeś do środowiska piłkarskiego. Dużo jest w nim świecenia luksusem, karmienia ego, roztaczania wokół siebie aury wyjątkowości. A ty jesteś taki „normalny”.

Chyba każdy z nas lubi trochę luksusu, zwłaszcza gdy wie, że może sobie na niego pozwolić. Ale fakt, chyba nie odleciałem. Tak zostałem wychowany. Na przestrzeni lat człowiek na pewno trochę się zmieniał, starałem się jednak, by działo się to do pewnego stopnia, bez przekraczania granic. Nie muszę się afiszować, że zmieniłem samochód. Może to efekt tego, że zawsze miałem mocno zapuszczone korzenie w rodzinnych stronach.

Już sam fakt, że w miarę bezboleśnie nagle zszedłeś od grania w Ekstraklasie do kopania amatorsko sporo pokazuje. Jeżeli ktoś swoją wartość budował na wizerunku człowieka sukcesu, to w takich okolicznościach ma pewną depresję.

Miałem fajne życie, grałem w fajnych klubach, od pewnego momentu zarabiałem dobre pieniądze. Nie byłem jednak do tego za mocno przywiązany, nie odciąłem się od towarzystwa ze wcześniejszych lat. Zawsze tęskniłem za Ustroniem. W Grodzisku, gdy nie miałem jeszcze żony, często wracałem do domu. Jak dostawaliśmy dwa dni wolnego, nie jechałem do Poznania, tylko do Ustronia. Jeżeli jesteś mocno związany z rodziną, łatwiej ci uniknąć zachłyśnięcia się sukcesem. Gdybym nie miał żony, nie wiem, czy w pewnym momencie ta cała otoczka związana z byciem piłkarzem by mnie nie wciągnęła. A tak zostałem mężem i ojcem, inaczej patrzysz, myślisz innymi kategoriami.

Rodzice też wychowywali mnie tak, że warto być skromnym, nie ma się co wywyższać. Nieraz ktoś osiąga sukces, piszą o nim w gazetach i już czuje się lepszy, dając ci to odczuć. Mówisz mu „cześć”, a on nawet nie odpowie. Słabe. Nigdy nie wiesz, co może cię spotkać. Dziś jesteś na szczycie, jutro możesz być na dnie.

Wielu nie radzi sobie z utratą popularności i zainteresowania, za bardzo było do tego przywiązanych. 

Zdarzało się, że dzwonię do kogoś z dawnych lat, kto dziś bardziej jest na świeczniku. Dało się wyczuć, że traktuje mnie lekceważąco, zdziwiony, że w ogóle się odezwałem. Jak jesteś na topie i coś więcej od ciebie zależy, bardzo łatwo o przyjaciół i znajomych. Gorzej, gdy wracasz do szeregu. Zawsze warto być człowiekiem, co nie znaczy, że masz pozwalać wejść sobie na głowę. Zdarzały się na przykład sytuacje, że ktoś komuś nie dał autografu i były pretensje. Ale jak dzień w dzień masz stu chętnych do podpisu, nie jesteś w stanie wszystkich obsłużyć. Siłą rzeczy. Co innego, gdy chodzi o pojedyncze zdjęcie, nic cię nie zajmuje i zlewasz. Ale każdy odpowiada za siebie.

Teraz tak zupełnie szaleństw sobie nie odmawiasz. Na trening i nasze spotkanie przyjechałeś motorem.

Zawsze mnie to kręciło, ale podczas kariery przeważnie miałem zakazy w kontraktach i nie mogłem pojeździć.

Zawsze się stosowałeś?

Naginałem zakazy jeśli chodzi o narty. Też nie mogliśmy, a nieraz się poszusowało. Jak masz Czantorię na widoku, jeździsz od małego, trudno zupełnie to rzucić. Co do motoru, w Gliwicach trener Brosz pozwolił mi z niego korzystać. Dla mnie to przyjemność, nie szaleję na złamanie karku, wszystko z głową. Nie lubię brawury. Na stoku i drodze jestem spokojny jeśli chodzi o swoją postawę, ale zawsze jest lekka obawa, że wpadnie na mnie jakiś wariat. Na szczęście jak dotąd takich przygód nie miałem.

Jesteś zadowolony ze swojej kariery? Patrząc, jak zaczynałeś, dotarłeś wysoko, ale kilka rzeczy będących na wyciągnięcie ręki cię omijało, co najwyżej zamoczyłeś palec.

Lekki niedosyt jest, ale nie narzekam. Trochę żałuję tematu reprezentacji. Zagrałem dwa mecze, strzeliłem gola Malcie… Wiadomo, to była bardziej kadra ligowa. Nigdy nie liczyłem, że stanę się etatowym reprezentantem. Były jednak momenty, gdy powoływania dostawali zawodnicy, którzy wtedy nie znaczyli w polskiej lidze więcej niż ja. Leo Beenhakkaer przynajmniej nie robił mi nadziei. Kiedyś w Grodzisku prezes Zbigniew Drzymała wspomniał o jego słowach, że po prostu nie jestem „international level”, prezentuję tylko poziom ligowy.

Przyjąłeś to ze zrozumieniem?

Trochę złości się pojawiło. Prezes powiedział mi to jeszcze przed wyjazdem do Hiszpanii i jak już tam zderzyłem się z poziomem kolegów, przypomniałem sobie tamto zdanie. Wtedy człowiek mógł pomyśleć, że Holender chyba miał rację. Szkoda, że nigdy nie dostałem szansy w pełnej reprezentacji, gdy powoływano wszystkich z zagranicy. Choćby w meczu towarzyskim. Ale z drugiej strony, mógłbym nawet nie pojechać na reprezentację ligową. Pierwotnie nie byłem przewidziany na ten grudniowy wypad, ale Maciej Żurawski miał chyba niezaleczoną kontuzję i nie chciał jechać. On i jeszcze ktoś odmówili, więc dowołano mnie i Marcina Radzewicza. Jak widać, miałem też w karierze pozytywne sploty okoliczności.

Mógłbym ubolewać, że w końcu nie zadebiutowałem w Lidze Mistrzów, że nie zdobyłem mistrzostwa Polski, ale gdyby ktoś mi powiedział, gdy chodziłem do liceum w Ustroniu, że w ogóle zagram w Ekstraklasie, mocno popukałbym się w czoło. Chciałem tego, jednak czasem myślałem, że gdzie ja z Ustronia, już 19 lat, chłopaki w takim wieku grają już w Legii czy Wiśle Kraków. Wyszło, że lepiej późno niż wcale. Przechodziłem szczebel po szczeblu. Zaczynałem na miejscu w okręgówce, potem IV liga w Skoczowie, III liga w Bielsku, wywalczyliśmy awans do II ligi. Stamtąd poszedłem na pół roku do pierwszoligowego Podbeskidzia i zimą 2003 roku wziął mnie Górnik Zabrze. W elicie zadebiutowałem w swoje 23. urodziny. To były czasy Górnika ze Zbigniewem i Markiem Koźmińskim. Marek jeszcze trochę grał, ale udzielał się już w zarządzaniu. Pamiętam, że kibiców też wtedy za dużo nie chodziło, nie ma co porównywać z tym, co jest teraz.

Może właśnie to uchroniło cię przed sodówką? Nie zaliczyłeś nagłego przeskoku sportowego i finansowego, wszystko krok po kroku.

Na pewno miało to znaczenie. Nawet wchodząc do ekstraklasowego Górnika nie mogłem mówić, że finansowo złapałem Pana Boga za nogi, a to i tak delikatnie powiedziane.

Nie miałeś wtedy chwil zwątpienia? Niby byłeś już w Ekstraklasie, a w Zabrzu finansowo nie mogłeś tego w żaden sposób skonsumować.

Nie. Możesz wierzyć lub nie, ale wtedy chciałem tylko grać. W ogóle nie myślałem o kasie. Do Górnika szedłem jeszcze nie mając agenta. Mówiłem wtedy, że mogliby mi dać nawet mniejsze pieniądze niż w Podbeskidziu, a i tak bym się zdecydował. Liczyło się dla mnie tylko to, że trafiam do Ekstraklasy, do klubu z Probierzem, Wiśniewskim, Lekkim, Prasnalem, Gierczakiem czy Kompałą w szatni. Trenerem był Waldemar Fornalik. Serio, na początku mógłbym tam grać za same zwroty na dojazdy, bo dojeżdżałem z Ustronia.

Dziś chłopcy patrzą inaczej. Nieraz rozmawiasz z jakimś młodym i od razu: – A ile mi tam dają? Kurczę… Jak już na tak wczesnym etapie myśli takimi kategoriami… Zła kolejność. Dawniej nawet buty kupowałeś samemu. Dziś synek nie kopnie jeszcze dobrze piłki, a już chciałby mieć sponsora na sprzęt. Mniej charakteru w tym nowym pokoleniu, bardziej chce mieć podane wszystko na tacy. A jak nie masz charakteru, trudniej ci później rywalizować, walczyć o swoje, łatwo się zniechęcasz. To duży problem. Za szybko też młodzi są przekonani o swojej wielkości, bo w danym miejscu się wyróżniali. Miałem takiego, który u nas faktycznie grał pierwszej skrzypce, ale poszedł gdzieś wyżej, tam był jednym z wielu i nie mógł się z tym pogodzić.  Chciał rezygnować. Pierwsza trudność i już załamanie.

Da się temu zaradzić?

Sporo zależy od rodziców, jak wychowują dziecko. U młodego też widzę, że czasem zaczyna narzekać, że nie chce z kimś grać, bo jest słaby. Powiedziałem mu, że jeszcze raz coś takiego usłyszę i sam nie zagra. Synek nieraz się wkurza, że bardziej go strofuję, że wymagam nawet więcej niż od innych, ale trzeba kształtować charakter od małego. Jak pozwolisz małemu, by pomyślał, że jest najlepszy, to nic dobrego z tego nie wyjdzie, a później trudniej będzie to zmienić.

Widzę, że z trenerką idziesz dalej i zostałeś trenerem reprezentacji… ministrantów diecezji bielsko-żywieckiej.

To jednorazowa sprawa. Ksiądz Marcin Pomper poprosił mnie, bym poprowadził chłopaków. Mamy mini zgrupowanie w Szczyrku, zaczyna się jutro w czwartek [30 sierpnia, PM]. Jesteśmy tam do niedzieli, najpierw cztery treningi, a na koniec mecze z Podbeskidziem i Ruchem Chorzów.  I tyle, bez ciągu dalszego. To taka forma nagrody dla chłopaków, którzy wyróżniali się w Bosko Cup, gdzie byłem na finałach. Tam ksiądz Marcin zapytał, czy byłbym chętny na coś takiego. Wyselekcjonowałem wtedy kilku chłopaków, a resztę mi dokooptowano, łącznie będzie czternastka. Nie wykluczam, że w kolejnych latach też się w to zaangażuję. Samemu byłem ministrantem, ale wtedy nie graliśmy w żadnych turniejach.

W czerwcu 2016 roku wróciłeś do Podbeskidzia jako szef skautów. Skąd ten pomysł?

Na początku, jeszcze za czasów trenera Roberta Podolińskiego, miało to wyglądać inaczej. Prezes Tomasz Mikołajko zaproponował mi funkcję dyrektora sportowego. Bartek Konieczny miał być szefem skautów, Sławek Cieńciała skautem. Taki był pierwotny plan. Wysypało się jednak z różnych względów. Nie wszystkim w radzie miasta się to spodobało, szczególnie jednemu panu. Nie chodzi o prezydenta, ale znajomi, którzy będą to czytali, łatwo się domyślą. W każdym razie, był przeciwko. Wobec tego miałem zostać szefem skautów, a Bartek i Sławek skautami. Bartkowi się to nie spodobało, nastawił się już na coś innego i wyszło, że w praktyce działaliśmy na podobnych zasadach, tylko w razie czego ja rozmawiałem z prezesem czy Andrzejem Wyrobą, który był koordynatorem ds. szkolenia młodzieży. Nie do końca funkcjonowało to tak, jak powinno. Myślę, że prezes Mikołajko mógł to inaczej rozegrać.

Przychodziliście po spadku z Ekstraklasy, doszło do wielu zmian kadrowych. Obarczano was potem winą za nieudane transfery.

W zakresie naszych obowiązków leżało zobaczenie jednego czy drugiego piłkarza i wydanie opinii, czy warto go pozyskać, dalej obserwować, czy dać sobie spokój. Chodziło o zawodników i do pierwszego zespołu, i do grup młodzieżowych. 

Czyli krytyka była niesłuszna?

Uważam, że niesłuszna. Nie za wszystkimi transferami optowaliśmy, w żadnej sprawie nie mieliśmy decydującego głosu. 

Ale rozumiem, że część opiniowaliście pozytywnie. O kogo chodziło? 

Zacznę od tego, że cały pion sportowy popierał kandydaturę Dariusza Dźwigały na trenera. Z perspektywy czasu nadal uważam, że to był dobry wybór, ale ludzie na górze nie wytrzymywali ciśnienia. Nie dali popracować trenerowi. Dźwigała miał nosa do zawodników, przedstawił zresztą swoją listę życzeń, lecz nie wszystkie życzenia klub mógł spełnić – na przykład jeśli chodzi o Damiana Kądziora. Chciał też swojego syna, który dziś ma już powołanie do kadry Brzęczka. Większość z tej listy w ciągu tych dwóch lat poszła do przodu, co pokazuje, że trener dobrze kombinował. A co do piłkarzy od nas – na pewno byliśmy za sprowadzeniem Michała Janoty. Jakoś nie do końca mógł się u nas odnaleźć, ale to dobry pomocnik, ma umiejętności, co pokazuje teraz w Arce Gdynia. Pozytywnie opiniowaliśmy Mariusza Magierę, Tomasza Podgórskiego i Łukasza Sierpinę. Myśleliśmy, że dadzą więcej, choć w przypadku Łukasza i tak jest nieźle. Gra w Bielsku do dziś i nawet był kapitanem. Tomek nieźle zaczął, później coś się zacięło. Nie wiem, dlaczego. Nigdy nie ma się stuprocentowej pewności, że ktoś wypali. Musieliśmy się poruszać w określonych realiach finansowych, nastawialiśmy się głównie na graczy bez kontraktów. 

Okienko z zimy 2017 też idzie na wasze konto?

Jeżeli uznajemy, że letnie poszło, to zimowe też, oczywiście nie każde nazwisko. Nie mogę zdradzać wszystkiego, ale niech będzie, że ponosimy część winy, że wtedy Podbeskidzie rozczarowało. Miejmy nadzieję, że obecny zarząd wszystko poukłada, da popracować Krzysztofowi Brede i jestem przekonany, że w ciągu 2-3 lat klub wróci do Ekstraklasy. Cierpliwość jest podstawą. Od momentu spadku w Bielsku pracowało już czterech trenerów. To samo z transferami. Na początku słyszeliśmy, że nie robimy rewolucji, 2-3 wzmocnienia, a potem przychodzi nawet kilkunastu nowych. 

Po roku zakończyłeś współpracę z Podbeskidziem. Dlaczego?

Od pewnego momentu coś zaczęło się psuć. O ile na początku prezes Mikołajko bardzo chciał mnie w klubie, o tyle z czasem nie nadawaliśmy już na tych samach falach w relacji dział sportowy-prezes. Dostałem szansę sprawdzenia się w nowej roli, chciałem skorzystać, ale nie byłem przyspawany do stołka, nie chodziło o trzepanie kasy. Zaczęły się problemy finansowe, prezes szukał oszczędności i sam zaproponowałem, że odejdę. Mam z czego żyć, nie musiałem tam być za wszelką cenę. Za porozumieniem stron rozwiązaliśmy umowę. 

Co masz na myśli mówiąc, że zaczęliście nadawać na innych falach?

Na początku prezes często chciał się dowiedzieć czegoś w jednej czy drugiej sprawie, pytał nas o zdanie. Potem się to zmieniło. Chyba zgubiło go przekonanie, że już zna się na wszystkim, że również dobrze „czuje” boisko. 

Krótko mówiąc, na tyle rozsądnie prowadziłeś swoją karierę, że dziś spokojnie żyjesz i nie musisz się przypominać.

Dokładnie. Jestem u siebie, znam tu ludzi, ludzie znają mnie. Dzieciaki garną się do treningów, to najważniejsze. Może uda się wychować jakiegoś wielkiego piłkarza, ale o tym najwcześniej będziemy mogli pogadać za 10 lat. 

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. FotoPyk

Najnowsze

EURO 2024

Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu

Antoni Figlewicz
0
Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu
Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
11
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

17 komentarzy

Loading...