Pierwszy zawodowy kontrakt negocjował na polu ojca, oderwany od rozsiewana obornika. W juniorach nigdy nie grał, za to w rodzinnej wsi widział kopiących w gumofilcach. Dwa lata spędził w wojskach rakietowych, zmagając się z falą, nie z boiskowymi rywalami.
Zenon Burzawa przez różne zawirowania trafił do Ekstraklasy – ówczesnej I ligi – dopiero w wieku 32 lat. O wiele lat za późno, skoro od razu zrobił króla strzelców w barwach Sokoła Pniewy.
Dlaczego prezes Sokoła chciał się z nim założyć o BMW? Jak blisko awansu do elity był Stilon Gorzów? Czy piłka w lubuskiem ma szansę się podnieść? Zapraszamy.
***
Pochodzi pan z Chwalęcic, podgorzowskiej wioski. Czy dzieciństwo to klasyczna historia “graliśmy w piłkę od białego rana do wieczora”?
Ojciec posiadał kawałek ziemi, musiałem pomagać przy pracach polowych, do tego szkoła. Dopiero pod wieczór szło się zagrać. I tylko w niedzielę, ledwo msza się skończyła, a już lecieliśmy haratać w gałę. Cały dzień zleciał. Kopało się na kopcach z kartoflami, kopało się między korzeniami, krzakami, po ciemku. Buty – jakie kto miał. Niektórzy nawet w gumowcach. Małe dziewczynki przynosiły wodę w słoikach, żebyśmy mieli się czego napić.
To bracia wciągnęli pana do piłki. W wieku 17 lat pierwszy raz zagrał pan w zorganizowanych rozgrywkach.
Tadeusz i Andrzej grali w SHR Wojcieszyce, ówczesna A-klasa. Wspominali trenerowi Tadeuszowi Lisowskiemu, że mają młodszego braciszka, który też coś kopie. Pewnego dnia, poza wiedzą ojca, pojechałem na trening. Tak to się zaczęło. W pierwszym meczu z Kasztelanią Santok 5:0, moje dwie bramki. W drugim meczu 18:0 z Ilanką Rzepin, moich bramek osiem.
Dlaczego nie powiedział pan tacie, że idzie na trening?
Tata był przeciwny graniu w piłkę. Wolał, żebym został przy nim, na gospodarstwie. Mówił, że piłka jeść nie da. Człowiek starszej daty, sportu nigdy nie uprawiał. Przekonał się dopiero, gdy grałem w Stilonie. Widział, że można z tego normalnie żyć, że to zawód jak każdy inny.
Jak tata dowiedział się o treningach w Wojcieszycach była afera?
Powiem inaczej. Jeszcze przed pójściem do SHR-u był taki moment, który do dziś wspominamy z braćmi. Wieczór. Gramy w parku. Trzej bracia, ja czwarty. Ciemno zaczyna się robić, kończymy, do domu. Tata stoi w bramie. Wchodzi najstarszy Tadeusz.
– Ty, stary, nie masz co robić tylko z dziećmi się kopiesz?!
Puścił go. Następny Andrzej.
– A ty co, nie lepszy!
Poszedł. Kolejny Mirek.
– Jak ci zaraz dam klapsa to zobaczysz!
A do mnie ani słowa nie powiedział, tylko dał tego klapsa.
Ale powiedział pan, że później tata doceniał. Był kiedyś na pana meczu?
Tak, wybrał się raz na Stilon z siostrą. Ja nawet o tym wtedy nie wiedziałem.
Podobało mu się?
Powiedział, że więcej nie pójdzie.
Dlaczego?
Denerwował się. “Troszeczkę” fauli się zdarzało. Jak zwykle na mnie najwięcej. Po prostu się martwił. Ale ogromnie się ucieszyłem, że przyjechał. Przypominałem mu później nie raz.
– Tato, pamiętasz jak było? Jak mówiłeś, że piłka chleba nie da? A widzisz, poukładało się.
– Oj, już nie gadajmy co było, powiedz lepiej co słychać.
Dumny był. Z najmniejszych sukcesów się cieszył. Swoją drogą to fenomen, że tata sportu nie uprawiał, sportem się nie interesował, a wszyscy synowie uzdolnieni do gry w piłkę.
Ktoś jeszcze z rodzeństwa grał wyżej?
Nie, raczej w Wojcieszycach. Rysiek był bardzo szybki, ale jego bardziej interesowało wojsko.
Pana też przygarnęło wojsko w wieku 20 lat.
Obowiązkowo. Trafiłem do wojsk rakietowych. Szczęśliwie do Skwierzyny, czyli niedaleko.
Nie chwalił się pan, że grał wcześniej w piłkę, przez co stracił poza boiskiem 1.5 roku.
Miałem kilku kaprali z Zielonej Góry. Byłoby nietaktem mówić, że uprawiało się sport w Gorzowie czy jego okolicach. Nie daj Boże powiedzieć jeszcze, że coś się miało wspólnego ze Stalą.
A więc nawet tutaj animozje zielonogórsko-gorzowskie.
Dokładnie. Był taki starszy szeregowy, bombardier, który czepiał się cały czas. Zawsze chodził i szukał okazji jak tu dogryźć. Najgorsze czyszczenie, czy to podłóg, czy toalet – zawsze on. Nie chcę wchodzić w szczegóły jak potrafił się zachować wobec innych. Później zostałem pisarzem dowódcy, miałem dostęp do jednorazowych przepustek. Przyszedł do mnie kiedyś ten bombardier i prosi o przepustkę. Pytam go:
– A ty mnie dobrze pamiętasz?
Zmieszany był. Dałem mu, bo nie jestem mściwym człowiekiem.
To trafił pan na falę.
Oczywiście. Ojejku. Długo by opowiadać. To nie to wojsko co teraz. Przepaść. Młody to młody, miał przerąbane, przynajmniej dopóki następny rocznik nie przyszedł. Bywały trudne chwile. Choć może nie pod kątem psychicznym, ale trzeba było przeżyć trochę bólu, hartować się, pogodzić z sytuacją. Niektórzy nie potrafili i mieli jeszcze gorzej.
Najbardziej absurdalne, co zdarzyło się panu podczas fali?
Pierwsze z brzegu, “klata na wyjściowo”. Palec środkowy zgięty i ugniatanie klatki piersiowej. Klata robi się żółta. Na drugi dzień sina. Ból niesamowity, ale oni się cieszyli. Potem tak się obiad im nosiło, leżeli na wyrach, a człowiek leciał na jednej nodze, żeby jeszcze ciepłe było.
Jak to się stało, że ostatecznie już w wojsku wrócił pan do grania?
Trochę kopaliśmy podczas zajęć gimnastycznych, ale to w wojskowych butach, śmieszne mecze. Dopiero pół roku przed wyjściem z wojska przyszedł chorąży.
– Ty, Zenek, słyszałem, że grałeś.
– No grałem.
– Gdzie?
– W Wojcieszycach.
– To może przyszedłbyś na trening?
Poszedłem. Z kondycją problemów nigdy nie miałem, czucie piłki przetrwało. Pomogłem Pogoni Skwierzyna awansować do klasy okręgowej. Nawet prosili mnie, żebym został po wyjściu z kamaszy, zapewniali, że załatwią pracę konserwatora w szpitalu i dostanę mieszkanie. Ale wróciłem do domu. Do dziś mnie tam jednak pamiętają, co jest sympatyczne – ostatnio pojechałem na mecz ligowy, spotkałem dawnego kierownika, który prowadzi izbę pamięci. Są wycinki gazet, w tym też te o mnie.
Grał pan na tyle dobrze, że pojawiła się oferta z dawnej II ligi. Celuloza Kostrzyn, wysoka półka, raptem poziom pod najlepszymi.
Dokładnie. Najpierw zgłosił się Lubuszanin Drezdenko, III liga. Później Celuloza, profesjonalna całkowicie. Pojechałem na spotkanie, ale wchodzę na salkę, a tam trzydziestu zawodników na zajęciach. Idę na rozmowę z trenerem. Ten do mnie wprost:
– Słuchaj, ja cię nie znam. Nigdy cię nie widziałem. Tu jest bardzo mocna konkurencja, mam 26 zawodników do grania. Będziesz miał ciężko. Chyba, że naprawdę jesteś taki dobry, bo tu mi podpowiadali, że warto ciebie wziąć. Ale od razu mówię ci jak jest.
Mnie to przeraziło. Pomyślałem, że wolę grać niżej, ale regularnie. I zgłosiła się Pogoń Barlinek, szybko się dogadaliśmy.
Podobno przeważył motocykl WSK.
Nie. Motocyklu nie dostałem, a równowartość kwoty, za jaką można kupić “wueskę”. Pierwszy raz spotkałem się z takim czymś, że za podpisanie kontraktu coś się dostaje, nic nie wiedziałem o tych rzeczach. Pewnie i bez tego bym podpisał. Wueski nie kupiłem, miałem inne wydatki, a poza tym prawko posiadałem tylko na samochód. Byłem już żonaty wtedy, to wiadomo, pierwszeństwo miała rodzina.
W jakim wieku się pan ożenił?
22 lata miałem. Jeszcze na ślub przyjechali koledzy z Barlinka z prezentami.
Nie było w tych wczesnych latach rozmowy z żoną, że może by się pan normalną robotą zajął?
Nie, absolutnie nie. Żonę poznałem przed wojskiem jeszcze. 3.5 roku chodziliśmy ze sobą.
To narzeczona zdała egzamin – pan w wojsku, a jednak udało się pięknie związek utrzymać.
Dokładnie. Trafiłem super. Żona była moim najwierniejszym kibicem. Jeżeli tylko mogła, nie opuściła meczu. Żadnego. Zawsze byliśmy razem, wszędzie, czy jechałem do Pniew, czy do Konina, czy do Francji. Cały czas razem. Nawet wierzyła we mnie bardziej, niż ja w siebie. Pamiętam w Pniewach miałem już 20 goli w I lidze, ale się zaciąłem. Powiedziałem jej:
– E, oczka już chyba nie strzelę. Nie dam rady.
A ona założyła się ze mną o złote kolczyki.
– A ja wierzę, że ty strzelisz, zobaczysz.
I tak jej chciałem coś kupić, co mi zależało. Ledwo się założyłem, w następnym meczu strzeliłem 21 bramkę. Powiedziałem jej: wybieraj sobie jakie chcesz. Fajne wspomnienia.
Kluczowym transferem dla pana były przenosiny do Stilonu, w którym spędził pan długie lata.
Stilon, druga liga. Przyjechali fiatem trenerzy Kępa i Lisiewicz, ja akurat pomagałem ojcu nawóz rozsiewać na polu. Wołają mnie. Nie wiedziałem kto to, ani wtedy telefonów, ani komórek. Staliśmy na polu i dopinaliśmy transfer. Trener Kępa powiedział:
– Dzisiaj jest wtorek. W czwartek zjawiasz się na treningu. Wszystkie formalności załatwiamy, do Barlinka już nie musisz jeździć.
Ale formalności już nie na polu?
Absolutnie, wtedy tylko chcieli wiedzieć jaka jest moja decyzja, czy mnie Stilon interesuje. A jak mógł mnie nie interesować? Całe życie chodziłem na Stilon, zagrać w jego barwach było młodzieńczym marzeniem.
Pamięta pan swój pierwszy mecz na Stilonie w roli kibica?
Armia zaciężna z Łodzi na boisku. Kasperkiewicz. Woziński. Nie mogłem wtedy marzyć, że z takim Wozińskim kiedyś się zaprzyjaźnię. Oczywiście na mecze jeździłem potajemnie, to ze znajomym, to ze starszymi braćmi. Na trybunach tysiące ludzi, choć publika inna niż dzisiaj. Wtedy, wiadomo, tu jedna flaszka, tu druga, tam piją, tu się cieszą, tu krzyczą “koniarze!” – nie wiedziałem nawet na kogo, a taki miał pseudonim Stilon. Bardzo mi się podobało.
A pierwszy mecz w Stilonie jako piłkarz?
Victoria Jaworzno na wyjeździe. Wszedłem z ławki. A w drugim z Moto Jelcz-Oławą u siebie, tym razem pierwszy skład. Strzeliłem po koźle z całej siły, wpadła idealnie pod poprzeczkę. Dreszcze poszły po plecach. Cały stadion wrzeszczał, ludzie pytali: kto to jest, kto to jest? Później się dowiedzieli, że swój, spod Gorzowa.
Jak przyjęła pana szatnia starych wygów?
Przyszedłem z III ligi, więc zwyczajów nie znałem. Dzień dobry, dzień dobry, czy mogę zająć miejsce? I usiadłem koło Jacka Dudka, kapitana. Nie wiedziałem jaki z niego dowcipniś. Parę dni minęło i dostałem buty Adidasa, pierwsze profesjonalne korki, wcześniej grało się w korkotrampkach, tzw. buldożerach. Adidasy fantastyczne, czarne World Cupy. Schowałem je do torby. Wiozę do domu pochwalić się żonie. Ściągam kartonik, w środku zamiast butów cegła. Żona w śmiech. Ja nie wiedziałem czy się śmiać, czy klnąć czy płakać. Bałem się, że ktoś ukradł, a to oczywiście super Jacuś. Potem oddał, ale co się szatnia ze mnie uśmiała, to jej.
Jakie były realia drugiej ligi lat osiemdziesiątych?
To była trudna liga. Jej czubek spokojnie poradziłby sobie wyżej, grało tu sporo dobrych zawodników. Oczywiście czasy inne, nie tak profesjonalne jak teraz, gdzie każdego zawodnika się monitoruje i panuje pełne zawodowstwo. Wtedy każdy sam o siebie dbał. Jeżeli zależało ci, żeby dobrze funkcjonować, pilnowałeś sam siebie. Grało się natomiast może wolniej, bo pozycje były sztywno przypisane. Napastnik to napastnik, nie wraca do obrony. Stoper to stoper, forstoper to forstoper. Ja zawsze dostawałem plastra, anioła stróża, który chodził za mną krok w krok. Chłopaki się śmiali:
– Weź ty raz zejdź z boiska do toalety, zobaczymy czy za tobą pójdzie.
Ostro się grało?
Tak, ale na szczęście nigdy nie miałem starć, które powodowały, że musiano mnie znieść z boiska. Wręcz przeciwnie. Kilku obrońców nieźle się zdziwiło, że to oni po starciach ze mną musieli zejść szybciej.
Jaki miał pan sposób?
Nie chcę podpowiadać, ale jak rozmawiamy szczerze, to przykładowo: obrońca wyprowadza piłkę, biegnie z nią, ja go gonię. Kiedy on chce zrobić zagranie, w tym momencie robi zamach i stoi na jednej nodze. Wystarczy go lekko szturchnąć i leci dwa, trzy metry. Kilku nieszczęśliwie upadło. Jak robiłem wyskok, to w stylu skoczków wzwyż: ramię do góry, co pomaga w zasięgu skoku. Łokciem jednak też trzeba czasem popracować, bywało, że ktoś dostał w nosa. Ale mnie też nikt nie oszczędzał, proszę mi wierzyć. Schodziłem poobijany. Posiniaczony, porozcinany, takie ryzyko, odwieczna rywalizacja napastnika z obrońcą.
Napastnik musi być cwaniakiem?
Na pewno jeśli jest takim szczypiorem jak ja, 69 kg, 174 cm wzrostu, a obrońcy jak dęby. Mimo to głowy wygrywałem z Kazkiem Węgrzynem. Polonii strzeliłem cztery gole, choć grałem na Arka Gmura mierzącego 190 cm. Potrzebny jest “tajming”. W odpowiednim momencie wyskoczyć, zawisnąć, a wtedy różnica wzrostu nie ma znaczenia. Trzeba go wyprzedzić, tak samo w akcji. Mówi się o kimś, że piłka go szuka. Błąd. To oznacza wzorowe ustawienie się i zmylenie obrońców. Robisz zwrot w lewo, w prawo, urywasz się i już. Zrobisz różnicę o trzydzieści centymetrów to w polu karnym jest przepaść.
Był pan idolem Gorzowa?
Ja wiem. Trudno mi tak mówić. Natomiast cieszyłem się, że daję kibicom radość. Na każdym meczu starałem się dawać maksa. Nie zawsze wychodziło, czasem zagrałem słabiej to i gwizdy się słyszało, ale później człowiek miał tym większą motywację, żeby zagrać tak, żeby wszyscy stali i klaskali. Piłkarz nigdy nie gra dla siebie. To trybuny niosą.
W czasach komuny dzięki statusowi piłkarza miał pan pewne ułatwienia?
Nie, w tej kwestii nie. Nigdy nie miałem wyczucia jeśli chodzi o kontrakty. W Stilonie w 83 roku za pięcioletni kontrakt dostałem 150 tysięcy złotych. Zadowolony człowiek chodził, a potem rozmawiam z kolegą z szatni, Jackiem Sierantem, kapitanem.
– Ile wziąłeś?
– 150 tysięcy.
– Na ile?
– Na pięć lat.
– Człowieku, dlaczego nie przyszedłeś do mnie? Ja biorę 600 tysięcy za rok.
Mnie szczęka opadła. Nigdy nie robiłem dobrych interesów finansowych, nie dorobiłem się w żadnym klubie. Jedyne co zostało, to mieszkanie trzypokojowe w Gorzowie, które miałem zagwarantowane za dwa lata gry, jeśli będę w 70% meczach podstawowym zawodnikiem. Udało się utrzymać formę, dotrzymali słowa. Mieszkanie służy do dziś.
Stilon przez większość drugoligowych lat z panem w składzie stanowił górną półkę drugiej ligi, a jednak nigdy nie zdołał awansować. Najbliżej było na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych z trenerem Stupińskim.
Wtedy jako lider I ligi przegraliśmy pięć meczów z kolei. Dopiero co mówiłem w prasie, że I liga sama nam się pcha w ręce, a tu takie coś. Wielka zagadka. Można się tylko domyślić, że nie każdemu było po drodze z awansem. Dlaczego? Po awansie paru zawodników straciłoby pozycję, przyszliby nowi. Niektórym bardziej zależało na zachowaniu pozycji i stypendium, niż na awansie. A jeśli zespół gra nie w jedenastu, tylko w siedmiu, no to awansu nie zrobisz.
Słynny był też mecz z Widzewem w przedostatniej kolejce, gdzie zareagował pan emocjonalnie na decyzję sędziego Romana Kostrzewskiego i wyleciał z boiska.
Wielu widziałem sędziów, którzy potrafili cuda zrobić, ale w tym wypadku przekroczone zostały wszelkie granice. Po latach rozmawiałem z Romanem o tym meczu. Jedną rzecz mi powiedział.
– Zenek, jak ty sobie wyobrażasz? Żeby Stilon awansował a nie Widzew? No co ty? O czym ty mówisz?
Prowadziliśmy z Widzewem 1:0, jednemu z naszych obrońców napastnik RTS wskoczył na plecy. Gwizdek. I słusznie, bo faul dla nas, logiczne. A tu rzut karny. Niemożliwa sytuacja. Tamten wskoczył naszemu na barana, a jest jedenastka. Chłopaki rzucili się do sędziego, a najzabawniejsze, że ich stopowałem jako kapitan. Panowie, zostawcie, z czarną mafią się nie wygra. Ale pan Kostrzewski to usłyszał. Podbiegł, czerwona kartka. Po latach mi wytłumaczył.
– Zenek, musiałem. Ty byłeś najgroźniejszy w tym meczu. W każdym momencie jak miałeś piłkę śmierdziało bramką.
Skończyło się niestety remisem, dobrym dla Widzewa. Później jeszcze jednego od nas wyrzucił, już po meczu, bo usłyszał “czarny nas skręcił”. Wystarczyło: na mecz z Jagiellonią graliśmy beze mnie i jeszcze jednego podstawowego gracza. Definitywnie przegraliśmy awans.
Ale powiedział pan, że widział wielu takich sędziów.
W drugiej lidze nie było innej drogi. Obowiązek – podejmować ich, opiekować się, kolacyjka, przyjęcie, przywożenie, wywożenie, hotel, dansing, wszystko na koszt klubu. Jakby się tego nie zrobiło, to nie ma siły – lecisz z ligi. Najlepsza drużyna sobie nie poradzi. Chore. Mnie to nie interesowało, ja byłem od tego, żeby jak najlepiej grać.
Ale musiało frustrować, gdy pan grał, a tu kręcili.
Wszystkich frustrowało. Ale powiem szczerze, nic nie sprawiało większej satysfakcji, gdy widziałeś, że sędzia próbował, ale i tak nie dał rady. Twoja drużyna nawet czternastu dała radę. Ale to było niezmiernie trudne. Próbujesz, atakujesz, a tu z kapelusza karny i wracasz 400 km smutny, w autobusie pomstując na czym piłka stoi.
W Stilonie przeżył pan jeszcze jedną ważną historię – otarł się o awans do europejskich pucharów. W PP 91/92 w półfinale graliście z drugoligową Miedzią Legnica, która później zaskoczyła Górnik i zagrała z Monaco.
Mistrzostwo świata gdybyśmy awansowali. Przygoda i tak fajna, ale miedzianka w półfinale okazała się lepsza. Po prostu, bez dwóch zdań, ograli nas i tyle. Niemniej zgadzam się, warto o tym pamiętać. Myślę, że pamięć w Stilonie trochę szwankuje, a nie ma tożsamości bez historii. Teraz to się zmienia, ale tak półtora roku temu jakby kompletnie nie pamiętano o korzeniach. Mnie imponuje Ruch Chorzów. Mają bannery wokół stadionu poświęcone najwybitniejszym zawodnikom. Piękna sprawa. Natomiast ciekawe, czy gdybym wszedł jutro do szatni Stilonu, chociaż jeden na pięciu wiedziałby kto to jest Woziński, kto to jest Burzawa.
Żałował pan, że nie wyjechał wcześniej ze Stilonu? Znam dwie wersje. Jedną, że Stilon zawsze chciał ceny zaporowej. Drugą, za pośrednictwem “Kuriera Lubuskiego”, gdzie pan Liwiusz Sieradzki mówił, jakoby pan się bał wyjazdu.
Z Liwiuszem jesteśmy teraz przyjaciółmi i nie raz pytałem: co to znaczy, że nie chciałem spróbować gry wyżej? I liga była moim marzeniem. A bo ty zawsze się godziłeś. Ale na co miałem się godzić, jak do mnie nie docierały wszystkie sprawy? Że Pogoń Szczecin przyjechała. Że Ruch Chorzów mnie chciał po tym jak grali tutaj puchar. Rozmowy toczyły się w klubie, ja nie wiedziałem nic. Dziwię się, że nikt ze mną nie rozmawiał, bo może bym został, kto wie, ale przynajmniej wiedziałbym co i jak. Pamiętajmy też jednak, że to były czasy przed prawem Bosmana – zawodnik nie był wolny nawet, gdy wygasł mu kontrakt.
Pan wierzy, że piłka w Gorzowie się podniesie?
Mam wątpliwości. To przykre, ale piłka w lubuskim jest białą plamą na piłkarskiej mapie. Nie ma pieniędzy, żeby zrobić chociaż jeden zespół, który poradziłby sobie na szczeblu centralnym.
Pieniądze idą na żużel i z tortu nic nie zostaje?
Nie wiem, dawniej starczało na wszystkie dyscypliny, i żużel, i siatkówkę, koszykówkę, piłkę nożną, nawet piłkę wodną. Jeszcze w latach 90tych Gorzów stał sportem zespołowym. Później, za przeproszeniem, bida. Może szkolenie młodzieży pomoże wyciągnąć kluby z kolan? Widzę mnóstwo akademii w regionie, jest chęć do gry, chęć do rozwoju. Na efekty trzeba jednak poczekać. Pytanie czy seniorska piłka dotrwa do tych czasów. Nie daj Boże, żeby teraz Stilon spadł. Nie wiem czy będą chcieli grać w czwartej lidze, nie wiem! Jest kłopot.
Choć tyle lat poświęcił pan Stilonowi, to dzięki Pniewom stał się pan znaną postacią w środowisku.
Wspaniały okres. W wieku 33 lat zdobyć koronę najlepszego strzelca w I lidze? Łapałem się za głowę. Sam siebie nie poznawałem. Matko Boska, co nie dotknę, wpada. Pniewy, mała miejscowość, ale zawsze na trybunach kilka tysięcy ludzi, syreny grały, o mnie piosenki pisali. Do dziś mam pamiętnik prowadzony przez panią kibic, w którym znalazły się wiersze na mój temat. Szaleństwo. Zajęliśmy dziesiąte miejsce, ale cieszyli się, że mają króla strzelców. Utożsamiałem się z nimi i z miasteczkiem. Tak mam, że gdzie idę, to chce się utożsamiać ze środowiskiem. Lubiłem tych ludzi, szanowałem klub, działaczy, kibiców.
Chociaż nie zapowiadało się, że będzie tak dobrze, ponieważ po awansie zmienił się trener, przyszedł Wojciech Wąsikiewicz, który pościągał sobie zawodników z Poznania i odsunął tych, którzy awansowali. Wylądowałem na ławce. Jak mnie wpuścił na Wartę Poznań, strzeliłem od razu bramkę. Wciąż ławka, ale co wchodziłem, byłem jednym z groźniejszych. Słyszałem, że z tej przyczyny bardziej się smucił, niż cieszył, a wkrótce przyszedł trener Topolski i już poszło.
Strzelał pan wtedy wszystkim najlepszym, by wspomnieć Legię i Górnika.
Ale dla trenera Henryka Apostela to nie wystarczyło. Trener powiedział w którymś wywiadzie, że Burzawa strzela, ale dopiero jak strzeli Górnikowi i Legii, to mnie powoła. Strzeliłem, ale powołanie nie przyszło. Szczególnie przed meczem z Węgrami naciskano, by trener Apostel mnie sprawdził. Nie mam też jednak jakichś wielkich pretensji, grali Juskowiak i Kowalczyk, grajcary.
Ale zagrał pan w innym ciekawym meczu: Polska B – Olimpia Poznań.
To prawda. Robiono przegląd kadr wyróżniających się zawodników. Z II ligi powołano trzech, w tym mnie. Strzeliłem bramkę, zrobiłem karnego. Jego też miałem strzelać, koledzy krzyczeli: bierze Zenek! Twój! Ale pan Podbrożny wziął piłkę pod pachę i strzelił. Potem wziął mnie na bok pan Strejlau, chwalił i mówił, że będą mnie dalej obserwować. Wszystko przed meczem z Anglią w Chorzowie. Trochę się wystraszyłem: Jezus Maria, na taki mecz? Ale powołanie nie przyszło. Znowu jednorazowy wystrzał.
Mówił pan, że finansowo nigdzie się nie ustawił. W Sokole również?
Przed moim przyjściem do Pniew został zmieniony regulamin. Wcześniej za kolejne awanse zawodnicy dostawali duże pieniądze od razu z góry, plus stypendium, mieszkanie i tak dalej. Przychodzili tu konkretni ligowcy. Gdy ja przychodziłem, pieniędzy za kontrakt już nie było, tylko wyjściówki. Jesteś w kadrze meczowej, dostajesz tyle i tyle. Generalnie nie dostawało się dużych zastrzyków gotówki, z którą dało się coś zrobić, gdzieś ją zainwestować. Tylko tyle, żeby żyć spokojnie, może odkładając skromne pieniądze.
Sokół do dzisiaj ma opinię klubu kukułki lat dziewięćdziesiątych. Czuło się organizacyjne problemy?
Pierwszy sygnał poszedł przed moim odejściem. Wracaliśmy z obozu. Nagle jakiś komunikat. Nie nazywamy się już Sokół Elektromis Pniewy, tylko Towarzystwo Sportowe Miliarder. Drugi sygnał, wypowiedź prezesa Sieji, że może sprzedać klub za złotówkę. Słuchaliśmy drużyną tego wywiadu, gdzie parę miesięcy wcześniej prezes opowiadał, że gramy o puchary.
Chyba z duszą na ramieniu słucha się takiego wywiadu.
Nie wiedzieliśmy na czym stoimy. Ja za chwilę wylądowałem we Francji, a tam będąc usłyszałem, że zespół przeniesiono do Tychów. Pomyślałem, że zaraz to się rozleci. Skończyło się jak się skończyło.
Jak pan osobiście wspomina prezesa Sieję?
Nasłuchałem się o nim dużo, ale mogę powiedzieć to, czego sam doświadczyłem. A z doświadczenia to był konkretny facet. Nie wiem czy jakiś zawodnik ma do niego pretensje. Co powiedział, to dotrzymywał słowa. Jedna zabawna historia. Po awansie ściągał Daniela Dylusia. Zawołał mnie.
– Chodź Zenek. Co słychać? Znasz Dylusia?
– No znam.
– Dobry napastnik?
– Dobry, pewno że dobry.
– Przyda się?
– Pewno, że się przyda.
– Lepszy od ciebie?
– Nie wiem czy lepszy.
– Proponuję ci zakład. Jak strzelisz więcej od Dylusia, to BMW 5 jest twoje. Ale jak nie strzelisz więcej, od tego momentu grasz za darmo.
– Jak za darmo? To w ogóle nic?
– Premie będziesz miał. A poza tym nic. I co? Podejmujesz wyzwanie? Jak będziesz na styku z rachunkami, coś ci damy.
Nie zdecydowałem się. Potem mi często mówił:
– I co Zenek, trzeba było się zgodzić, miałbyś BMW!
– Prezesie, nie jestem wróżką.
Innym razem zakończenie sezonu. Przyjeżdżamy na bankiecik, ale salka ponura, nikogo nie ma, prezesa też. Myśmy się trzymali dużą grupą, razem z żonami, postanowiliśmy pojechać do mnie do domu. Kupiliśmy kurczaczka, piliśmy piwo, a dziewczyny wino. Nagle wpada prezes Sieja.
– Tak myślałem. Gdzie wy możecie być? U Zenka. Z powrotem mi na salę, ale już! Tak nie będzie.
I dopiero się rozkręciło zakończenie sezonu.
Grał pan w meczu Tygodnik Miliarder – Europa Team, gdzie rywalem był choćby Klaus Allofs?
Grałem, chyba połowę. Wiadomo nie od dziś, że pan Sieja i jego świta miewali czasem szalone pomysły. I takim pomysłem był też ten mecz.
Grał pan też z Krzysztofem Nowakiem w Pniewach.
Wielki talent, wielki szacunek dla niego. Od razu rokował. Profesjonalista wielki, poświęcał się piłce. Fajny kolega, zawsze wszystkich traktował z szacunkiem, na boisku dobrą robotę robił. Tak samo jak Tomek Rząsa. My jechaliśmy na mecz, to się w karty grało czy jeszcze co innego robiło, żeby czas zabić. A Tomek słuchaweczki, język angielski, język niemiecki.
Gdy gole w Ekstraklasie strzelał Grzegorz Piechna, kibicował mu pan? Historia jakby znajoma.
Tak, podobna. Wpadł jak meteor, rozbił bank, odjechał. Ta różnica, że Grzegorz zagrał w kadrze. Miał coś w sobie, też ten dryg do strzelania goli.
Nawet wyjazd zagraniczny okazał się u niego rozczarowaniem i stał się początkiem końca, tak jak u pana.
Zupełnie czegoś innego się spodziewałem. Pan Fogiel przywiózł mnie do Lyonu, zostawił i wsiadł w pociąg do Paryża. Zostawił mnie na pastwę samego siebie, bez znajomości języka, bez niczego. To był dla mnie szok. Co ja tutaj robię? Co ja tu w ogóle robię? Jak mam się porozumieć? Transfer nie był moim pomysłem, w zasadzie po Petrochemii dostałem informację, że następnego dnia mam być we Francji. I tyle. W pierwszym meczu kontuzja. Pieniądze w ogóle nie popłynęły. Krótko mówiąc, oszukali mnie. Jeszcze tata rozchorował mi się na raka. Po prostu wróciłem. Mówili mi, żebym zgłosił sprawę do FIFA, odzyskałbym pieniądze na pewno, ale pan Fogiel tonował: panie Zenku, znajdziemy klub w Polsce, nie ma co ciągać po sądach. I tak się skończyło, że wróciłem do Gorzowa.
Jeszcze był epizod w Aluminium Konin, które szykowało drużynę na awans.
Zaproponowali mi przyjście do Górnika, który wkrótce stał się Aluminium. W Stilonie wyglądało to bardzo krucho. Konin to fajna przygoda, choć nie byłem tutaj długo, to na pożegnanie dostałem wielką flagę od kibiców, a od drużyny wielkiego, czterolitrowego szampana, który do dzisiaj stoi w domu. Fajnie wspominam wszystkich, poza może trenerem Białkiem, który uparł się, że zrobi ze mnie dżokera. Nawet rada drużyny poszła negocjować, żebym grał od początku, ale nic to nie dało. Po roku znów byłem w Gorzowie. Jeszcze zostałem królem strzelców III ligi, ale 28 października podczas rozruchu na środkowej płycie, wyjątkowo już śliskiej, złamałem nogę. Właściwie było po zabawie. Jeszcze próbowałem wrócić, ale po rozmowie z żoną uznałem, że nie ma sensu. To odpowiedni wiek, żeby skończyć, już się nagrałem. Od razu pojawiły się propozycje szkoleniowe, więc w naturalny sposób przeszedłem na ławkę trenerską.
Był taki mecz po powrocie do Gorzowa, który wywołał wielkie emocje u kibiców. Prowadziliście z Lechią Zielona Góra 2:0, by przegrać 2:3. Lechia potrzebowała wtedy punktów, na was wylały się wiadra pomyj, zarzucano wam, że mecz został ustawiony.
Co mam powiedzieć? Strzeliłem gola na 1:0. Nic nie wskazywało, że stracimy punkty, że nagle Lechia się obudzi. Wyglądało to tak, jakby po zmianie stron poniosła nas pewność siebie. A potem jakieś podejrzenia, że wzięliśmy pieniądze, że jakieś obietnice doszły. Niby wszyscy wiedzieli, a dowodu ani jednego. Nie mam z czego się tłumaczyć. Ja, który tyle serca tej drużynie zostawiłem, który jej kibicowałem od dzieciaka? Nie mam z czego, tylko winny się tłumaczy. Nie pomogło mi to, że w następnym meczu graliśmy z Polonią Bytom, a karnego uwidziało mi się strzelić panenką. Marek Bęben złapał łatwo piłkę. Poszła kolejna porcja gwizdów, a trener wściekł się, posłał niecenzuralne słowa w moim kierunku.
– Zgłupiałeś?!
– Jak zgłupiałem to mnie zmień.
I mnie zmienił. W 20 minucie. Przegraliśmy 0:2.
Co by pan zrobił inaczej w swojej karierze?
Każdy Polak jest mądry po szkodzie. Na pewno nie wyjeżdżałbym do Francji, to było niepotrzebne. Ale co poza tym? Może należało od razu iść do Celulozy? Może za długo byłem w Stilonie? Nie wiem. Tak naprawdę żałować nie ma czego. To była wspaniała przygoda, mnóstwo szczęśliwych chwil przeżytych dzięki piłce, wspaniali ludzie, których poznałem i z którymi do dziś trzymam kontakt. W sumie nawet ta Francja – chociaż człowiek trochę pozwiedzał!
Dziś czym się pan zajmuje?
Trenerką w niższych klasach. Byłem w III lidze, w IV. Teraz zrobiłem krok do tyłu, pomogłem drużynie utrzymać się w okręgówce, a teraz jesteśmy na 2 miejscu i powalczymy o awans.
Jest pan szczęśliwym człowiekiem?
Powiem tak: byłem. Dwa i pół roku temu żona mi zmarła. Bardzo mi jej brakuje. Syn mieszka niedaleko, mam już wnuczka, córka jest w Anglii i ma swoją rodzinę, ale nie jestem tak szczęśliwy jak byłem, na pewno nie. I chyba już nie będę. Zbyt mocno kochałem żonę, żeby teraz tak nagle zapomnieć.
Rozmawiał Leszek Milewski
Fot. Newspix