Gdybyśmy mieli wymienić dziesięć najważniejszych meczów reprezentacji Polski w tym wieku, to niewykluczone, że znalazłyby się tam przynajmniej dwa starcia z Portugalią. A być może nawet i trzy. Klęska 0:4 na mundialu w Korei i Japonii, która spuentowała tamten nieudany turniej. Zwycięstwo 2:1 z 2006 roku, które było jednym z najlepszych meczów kadry w ostatnich kilkunastu latach. I porażka po karnych na francuskich mistrzostwach Europy, która stała się ulubioną porażką polskich miłośników gdybania. Z bohaterami tamtych bojów przypominamy co się działo wtedy na boisku i poza nim.
***
POLSKA – PORTUGALIA 0:4, czyli wielki atleta, pękanie kozaków i kaplica w szatni
– Oni mają teraz taką samą odprawę jak my. Mówią „siadamy na Polaczków, strzelamy na 2:0 i mamy spokój”. A my nie możemy im pozwolić grać. Jeśli będą zbyt swobodnie rozgrywać piłkę przy nas, to znak, że dzieje się źle. Oni nie mają w mentalności obrony – mówił na przedmeczowej odprawie Jerzy Engel. Atmosferę przygotowań oddają fragmenty filmu „W kadrze”, który Canal+ zrealizował podczas mundialu w Korei i Japonii.
W sensie matematycznym porażką z Portugalią przegraliśmy tamten mundial. Po tym meczu było już pozamiatane i biało-czerwoni do trzeciego meczu w fazie grupowej podchodzili już jak do starcia o złote kalesony. Jednak pozostają wątpliwości, czy o „być albo nie być” na mistrzostwach sprzed czternastu lat nie zadecydowała już porażka 0:2 z Koreą? Atmosfera w zespole po tamtych starciu była już gęsta. Mało tego – była już gęsta jeszcze przed wylotem do Azji. A to przez kontrowersyjne powołania Engela (przede wszystkim brak Tomasza Iwana, czołowej postaci w szatni ówczesnego zespołu), konflikt wokół podziału pieniędzy z kontraktów reklamowych. Kadra – po pierwszym awansie na mundial od szesnastu lat – stała się przecież wówczas rozchwytywanym produktem i nośnikiem reklamy, a PZPN nie wiedział jak z tym wszystkim sobie poradzić. To niosło ze sobą tarcia. Reprezentanci popadli też w konflikt w mediami, Piotr Świerczewski był bliski pobicia jednego z dziennikarzy.
Napompowany do granic możliwości balon z oczekiwaniami wobec reprezentacji pękł po porażce 0:2 z Koreą Południową. Wspomniany Świerczewski opowiada, że po tamtej klęsce, a przed starciem z Portugalią byli bardzo nerwowi. – Pamiętam, że byliśmy bardzo nabuzowani przed tym starciem. Bardzo chcieliśmy wygrać, a tym samym zrehabilitować się za porażkę z Koreą Południową. I być może to nas zgubiło.
Do przerwy jeszcze nie było tak źle. Polska przegrywała 0:1 po golu Pedro Paulety. Zdobyła też bramkę, ale sędzia jej nie uznał, bo dopatrzył się faulu przed trafieniem do siatki przez Pawła Kryszałowicza. Po przerwie polska obrona gubiła się kompletnie, a Portugalczycy robili to, czego obawiał się Engel – bawili się grą. – Zapłaciliśmy dużą cenę za ryzyko, które musieliśmy podjąć w tym spotkaniu. Remis nic nam nie dawał, musieliśmy wygrać, aby pozostać dalej w grze. Zagraliśmy trochę na hurra, a już wtedy się tak nie grało. Portugalczycy wykorzystali nasze błędy i zdecydowanie wygrali. Wydaje mi się jednak, że nie zasłużyliśmy wtedy na tak wysoką porażkę. Strzeliliśmy nawet gola, ale został nieuznany. Trochę szkoda tego starcia, bo mam wrażenie, że wynik mógł być przynajmniej niższy – wspomina Świerczewski.
Szwy, z których szyty był tamten zespół, pękały w trakcie meczu. Choć to rywale mieli przewagę, to do przerwy nie była ona aż tak widoczna. Dopiero po przerwie zespół biało-czerwonych totalnie się rozsypał. Trafnie tamten proces pękania opisał niedawno na naszych łamach Michał Żewłakow. – Gdyby zapytał się pan któregokolwiek z członków drużyny z 2002 roku o to, czy pękł, żaden by się do tego nie przyznał. A pewnie prawda jest taka, że każdy z nas pękł w jakimś momencie. Przy 0:1, 0:2, czy 0:3 z Portugalią ciężko grać kozaka – przyznawał wprost.
Katem Polaków okazał się Pedro Pauleta. – To król strzelców ligi francuskiej, trzeba go darzyć szacunkiem, ale pokażmy mu, że to tylko liga francuska – mówił Engel na odprawie. Ten król strzelców „tylko ligi francuskiej” bawił się stoperami kadry jak trampkarzami. Fraszka o „wielkim atlecie”, którego ogrywał Pauleta, ciągnie się za Tomaszem Hajto do dziś. – Wszyscy z tamtego meczu zapamiętali hat-trick Paulety, któremu oczywiście niczego nie odbieram. Zagrał fantastyczny mecz. Generalnie było jednak tak, że my zagraliśmy słabo, a nie oni fantastycznie – twierdzi „Świr”.
Innego zdania jest Maciej Żurawski, w tamtym meczu zmieniony po przerwie: – Sztycha wtedy nie zrobiliśmy, taka prawda. Portugalczycy pod każdym względem byli lepsi, super mecz rozegrał Pauleta. Szkoda, że przegraliśmy aż tak wysoko. Od samego początku czuliśmy, że rywale mają zdecydowanie lepszy dzień niż my, że przewyższają nas, że są nakręceni. Staraliśmy się nawiązać walkę, nie wiedzieliśmy jednak, w jaki sposób. Pozostawało się cieszyć, że w ogóle na ten mundial pojechaliśmy. Dla mnie to niebywałe doświadczenie, zwłaszcza że do kadry wskoczyłem w ostatniej chwili przez czyjąś kontuzję. Dostałem szkołę sportowego życia – mówi „Żuraw”.
W szatni po bolesnej porażce 0:4 była tzw. kaplica. Nikomu nie chciało się odzywać, każdy wlepiał wzrok w podłogę i siedział cicho. – To chyba najbardziej zapadło mi w pamięć. Widok tamtej szatni po meczu. Że była kiepska atmosfera? Powiedziałbym, że atmosfery nie było w ogóle. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że odpadliśmy z mundialu – kończy Świerczewski.
POLSKA – PORTUGALIA 2:1, czyli Matrix, głową między jajami i
– Pan kojarzy Tomka Smokowskiego z Canal+, prawda? No to „Smok” wysłał mi około 20. minuty SMS-a, którego odczytałem dopiero po meczu. A brzmiał on mniej więcej tak… „Kurwa, Bobo, to jest jakiś Matrix!”. Tak tę Portugalię gnietliśmy – zaczyna wspominki Bogusław Kaczmarek. Był 2006 rok, Portugalia była wicemistrzem Europy i czwartą drużyną świata, a nasi na Stadionie Śląskim po pół godzinie gry mogli prowadzić z nią 3:0.
Polska weszła kiepściutko w tamte eliminacje do Euro 2008. Porażka 1:3 z Finlandią, remis 1:1 z Serbią i wymęczone zwycięstwo nad Kazachstanem. Kadra powoli rosła, ale dopiero na Portugalii doszło do przełamania – nie tyle zwycięstwa, co wyraźnej poprawy stylu gry. – Szczerze mówiąc nie byłem zaskoczony, że zaliczyliśmy tak dobry mecz. W końcu zagraliśmy na miarę naszych możliwości i oczekiwań kibiców – twierdzi jednak Jacek Krzynówek: – Jasne, początek eliminacji mieliśmy niespecjalnie dobry, ale nie zapominajmy o tym, że wtedy drużyna była w przebudowie. Mieliśmy nowego trenera, który musiał zrobić porządki i wprowadzić swoją wizję. Potrzeba było trochę czasu, by zaczęło wszystko funkcjonować, tak jak byśmy sami sobie tego życzyli. W piłce nie jest tak, że wszystko odwrócimy do góry nogami i od razu przyjdą efekty. Po prostu musieliśmy pojąć system Leo Beenhakkera.
Żeby pojąć, z kim wówczas graliśmy, trzeba przytoczyć gwiazdy tamtej Portugalii. W obronie zwycięzcy Ligi Mistrzów sprzed dwóch lat z Porto – Ricardo Carvalho (wtedy już gracz Chelsea) i Nuno Valente. W pomocy Costinha i Petit, ale przede wszystkim Deco, który już wówczas kierował grą Barcelony. Na skrzydłach Simao, który rok później trafił z Benfiki do Atletico, oraz wchodzący już na szczyt Cristiano Ronaldo.
– Swoją szansę upatrywaliśmy w tym, że widzieliśmy ich mecz z Duńczykami. Brakowało im równowagi między defensywą a ofensywą. Gdy szli do przodu, to na hurra. Jeśli tracili piłkę, to nie radzili sobie w odbudowie obrony. Chcieliśmy wykorzystać te braki – opowiada Kaczmarek: – Wiedzieliśmy o nich wszystko. Napoleon twierdził, że w wojnie najważniejsza jest kuchnia i informacja. Kuchnią u nas były treningi i przygotowanie piłkarskie, a informacje mieliśmy z wywiadu, obserwacji, analizy rywala.
Doszło nawet do tego, że odpowiedzialny za oglądanie Portugalii Kaczmarek oglądał zamknięty trening Ronaldo i spółki. Wkręcił się tam wraz z grupą dzieci niepełnosprawnych. – Ja to w ogóle bym na taki pomysł nie wpadł, ale namówił mnie taki Andrew, przyjaciel Franza Hoeka. Ten Andrew często do nas przyjeżdżał, wielki chłop, bo prawie dwa metry miał. Taki typowy kowboj-cwaniak, Amerykanin, wszędzie się wcisnął. No i Portugalia miała trening, ale otwarte było tylko piętnaście minut. Później wyganiali. Ale dzieci na wózkach inwalidzkich dostały pozwolenie, by zostać. No i my się tam z tym Andrew wmieszaliśmy w tłum, pomagaliśmy pchać wózki, nikt nas nie wyrzucał z tego stadionu. Oglądamy, oglądamy, a tu nagle Helder Postiga pada na boisko i go znoszą. Andrew poszedł do fizjoterapeutów, a ci mu gadają, że ma kontuzję łydki i z nami nie zagra. Więc wiedzieliśmy, że nie mają nominalnego napastnika i w jakim ustawieniu zagrają. W to nam graj! – wspomina „Bobo”.
Stadion Śląski udało się zapełnić, choć część biletów została rozdana. Doping jednak niósł się po stadionie. – Do dziś pamiętam fantastyczny doping kibiców, który było słychać od początku meczu. Fani byli naprawdę rewelacyjni, co dodatkowo nas uskrzydlało – zapewnia Krzynówek. Żurawski wtóruje: – W pamięci mam kapitalny doping z tamtego starcia, pełne trybuny. Bywało, że na Stadionie Śląskim trochę przeszkadzały wuwuzele, ale wtedy było super.
W dziewiątej minucie kibice oszaleli – Maciej Żurawski dośrodkował z prawej flanki do Smolarka, ten zgrał do Mariusza Lewandowskiego, który uderzył na bramkę. O ile Ricardo z uderzeniem „Cyca” sobie poradził, o tyle przy dobitce „Ebiego” nie miał już szans. – Ale już mniejsza o tego gola. My chwilę później mieliśmy akcję, gdzie wymieniliśmy dwanaście podań do przodu na jeden kontakt. Wynik był bardzo dobry, ale gra nawet lepsza. A przecież po 18. minutach prowadziliśmy z wicemistrzami Europy 2:0! – emocjonuje się Kaczmarek.
– Byliśmy bardzo mocno skoncentrowani, ale przede wszystkim nie myśleliśmy, co pokaże Portugalia. Skupialiśmy się niemal wyłącznie na tym, jak my mamy zagrać. Liczyło się to, co my mamy robić – wyjaśnia Żurawski: – Szybko objęliśmy prowadzenie, dostaliśmy wiatru w żagle. Nie daliśmy się jednak zwariować, nie uznaliśmy, że już nic złego się nie stanie i będzie z górki. Taktyka się nie zmieniła – również po drugim golu – i do końca ją realizowaliśmy. Przy 2:0 nabraliśmy luzu, zrobiło się bezpieczniej, człowiek chętniej ryzykował, ale w granicach rozsądku. Ani przez moment nie czuliśmy, że tracimy kontrolę nad wydarzeniami.
Na 2:0 trafił ponownie Smolarek, który wykorzystał to, o czym sztab Beenhakkera tak często wspominał w analizie – Portugalczycy nie potrafią odbudować ustawienia po stracie piłki. Wygrany pojedynek Grzegorza Rasiaka na połowie rywali pozwolił na dogranie prostopadłej piłki do „Ebiego”. Ten miał jeszcze czas, by zerknąć w kierunku sędziego asystenta i bombą pod poprzeczkę podwyższył prowadzenie. A jeszcze przed przerwą mogło być nawet i 4:0, bo sytuacji strzeleckich nie brakowało.
– Moja główną robotą było to, żeby przy każdej stracie piłki cofać się do linii środkowej i pomagać drugiej linii w defensywie. Wszyscy mieliśmy być blisko siebie, grać bardzo wąsko i być agresywni w odbiorze. Niestracenie bramki, to miał być punkt wyjścia, choć oczywiście gdy już piłkę odzyskiwaliśmy, mogliśmy szybko zaatakować czwórką zawodników. A wtedy zadanie polegało na tym, żeby każdą taką akcję zakończyć strzałem. I to nam wychodziło, odbieraliśmy piłki wysoko, co ułatwiało dalsze kroki – tłumaczy Żurawski.
– Po meczu Grzesiek Mielcarski, który komentował ten mecz, rozmawiał z Deco i ten się pytał, czy to ta sama kadra, co ledwo ograła Kazachstan, bo nie chce mu się wierzyć. Cała trzynastka, bo zrobiliśmy tylko dwie zmiany, zagrała wspaniale. To był jeden z najlepszych meczów kadry ostatnich kilkudziesięciu lat. Bo jeszcze pewnie gdzieś tam mogły z nim rywalizować spotkania z Niemcami, z Holandią czy z Belgią. Ale za mojej pracy przy kadrze lepszego meczu już nie zagraliśmy. Po meczu tylko pytali nas „czego wyście im dali do żarcia, że tak zapieprzali?!” – śmieje się ówczesny asystent Beenhakkera. Po końcowym gwizdku nawet na loży VIP-ów zapanował szał, a prezes PZPN, Michał Listkiewicz biegał od jednego oficjela do drugiego i w dzikiej radości rozdawał „miśki”, uściski i całusy.
– Najbardziej zapadła mi w pamięć nasza agresywna gra, wyeliminowanie Cristiano Ronaldo i dublet Euzebiusza Smolarka – mówi Krzynówek.
– Grzesiu Bronowicki to Ronaldo do kieszeni schował, ale uczulaliśmy go, żeby jakoś wielce się nie przejmował tym, że zagra na gwiazdę Manchesteru – przypomina Kaczmarek.
– Cristiano Ronaldo nie istniał na boisku. W którejkolwiek strefie się znalazł, przeważnie był powstrzymywany. Sam też chyba miał kiepski dzień, nic mu nie wychodziło, ale główna tu zasługa naszych obrońców – zauważa „Żuraw”.
Kto wie, czy Ebiego Smolarka – zdobywcę dubletu – nie przyćmił Grzegorz Bronowicki. Ten Bronowicki, który w kadrze grał dopiero drugi mecz. Ten sam, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej bronił barw Górnika Łęczna, a na zgrupowanie jechał już jako legionista. Bronowicki założył Ronaldo chomąto. Portugalczyk nie istniał w tym meczu, a ten, który go krył, przeszedł do historii polskiej piłki. Chociaż nieco w cieniu przeszedł bardzo dobry występ Mariusza Lewandowskiego, przy którym bezbarwny był Deco, czy Pawła Golańskiego, który przykrył Simao.
– A sprzedam panu jeszcze jedną anegdotę. Umówiliśmy się z tymi Portugalczykami, że koszulkami chłopcy wymienią się dopiero w szatniach. No i po meczu nasz dyrektor techniczny zebrał te koszulki i idzie do ich szatni. A oni co? Głowy uwieszone między jajami i mówią, że wymiany nie będzie! Przybici byli. Później wzięli chyba czterech naszych na kontrolę dopingową – uśmiecha się asystent Beenhakkera.
Niemal rok później również urwaliśmy punkty Portugalii – i to na wyjeździe. Wtedy skończyło się 2:2, ale Polacy nie grali już z takim polotem, nie tworzyli sobie tylu sytuacji strzeleckich i nie byli tak pewni w defensywie. – Tam faktycznie trochę pomogło nam szczęście. Nie graliśmy już tak dobrze jak w pierwszym meczu. Portugalczycy mieli przewagę, stwarzali sytuacje i wszystko wskazywało na to, że przegramy. Ale mieliśmy Jacka Krzynówka, słupek, plecy bramkarza i udało się zremisować. Fart w piłce też czasem trzeba mieć, bez niego trudno myśleć o sukcesach – wspomina tamto spotkanie Żurawski: – Przypuszczam, że na rewanż byli już zmobilizowani, chcieli się odegrać. Porażka w Chorzowie mogła być dla nich powodem do wstydu, może nawet odebrali to jako kompromitację. Nie do końca im się udało, w dwumeczu okazaliśmy się lepsi.
– Czyli zdobyliśmy cztery punkty na Portugalii. Sześć na Belgii, a w ich kadrze grali już wówczas Kompany, Fellaini, Vermaelen, Vertonghen, to były też początki Mertensa. W Serbii byli sami piłkarze z czołówki lig europejskich, zawodnicy Milanu czy Interu. A czemu to się później spieprzyło? To pan zadzwoni innym razem, bo to byśmy kolejną godzinę musieli przegadać – puentuje Kaczmarek.
POLSKA – PORTUGALIA 1:1 (k. 3-5), czyli wsparcie Kuby, płaczący Fabiański i urwana droga
Jeśli mecz z 2002 roku był realnym odzwierciedleniem różnicy klas między nami a Portugalią. I jeśli spotkanie z eliminacji do Euro cztery lata później było pięknym zaskoczeniem rywala i popisem gry Polaków. To w takim razie jak nazwać starcie polsko-portugalskie z ćwierćfinału francuskiego Euro?
Rozczarowaniem? I tak osiągnęliśmy dużo, bo przecież lepsze na papierze reprezentacje odpadały przed nami.
Frustracją? Raczej nie, bo przegraliśmy przecież z późniejszymi mistrzami Europy, którzy w meczu z biało-czerwonymi byli po prostu lepsi o włos.
To może niedosyt? Oj tak, to określenie pasuje tutaj jak ulał.
Trafnie tamto spotkanie opisał w naszym magazynie „Orły 2018” Kamil Grosicki: – Był ćwierćfinał, wszyscy byli z nas dumni, ale tak naprawdę nic nie ugraliśmy. Jak teraz na spokojnie sobie o tym przypominam, to brakowało tyle (Grosicki praktycznie przyciska kciuk i palec wskazujący do siebie – red.) i moglibyśmy w finale grać. Potem gralibyśmy z osłabioną Walią. To kolejny wyrównany mecz. Masz szansę na finał, a wszyscy widzieli, co tam się wydarzyło. Portugalia oddała jeden strzał i zdobyła mistrzostwo.
W pamięć wryło się jednak kilka pozytywów. Akcja bramkowa Polaków była znakomita, choć trochę fartowna – przerzut Łukasza Piszczka dość szczęśliwie dotarł do Kamila Grosickiego, ten bujnął rywalem na skrzydle, dograł do Roberta Lewandowskiego, który mocnym strzałem przełamał się na Euro. Później mieliśmy jeszcze okazje strzeleckie, ale ani Milik, ani Lewandowski po raz drugi, ani Grosicki nie podwyższyli prowadzenia.
I choć ponownie Ronaldo w starciu z Polakami nie błyszczał, to na piedestał wszedł Renato Sanches. Jeszcze przed turniejem zaklepał go sobie Bayern Monachium, ale zanim zjawił się w nowym klubie, to ostudził wszystkie puby w Polsce strzałem z dystansu. Piłka po drodze otarła się jeszcze od nóg Krychowiaka i myląc Fabiańskiego wpadła do siatki.
– Na Euro tak się złożyło, że mogliśmy zrobić coś historycznego. Mało zabrakło, abyśmy byli w finale. Drabinka była idealna. Drużyny same się eliminowały. My mało strzelaliśmy, ale graliśmy dobrze w obronie. Portugalię mogliśmy pokonać w karnych. Z Walią też byśmy sobie poradzili. Bale’a nosili na noszach, a poza tym byli już happy, że tam się dostali – mówił w „Orłach” Zbigniew Boniek.
Z tamtego starcia zapamiętamy na pewno karimaty, które biało-czerwoni dostali tuż przed dogrywką, by mieć gdzie przez chwilę odpocząć. Zapamiętamy ten skok adrenaliny, gdy Ronaldo dostał podanie za linię obrony i ulgę, gdy Portugalczyk skiksował tuż przed Fabiańskim.
A później te karne – w pierwszej serii nikt się nie pomylił. W drugiej również. W trzeciej też. Aż wreszcie w czwartej – Nani trafił w prawe okienko, natomiast płaski strzał Błaszczykowskiego obronił Rui Patricio. Kilkadziesiąt sekund później byliśmy już poza turniejem, a wyrzucił nas z niego pewny siebie Ricardo Quaresma.
– Kuba był naszym najlepszym zawodnikiem na mistrzostwach, z Portugalią grał kapitalne 120 minut i nieszczęśliwie uderzył z wapna. Ale po tym niestrzelonym karnym, po tym jak to przeżył, ludzie go chyba jeszcze bardziej pokochali. Widać, że kibice są z nami na dobre i na złe – opowiadał Grosicki.
A puentą tamtego turnieju był łamiący się głos Łukasza Fabiańskiego, do którego nikt nie miał pretensji za turniej, a który przed kamerami Polsatu ze łzami w oczach mówił: – Nie pomogłem drużynie. W takich sytuacjach liczy się na bramkarza, a ja… no…