Można powiedzieć, że Mariusz Wlazły to stop szkła i stali. Szkła, bo od zawsze uchodził za kruchego fizycznie, a stali, bo mimo kilku ciężkich kontuzji i już 35 lat na karku, wciąż fruwa nad siatką będąc wiodącą postacią PlusLigi. – To maszyna do gry w siatkówkę – mówią trenerzy, którzy z nim pracowali. „Szampon” rusza właśnie po swój dziesiąty tytuł mistrza Polski.
Cel jest jeden – pokazać dziesięć palców w geście triumfu. Atakujący Skry Bełchatów mówił o tym już podczas fety po zdobyciu złota w poprzednim sezonie. Chociaż jego biologiczny zegar pokazuje coraz późniejszą godzinę, rozegrał wtedy 30 meczów (na 34), dziewięć razy zgarnął w nich nagrodę MVP, nastukał 445 pkt., a na koniec sezonu został jeszcze najlepszym zagrywającym.
– W drużynie na sukces pracuje bardzo dużo osób. I wszystkie muszą w jednym momencie zaskoczyć. To tak jak z zegarkiem: jeżeli jeden trybik nie działa, to nie działa cały mechanizm – mówi w swoim stylu Mariusz Wlazły, chociaż u niego forma cyka dobrze w zasadzie od lat.
Od momentu kiedy skończył trzydzieści lat – a więc od sezonu 2013/2014 – opuścił tylko dwanaście ligowych spotkań (117 na 129). A przecież do PlusLigi należy dodać jeszcze Ligę Mistrzów, Klubowe Mistrzostwa Świata i turnieje o Puchar Polski. No i mówimy o atakującym, a więc najbardziej eksploatowanym człowieku na placu. Dla przykładu, w swoim rekordowym meczu w 2013 r. przeciwko Politechnice Warszawskiej Wlazły zdobył aż 39 pkt., ale zbijał aż 62 razy. Monstrum. Chociaż skoro jesteśmy przy siatkówce, bardziej pasowałby „wybryk” natury.
Analizując fenomen długowieczności być może najlepszego polskiego siatkarza ostatnich lat, należy jednak spojrzeć na to z dwóch perspektyw: bełchatowskiej i reprezentacyjnej.
„Skurcze Mariusza? Dalej mam gęsią skórkę”
Kiedy przenosił się do Skry Bełchatów, Polacy brali dopiero udział w referendum w sprawie przystąpienia do Unii Europejskiej, naszą polityką trzęsły drgawki po aferze Rywina, a Paktofonika grała swój pożegnalny koncert w katowickim Spodku. Także polska siatkówka – nawet jeśli już się odradzała – była w kompletnie innym miejscu niż dziś.
I wtedy wszedł on, cały na złoto, bo w tym samym 2003 r. zdobył z kadrą mistrzostwo świata juniorów. To był tłusty rocznik 1983 m.in. z Michałem Winiarskim, Marcinem Możdżonkiem, Michałem Ruciakiem i Pawłem Woickim. – Mariusz trafił do nas tuż po wieku juniora. Fizycznie nie był jeszcze ukształtowany, ale miał niesamowitą dynamikę i skoczność. Zawodników o takich możliwościach można było szukać bardziej wśród czarnoskórych siatkarzy, niż białych. Ważne było również to, jak czuł piłkę, dystans do niej. Poza tym ma jeszcze jedną ważną umiejętność: kiedy wielu atakujących skacze najwyżej jak może, on skacze tyle, ile trzeba. To wszystko pokazywało, że trafił do nas niespotykany talent – opowiada w rozmowie z Weszło Jacek Nawrocki, wówczas drugi trener Skry, a w latach 2009-2013 pierwszy szkoleniowiec.
Wiadomo było, że wpadł brylancik, ale początki w klubie nie były różowe. Podczas jednego z pierwszych wyjazdów – do Jastrzębia – miała miejsce historia, która dziś może śmieszyć. Drużynie nie szło, dlatego trener Ireneusz Mazur wysłał na parkiet Wlazłego. Ale młodziaka zjadła trema i popełnił wiele błędów. Po przegranym meczu do prezesa podeszła delegacja starszych zawodników z Krzysztofem Ignaczakiem na czele: – Prezesie, co prezes robi? Proszę go nie brać, bo nic z nim nie ugramy.
Początkowo nie należał też do tych, którzy przesadnie dbali o to co jedzą i jak jedzą. Jacek Nawrocki wspomina obiad przed jednym z meczów. Chociaż nie były to jeszcze bezglutenowe czasy, to klub starał się dbać o diety swoich graczy. Na talerzu wylądował więc delikatny posiłek pełen białka i węglowodanów. – Chłopaki jedzą, a Mariusz nagle nachyla się mi do ucha i mówi: „Trenerze, ja to skończę, ale jeśli można, to potem pójdę na jakiegoś kotleta, bo jak nie zjem, to dziś nie kopnę”. I po południu Mariusz rzeczywiście wyszedł na parkiet i kopał najmocniej – śmieje się obecny trener żeńskiej reprezentacji.
O ile w pierwszych latach gry w Bełchatowie miał problem z odpowiednim prowadzeniem się, to jeśli chodzi o treningi, był ponoć zawodnikiem łatwym do „obsługi”. Zdaniem członków ówczesnego sztabu szkoleniowego, nie musieli oni szukać u niego mocy i skoczności, bo on to po prostu miał. Jedynym elementem motorycznym, na którym się koncentrowano, była wytrzymałość. I ją też wypracował, po dwóch tygodniach nieobecności spowodowanej urazem potrafił wrócić na parkiet i atakować tak samo, jak przed przerwą. Szybko się regenerował.
Pierwsze mistrzostwo Polski zdobył ze Skrą w 2005 r. W tym samym roku zadebiutował też w seniorskiej reprezentacji, którą układał już na swoją modłę Raul Lozano. Wlazły już rok później odniósł z nią ogromny sukces zdobywając wicemistrzostwo świata w Japonii, gdzie wybrano go też do trójki najlepszych graczy imprezy. W ciągu dwóch sezonów dawka meczów wzrosła jednak gwałtownie (LŚ, MŚ, ME) i organizm zaczął w końcu się buntować. To właśnie w 2006 r. atakujący zaczął cierpieć na tajemnicze skurcze mięśniowe. W krytycznym momencie wystarczyło dosłownie kilkanaście wyskoków do piłki, żeby za chwilę zwijał się z bólu na parkiecie w oczekiwaniu na nosze.
– Dalej mam gęsią skórkę, jak o tym pomyślę. Szczególnie pamiętam jeden z meczów fazy play-off. Miał skurcz całego organizmu i został od razu zawieziony do szpitala. Ratował go starszy lekarz, który blokował dopływu tlenu do organizmu w danym momencie, dzięki czemu skurcz puszczał. Wydaje mi się, że tamte problemy były dla Mariusza czerwoną lampką i zmobilizowały go do poznania swojego ciała. Że musi coś zmienić, aby takie rzeczy już nie następowały. Skurcze nie były jednak wynikiem jakichś totalnych błędów w treningu, po prostu tak działał jego organizm i pewnie miało na to wpływ wiele czynników, także stres. Na szczęście on to przeszedł, jak chorobę – mówi Nawrocki.
Nie wszyscy znali jednak kulisy, dlatego Wlazły był posądzany o wykręcanie się z reprezentacyjnych obowiązków przed mistrzostwami Europy w Moskwie w 2007 r. Był to początek jego ostrego konfliktu z Raulem Lozano i Polskim Związkiem Piłki Siatkowej, ale o tym później.
W odróżnieniu od kadry, w Skrze funkcjonował na specjalnych warunkach. Chuchano na niego zawsze, kiedy tylko coś go bolało. Gdy potrzebował podreperować zdrowie, dostawał chwilę oddechu. Nie był koniem pociągowym, chociaż i tak grał dużo. Był jednym z głównych architektów mistrzowskich tytułów, które Bełchatów zdobywał nieprzerwanie do 2011 r., a rok później był również o jedną piłkę od wygrania finału Ligi Mistrzów. To, że Wlazły dziś potrafi grać niemalże non-stop, wykuwał właśnie wtedy.
Do dziś przy każdej możliwej okazji podkreśla, że zawsze mógł liczyć na wsparcie klubu, że nigdy nie poczuł się oszukany przez Skrę. Być może dlatego nie zdecydował się na zagranicznych transfer (nie licząc krótkoterminowego kontraktu z Al-Arabi w 2015 r.), chociaż w pewnym momencie mógł przebierać w ofertach jak w ulęgałkach. I to tych najsmaczniejszych. Wychodził jednak z założenia, że w Polsce także ma świetne warunki do rozwoju i nie musi podejmować ryzyka wyjazdu. W sumie racja, Skra to klub od lat poukładany zarówno organizacyjne, jak i finansowo. I nigdy nie narzekający na brak znakomitych graczy. Z drugiej jednak strony – jak powiedział mi kiedyś jeden z byłych zawodników Skry – Wlazły przez swój charakter mógłby nie odnaleźć się na obczyźnie i pewnie sam ma tego świadomość.
Jego charakter można zresztą ocenić na przykładzie… fotografii, której jest wielkim fanem. W sportowych czasach cyfrowych (urwisy pokroju Earvina N’Gapetha), on pozostaje człowiekiem trochę analogowym: najwyżej ceni sobie bliskość rodziny, nie pcha się do mediów, prowadzi fundację, kumple mówią, że to „skromny chłopak, który w ogóle się nie zmienia”. On po prostu nie musi i nie chce wyjść ze swojej strefy komfortu. Tym bardziej, że do zawędrowania na światowy top nie potrzebował odbijania w innej lidze.
Andrzej Grzyb, menedżer, przed rokiem w wywiadzie dla Weszło: – Wiązała nas umowa, ale jednostronna. To znaczy, że dotyczyła tylko zagranicy, a więc de facto nigdy się nie zrealizowała. Chociaż były takie oferty, że spokojnie mógłby zarabiać dużo większe pieniądze. Szczególnie, gdyby zdecydował się wyjechać od razu po mistrzostwach świata w 2006 r. Wtedy niebotycznie można było windować kontrakty dla niego. Każdy ma jednak inne priorytety i za to go szanuję. Mariusz to facet z klasą. Poza tym on doskonale zdaje sobie sprawę, jakie ma zdrowie. I docenia, że Bełchatów nigdy go nie wykorzystywał. Klub zawsze był w stosunku do niego fair, jak coś szwankowało ze zdrowiem, nigdy nie było, że kazali mu zagrać. Najpierw go leczyli, a on później oddawał im to swoją grą. Nic więc dziwnego, że chce zostać po skończeniu kariery w Bełchatowie.
Jego licznik w Skrze wybija obecnie 16 sezonów w PlusLidze, 9 mistrzowskich tytułów, 402 rozegrane mecze, 6468 zdobyte punkty, 686 asów serwisowych, 589 punktowych bloków i bezgraniczne uwielbienie miejscowej publiczności. A to jeszcze nie koniec.
– Jest genetycznie obdarzony znakomitymi warunkami. Na jego aktualną dyspozycję na pewno wpływ ma też sposób prowadzenia się. Mariusz mocno rozwinął się jeśli chodzi o wiedzę dotyczącą własnego organizmu – podkreśla Nawrocki.
„Myślenie Mariusza szło czasem w różne strony”
Reprezentacja to zupełnie inna bajka. Chociaż został z nią mistrzem i wicemistrzem świata, to bilans zysków i strat wcale nie jest taki oczywisty. Turbulencje na linii Wlazły-kadra wbrew niektórym opiniom nie były spowodowane wyłącznie niełatwym charakterem zawodnika, który nigdy nie bał się walczyć o swoje, ale właśnie przez kontuzje. Bo gdyby zebrać wszystkie do kupy, jego karta medyczna wyglądałaby okazale.
Zanim jednak przejdziemy do brudów, skupmy się na tym, jak zapamiętał go sztab szkoleniowy od strony treningowej. Bo dla szkoleniowców nigdy nie był to zawodnik jak każdy inny. Alojzy Świderek, asystent Raula Lozano, zwraca uwagę na jego wyjątkową anatomię.
– Jego siatkarska długowieczność przede wszystkim spowodowana jest tym, że ma trochę inną strukturę mięśni, niż normalni zawodnicy. Ma więcej włókien odpowiedzialnych za skoczność, dzięki czemu łatwiej jest mu utrzymać odpowiedni poziom dynamiki. Większość zawodników osiąga taki poziom wytrenowania dopiero po bardzo żmudnym treningu, a u niego jest to wrodzone. Jest też szczupły, co ma ogromną wartość przy takiej liczbie skoków, jakie wykonuje. Patrząc od strony motorycznej, jest to maszyna do gry w siatkówkę – mówi nam Świderek.
U Raula Lozano, zanim obaj panowie znaleźli się na wojennej ścieżce, początkowo funkcjonował na specjalnych prawach. Owszem, zdarzały się dni, kiedy zasuwał więcej niż inni, ale kiedy obciążenia treningowe wzrastały, przez specyficzną budowę ciała nie zawsze musiał odwalić tyle samo roboty co pozostali.
Tym bardziej, że treningi Argentyńczyka były momentami katorżnicze: zawodnicy wieczorami faszerowali się środkami przeciwbólowymi, a na śniadanie schodzili tyłem po schodach. Sztab szkoleniowy wychodził jednak z założenia, że takiego zawodnika jak Mariusz nie można zamęczać ciężarami. Atakujący miał zupełnie inną fizjologię niż chociażby Piotr Gruszka, który mógł lepiej znieść trening atletyczny. Z Wlazłym było trochę jak z Pawłem Zagumnym, który miał problemy z kręgosłupem. I kiedy „Guma” dawał znać, że więcej już nie może, to było stop. Trudno takich zawodników wrzucić do jednego worka z pozostałymi.
Jego problemy w kadrze zaczęły się przed wspomnianymi już mistrzostwami Europy w 2007 r., kiedy zaczął cierpieć na bolesne skurcze mięśni. Chociaż wcześniej przyjeżdżał na zgrupowania na każde zawołanie, to wtedy odmówił. Jak tłumaczył, nie panował już nad własnym organizmem. Drużyna przegrała turniej z kretesem, a on został kozłem ofiarnym, w czym mocno „pomagał” sam Lozano, który podburzał drużynę przeciwko zawodnikowi. To właśnie wtedy coś pękło, zaczęły się tarcia także pomiędzy atakującym a niektórymi reprezentantami. Bo była grupa zawodników, którzy uważali, że 24-latek mógł polecieć do Moskwy.
To wtedy miały paść słynne słowa Pawła Zagumnego, że Wlazły „wbił reprezentacji nóż w plecy”. Owszem, między panami iskrzyło, ale po latach warto przypomnieć, że pamiętny wywiad dla „Życia Warszawy” przebiegał nieco inaczej. Zdanie o nożu wyszło od dziennikarza, a rozgrywający odparł, że „można tak powiedzieć”. W wywiadzie padły też zdania o rozumieniu problemów Mariusza, chociaż wymiksowanie się z kadry tydzień przed Euro nie było najlepszym momentem.
Lata później Zagumny poruszył to na stronach swojej biografii: – Klęska na mistrzostwach Europy spowodowała ataki na Raula Lozano. W tym czasie trener pokłócił się z Mariuszem Wlazłym. Wymieniali ze sobą poglądy na łamach prasy, co tylko zaostrzyło ich spór. (…) Mariusz miał problem ze skurczami, a dorabiano do tego różne teorie. Szczerze mówiąc, to nas też próbowano skłócić za pomocą różnych tekstów prasowych. Rozwiązałem to tak, że po pewnym czasie obaj wyjaśniliśmy sobie wszystko na spokojnie i jesteśmy dobrymi kolegami do dziś.
Kiedy pyta się reprezentantów, jaki jest „Szampon” (ksywka wzięła się stąd, że w czasach juniorskich przegrał zakład i musiał napić się szamponu) słyszy się najczęściej: skrupulatnie dobiera kolegów, trzyma się raczej z boku, ciężko wyczuć jego nastroje, przede wszystkim mega skupiony na siatkówce. Chociaż czasami chyba aż za bardzo. Kiedy pytam o to Alojzego Świderka, ten mówi mocno na około, ale i tak wiadomo o co chodzi: – Mariusz zawsze widział cel, do którego chciał dążyć, ale czasami to jego myślenie szło w różne strony. Miał swoją ocenę i opinię co robi i jak robi. I postępował w taki sposób, jaki uważał za słuszny. Co oczywiście nie wszystkim trenerom leżało, nie każdy chciał pertraktować z nim na temat treningów.
Na igrzyska olimpijskie do Pekinu poleciał (złamał tam palec i grał na blokadzie), ale sezon 2009 stracił już przez kontuzję kolana i nie znalazł się w kadrze Daniela Castellaniego, która wygrała mistrzostwa Europy w Turcji. Wrócił jeszcze na mistrzostwa świata w 2010 r., ale rok później opublikował słynne oświadczenie, w którym wylał wszystkie swoje żale na włodarzy PZPS-u. Jak wyjaśnił, wysmarował te kilka strona tekstu, bo ludzie, którzy gwizdali na niego w halach i nazywali leniem, nie znali kulis. Przekonywał, że kiedy miał kontuzje, ze strony związku nie interesował się nim pies z kulawą nogą (Wlazły najmocniej walczył o ubezpieczenie kontraktów klubowych na wypadek kontuzji podczas zgrupowań, a także o jasne procedury postępowania w przypadku urazów i rehabilitacji).
W oświadczeniu padły mocne słowa, m.in. że „działania związku zniszczyły jego marzenia”. Skończyło się tym, że atakującego nie było w kadrze aż do 2014 r. i czasów Stephana Antigi. Wtedy, prowadząc drużyną do złota mistrzostw świata, z banity stał się bohaterem. Jego rezygnacja z gry w kadrze ogłoszona zaraz po finale z Brazylia wielu zdziwiła, ale potem okazało się, że zawodnik taką decyzję podjął już w styczniu, a więc dziewięć miesięcy wcześniej.
Dziś można gdybać, czy Wlazły przez swoją asertywność względem kadry nie uratował sobie kariery. Kto wie, w innym układzie być może podzieliłby los Michała Winiarskiego, który reprezentacji nie odmawiał nigdy, grał na blokadach i przedwcześnie zszedł z parkietu? Nawrocki: – Myślę, że Mariusz potrafiłby poradzić sobie, nawet gdyby zagrał te dwa-trzy sezony więcej w reprezentacji. Nie zgodzę się też z tezą, że Mariusz tak odmawiał kadrze. Były lata, że powoływano go, wkładano w reżim i jakoś nikt nie zastanawiał się nad jego długowiecznością.
Co teraz? Zdaniem Nawrockiego gwiazdor PlusLigi może grać na wysokim poziomie nawet do czterdziestki, bo to nietuzinkowy organizm. Jego opinię podziela Alojzy Świderek: – Fizjoterapeuci, ludzie odpowiadający za odnowę biologiczną – to są zupełnie inne czasy, niż dwadzieścia lat temu. Także dlatego siatkarze stają się bardziej długowieczni. Poza tym w przypadku Mariusza bardziej chodzi o podtrzymywanie tego, co ma, niż o wypracowywanie czegokolwiek. Bo przecież on ma wszystko.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. Newspix.pl