Reklama

Skomplikowane dzieje „Kotła Czarownic”

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

10 października 2018, 21:50 • 33 min czytania 9 komentarzy

6 czerwca 1973 roku. Tuż po rozpoczęciu drugiej połowy meczu z Anglią, reprezentacja Polski wychodzi, zupełnie sensacyjnie, na dwubramkowe prowadzenie. Fenomenalny tamtego dnia Włodzimierz Lubański przycisnął niechlujnego w przyjęciu Bobby’ego Moore’a, żywą legendę brytyjskiego futbolu. Wyłuskał futbolówkę spod jego nóg, popędził w stronę bramki strzeżonej przez Petera Shiltona i huknął po ziemi, tuż przy bliższym słupku. Sto trzydzieści tysięcy widzów – tylu się doliczył słynący z rozmachu Jan Ciszewski – ryknęło z radości, żeby już kilka chwil później zamrzeć w niemym przerażeniu, gdy tego samego Lubańskiego, targanego spazmami bólu, ze stadionu zabrała karetka pogotowia.

Skomplikowane dzieje „Kotła Czarownic”

Dwie sytuacje, które zdarzyły się w przeciągu zaledwie siedmiu minut, jak w soczewce skupiają całą historię Stadionu Śląskiego. Monumentalnej areny, będącej przed laty świadkiem wielkich triumfów polskiego futbolu, ale i wyjątkowo ponurych dla naszej piłki chwil. Pomnika. Odrestaurowanego po latach, lecz horrendalnym kosztem.

Wtedy, w czerwcu 1973 roku, do Chorzowa zjechali kibice nie tylko ze Śląska, ale i z całej Polski. Znakomita część z nich dotarła na mecz – mówiąc poetycko – w dobrym chmielu, co zresztą do dziś nie jest niczym nadzwyczajnym przy wszelakich autokarowych wycieczkach, wtedy organizowanych hurtowo przez zakłady pracy. Anglicy zaczęli truchleć już po wyjściu z szatni. Rozochocony tłum grzmiał dopingiem na długo przed pierwszym gwizdkiem arbitra, więc przejście przez stumetrowy, rozbudzający klaustrofobiczne uczucia tunel prowadzący na płytę boiska było dla przyjezdnych przeżyciem cokolwiek traumatycznym.

Gdy Wyspiarze stanęli już na murawie… Wtedy dopiero sparaliżował ich prawdziwy strach. Wokół obiektu unosił się potężny, gęsty dym, wydzielany przez kominy okolicznych zakładów przemysłowych. W świetle jupiterów sprawiał wrażenie oparów dymiących wprost z samego stadionu. Na trybunach wręcz bulgotało z emocji. Gigantyczny, rozwrzeszczany tumult nakręcał się coraz bardziej z każdą minutą.

Reklama

Polacy zastosowali chóralnym śpiewem perfidną presję psychologiczną – uskarżał się ponoć po końcowym gwizdku Alf Ramsey, słynny trener Anglików. – Moim chłopcom ugięły się nogi, kiedy ryknął stutysięczny tłum.

Atmosfera gęstniała z każdą sekundą, biły dymy z hut, trybuny bulgotały zaciekle. Biało-czerwoni wprost demolowali mistrzów świata z 1966 roku. W czterdziestej siódmej minucie meczu prowadzili 2:0. Pewnie nawet nie zdawali sobie sprawy, że stanowili wówczas ekipę szytą na miarę złotego medalu podczas najbliższych mistrzostw świata. Siedem minut później, gdy zwleczono z boiska poturbowanego Lubańskiego, Polacy stali się już „tylko” drużyną na trzecie miejsce mundialu.

Jednak tamtego wieczora w Chorzowie nikt jeszcze w ten sposób nie spekulował. Atmosfera gęstniała, biły dymy, trybuny bulgotały. Narodził się „Kocioł Czarownic”.

*

1667 – jeden z największych zbiorowych procesów o czary w historii Górnego Śląska odbył się latem 1667 roku w Raciborzu. To był późny odprysk „polowania na czarownice”, które przetoczyło się przez Europę. Wtedy zaczęło się to wszystko na Śląsku – zgodnie z opowieścią historyka, Piotra Spyry – całkiem niewinnie. Ot, „jedna baba drugiej babie” wyznała, że powróżyła komuś z ręki. Druga baba – żona piekarza, dla ścisłości – doniosła na pierwszą do sądu i to rozpoczęło falę aresztowań. Wsadzono do wieży wróżącą, wsadzono również chłopa, któremu przepowiadała przyszłość. Donosicielkę też pojmano, dla pewności.

W sumie schwytano szesnaście osób i długo torturowano, domagając się zeznań odnośnie paktów z szatanem. Jeżeli ktoś się przyznał do winy – ucinano mu głowę jeszcze przed spaleniem, w akcie łaski. Pozostali spłonęli na stosie żywcem.

Reklama

1939 – pojawia się pierwszy projekt narodowego stadionu na Śląsku. Na czele komitetu powołanego specjalnie na okoliczność budowy obiektu stanął Adam Kocur, prezydent Katowic. Pierwotna koncepcja zakładała, żeby stadion skonstruować na wzór berlińskiej areny, która gościła uczestników Igrzysk Olimpijskich w 1936 roku. Projekt został już na dobrą sprawę przygotowany, trzeba było tylko ruszyć z jego realizacją.

Oczywiście agresja III Rzeszy na Polskę pokrzyżowała te zamaszyste plany. Sam Kocur – zasłużony powstaniec i oficer – po wojnie nie mógł powrócić do ojczyzny. Podjął studia teologiczne w Rzymie, przyjął święcenia kapłańskie i zajął się działalnością duszpasterską oraz pro-społeczną we Frankfurcie nad Menem, gdzie zmarł.

15 grudnia 1948 – pomysł budowy dużego stadionu na Górnym Śląsku narodził się ponownie podczas kongresu zjednoczeniowego Polskiej Partii Socjalistycznej i Polskiej Partii Robotniczej. Czyli, krótko mówiąc, podczas I zjazdu PZPR. Ostatecznie jednak na pomyśle się skończyło, a sformułowane podczas zjazdu wytyczne, stanowiące podstawę tak zwanego „Planu sześcioletniego”, skoncentrowały się na intensywnej industrializacji kraju i formowaniu państwowych gospodarstw rolnych.

1950 – po dwóch latach klamka wreszcie zapadła, budujemy. Podczas obrad Wojewódzkiej Rady Narodowej w Katowicach zadecydowano, że na terenie formującego się wówczas parku miejskiego w Chorzowie (dziś: Park Śląski; wtedy: Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku, któremu później nadano imię generała Jerzego Ziętka) powstanie stadion narodowy. Projekt architektoniczny powierzono Julianowi Brzuchowskiemu, działaczowi sportowemu i sędziemu piłkarskiemu.

Brzuchowski zaprojektował nie tylko Stadion Śląski, ale i warszawski Torwar, podobnie jak obiekt przy ulicy Konwiktorskiej, gdzie zadomowiła się Polonia Warszawa.

Kierownikiem robót, które rozpoczęły się – z wielkim mozołem – w 1951 roku obwołano Wiktora Pade. Pełną parą prace nad budową stadionu ruszyły dopiero po dwóch latach. Niosły za sobą gigantyczne koszty i wymagały olbrzymiej liczby pracowników. O jedno i drugie w powojennej Polsce było piekielnie trudno. Na budowę stadionu zrzuciły się wszystkie kluby sportowe z okręgu, organizowano specjalne zbiórki i kwesty. Wspomniany Jerzy Ziętek osobiście sprzedawał na stoisku pocztówki, z których dochód przeznaczony był na sfinansowanie kolejnych etapów budowy. Do pracy angażowano kibiców, skłonnych harować nieodpłatnie. Szacuje się, że Ślązacy (i nie tylko) w ramach wolontariatu przepracowali wówczas prawie 600 tysięcy roboczogodzin.

z19389990V,General-Jerzy-Zietek-z-zona-w-towarzystwie-Edwarda

Generał Ziętek (pierwszy z lewej) to do dziś postać kontrowersyjna. Ma na Górnym Śląsku swoich zwolenników. – Gdyby nie on, nie byłoby parku WPKiW, Stadionu Śląskiego, Spodka, szkół, szpitali i dziesiątki innych inwestycji, z których korzystamy do dziś – pisał o Ziętku Marcin Zasada z Dziennika Zachodniego.

Obiekt powstał z piaskowca czerwonego, białego, granitu i betonu. Podczas budowy przerzucono 700 tysięcy metrów sześciennych ziemi. Inżynier Pade przechwalał się, że gdyby całą tę przekopaną ziemię zapakować do dwudziestotonowych wagonów i ustawić na szynach, otrzymalibyśmy pociąg długi na siedemset kilometrów. Na skonstruowanie stadionowych ławek zużyto natomiast 110 tysięcy kilometrów desek.

Stadion Śląski budowano na wyścigi ze Stadionem Dziesięciolecia w Warszawie. Ostatecznie zatriumfowała stolica, wyprzedzając konkurentów o okrągły rok.

22 lipca 1956 – długo wyczekiwane otwarcie Stadionu Śląskiego w dniu Narodowego Święta Odrodzenia Polski, wówczas najważniejszej uroczystości państwowej. Wszystko zorganizowano z klasyczną, socjalistyczną pompą, uświetniono defiladami. Jednak biało-czerwoni tamtego dnia dość gładko ulegli reprezentacji NRD, chyba pozbawieni animuszu przez całą uroczystą otoczkę starcia. – Nasi piłkarze byli tak wzruszeni nowym obiektem sportowym, że strzelili sobie samobójczą bramkę. A gościnność posunęli tak daleko, że przegrali mecz dwa do zera – opowiadał spiker, relacjonując przebieg spotkania.

Rzeczywiście – autorem pierwszego trafienia w historii Stadionu Śląskiego jest Jerzy Woźniak, legendarny obrońca Legii Warszawa, który pechowo zasadził wówczas swojaka. Tym samym zagmatwał całą imprezę. Organizatorzy celowo dobrali Polakom łatwego – przynajmniej na papierze – przeciwnika, a dla strzelca pierwszej bramki na Stadionie Śląskim ufundowano specjalną nagrodę i trofeum, chcąc uczynić z niego narodowego bohatera. – Wszystko wskazuje na to, że puchar powędruje do szafy – frasował się komentator Polskiego Radia Katowice, obserwując dziadowska grę gospodarzy.

Wpadkę polskiej drużyny obserwowało z trybun około stu tysięcy widzów. Najwięcej radochy miały chyba obecne na widowni panie, na które z pokładu przelatującego nad stadionem samolotu zrzucono bukieciki kwiatów. No, przynajmniej tak to później przedstawiono w propagandowej relacji. Ale panowie też się bawili szampańsko. Kiedy sprzątaczki wzięły się do zamiatania pozostałości po kibicach, naliczono przeszło dwa tysiące opróżnionych butelek wódki.

1956 – pierwszym dyrektorem Stadionu Śląskiego został Mikołaj Beljung, zupełnie niesamowita postać. Właściwie miał na imię Miklos, przyszedł na świat na terenie dzisiejszej Rumunii. Jego ojciec był Francuzem, matka Niemką z Siedmiogrodu. Sam Mikołaj uważał się za Węgra i od wczesnej młodości był zapalonym piłkarzem. Występował w wielu amatorskich klubach w Rumunii. Później kręte życiowe ścieżki zaprowadziły go do Francji, gdzie dała o sobie znać jego burzliwa natura – narozrabiał, strzelił w mordę kogoś, kogo nie należało strzelać w mordę i groziło mu za ten występek więzienie.

Żeby uniknąć aresztowania, zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej. Kiedy wymiar sprawiedliwości przestał się nim interesować – natychmiast zdezerterował. Szybko go capnięto i tym razem nie uniknął już pierdla. Więziono go we Francji, również w Hiszpanii. Znowu uciekł, ale w przededniu II Wojny Światowej wszyscy mieli już ważniejsze sprawy na głowie niż uganianie się za jakimś węgierskim awanturnikiem.

Beljung prysnął do Niemiec, gdzie nie przypadły mu do gustu rządy nazistów, więc natychmiast zaangażował się w podziemną działalność anty-hitlerowską. Nie był jednak – przynajmniej jako 25-latek – mistrzem kamuflażu, bo znów dał się schwytać. Ale w 1939 roku Niemcy postanowili go wykorzystać, zamiast więzić i marnować miejsce w celi. Potrzebowali ludzi bywałych w świecie i władających wieloma językami. Wysłali Mikołaja do Katowic, gdzie miał pracować w biurze koordynującym przesiedlanie ludności.

Tam, na początku lat czterdziestych, wypatrzył przez szybę salonu fryzjerskiego wyjątkowo śliczną dziewczynę. Trudno powiedzieć, czy stanowił magnes na kłopoty, czy po prostu jego życiem kierował szereg przedziwnych zbiegów okoliczności. Niemniej, jako obiekt swych westchnień obrał zakonspirowaną działaczkę polskiego podziemia. Nie ukrywał przed nią swoich poglądów, a ona zaangażowała go do Związku Walki Zbrojnej, później przemianowanego na Armię Krajową.

Beljung został szpiegiem. I to szpiegiem działającym z rozmachem, jakiego by się nie powstydził kultowy Hans Kloss.

Wcielał się na zmianę w rolę dwóch Niemców – oficera SS, Karla Heimbacha. Pracownika katowickiej administracji, wybuchowego, ordynarnego, budzącego grozę. Kolejnym wcieleniem był Peter Andron, wiedeński przedsiębiorca. Dystyngowany i szarmancki. Z tym pierwszym spotykali się SS-mani, tego drugiego na swojej drodze napotykali wysoko postawieni niemieccy biznesmeni. Wszystkim ginęły z toreb ściśle tajne dokumenty, z szuflad znikały pieczęcie i bezcenne pisma.

Ale któż mógł podejrzewać o kradzież złowrogiego Heimbacha, czy też uroczego Androna? Obaj panowie na podstawie skradzionych pism dokonywali między sobą kolejnych operacji finansowych, z których zysk lądował w kasie śląskich oddziałów AK.

4f6b4c0850567_o

Fałszywe dokumenty Beljunga.

Najbardziej brawurowa akcja agenta – akurat w wersji SS-mańskiej – miała jednak miejsce nie na Śląsku, lecz we Ostrawie. Udał się tam, chcąc uzyskać dla ruchu oporu pięćset sztuk broni. Niestety, spieprzył robotę i przedstawił czeskiej urzędniczce źle sporządzone pismo. Żeby uniknąć zdemaskowania, musiał salwować się wrodzonym tupetem. Dostał ataku wściekłości, zrugał wszystkich obecnych na czym świat stoi i pomaszerował wprost do biura szefa miejscowej pozycji. Dowodził, że pismo zostało napisane błędnie, bo sporządzał je wojenny weteran – inwalida postrzelony w głowę. Niemiec był pod takim wrażeniem tej historii, że osobiście sygnował zgodę na wydanie pistoletów krewkiemu Heimbachowi – czyli Beljungowi.

Spryciarz nie został schwytany, choć w końcu nawywijał już tak wiele, że musiał zbiec ze Śląska i ukryć się w Wiedniu. Tam dybała na niego Helena Matejanka, znana częściej jako „Krwawa Julka”, słynna gestapowska kolaborantka. Ostatecznie jednak Mikołaj powrócił szczęśliwie do Katowic, został działaczem i trenerem piłkarskim, a także prowadził kultową restaurację „Hungaria” przy ulicy Mariackiej.

20 października 1957 – jedno z największych sportowych wydarzeń w dziejach Stadionu Śląskiego. Triumf reprezentacji Polski nad drużyną Związku Radzieckiego. Bohaterem spotkania został Gerard Cieślik. Autor dwóch trafień, które pozwoliły biało-czerwonym odnieść zwycięstwo 2:1. – Gra toczy się niemal stale pod bramką radziecką! Nasi chłopcy wykazują zdumiewającą szybkość, piłka klei im się do nóg. Jeden z najlepszych bramkarzy świata Lew Jaszyn ma pełne ręce roboty – ekscytował się lektor kroniki.

Sukces był tak ogromny i niespodziewany, że cały kraj pogrążył się w euforii. Do tego stopnia hucznej, iż centrala PZPR zaczęła się zastanawiać na jak wiele można sobie pozwolić, świętując niewątpliwy sukces sportowy, żeby jednocześnie nie rozwścieczyć moskiewskich towarzyszy. Których wpadka reprezentacji ZSRR ubodła do żywego. Panowała wówczas polityczne odwilż, ale wypadało dmuchać na zimne. Ostatecznie jednak Sowieci zrewanżowali się Polakom później, wygrywając 2:0 na neutralnym terenie w Lipsku, niesieni dopingiem żołnierzy Armii Czerwonej, stacjonującej w NRD. Jednak pamiętny dublet Cieślika to wciąż jeden z najwybitniejszych indywidualnych występów w dziejach reprezentacji Polski.

Łóżka są więcej niż beznadziejne. Wychodzi się z nich rano tak połamanym, że trzeba specjalnej gimnastyki żeby dojść do siebie. Poza tym nie można na nic narzekać. Chyba tylko na to, że pierwszego dnia zgrupowania nie mieliśmy do dyspozycji autokaru i na stadion musieliśmy iść pieszo – delikatnie uskarżali się reprezentanci Polski tuż przed sensacyjnym triumfem. Dowodząc, że jest w polskim futbolu pewnego rodzaju ciągłość – zawsze coś tam w przedmeczowych przygotowaniach zostaje spierniczone. A to łóżka twarde, a to trening w upale. Cóż, w natłoku organizacyjnych kłopotów, kwestie zakwaterowania mogły umknąć działaczom.

Bo mecz z ZSRR naprawdę odmienił historię samego stadionu. Zamontowano na nim wreszcie porządny zegar, wzmocniono ogrodzenie, stworzono nawet stadionową izbę wytrzeźwień. Mając w pamięci nieopisane pijaństwo podczas pierwszego starcia z NRD. – Tego lub owego jegomościa zbyt głośno krzyczącego pod wpływem alkoholu odosobni się tam i nie będzie on siał wśród zrównoważonej większości publiki nastroju podniecenia i zapalczywości – tłumaczono w kronice. Fakt – tylko tego brakowało, żeby podpity tłum zaczął na szeroką skalę wywrzaskiwać nieprawomyślne hasła.

Cieślika za tamten mecz nie spotkały żadne zaszczyty. Nie dostał specjalnej nagrody, nie spotkały go najmniejsze honory. Kibice znieśli go z murawy na rękach i o jego wyczynie rozprawiali jeszcze przez długie lata, właściwie rozprawiają do dziś. Zaskarbił sobie miłość całej Polski, zwłaszcza Śląska. I tyle. Sam zawodnik, jak dotychczas, ciężko pracował, a na mecze dojeżdżał rowerem lub tramwajem.

1958 – kolarze po raz pierwszy wystąpi na Stadionie Śląskim już rok wcześniej, to prawdziwe emocje pojawiły się dopiero w 1958 roku. Choć oczywiście sam debiut Wyścigu Pokoju na chorzowskim obiekcie również wzbudził sensację. Tym bardziej, że Polacy naprawdę pasjonowali się tymi zawodami. Nie obyło się bez cudacznych atrakcji – w oczekiwaniu na pojawienie się najszybszych zawodników, organizatorzy zafundowali widowni mecz… piłki rowerowej. Jakkolwiek to wyglądało, musiało być naprawdę efektowne.

Ostatecznie wzrok kibiców skoncentrował się na kolarzach. Konkretnie na Belgu, Willym Butzenie, który najszybciej dojechał do mety.

Jednak, jako się rzekło, dopiero później na Śląskim zaczęły się dziać historie niebywałe. W 1958 roku o pierwsze miejsce podczas śląskiego etapu walczyli Piet Damen z Holandii i Romeo Venturelli z Włoch. Wparowali na stadion, pędząc, jak mawiał klasyk, „kierownica koło kierownicy, pedał koło pedała”. Holender wysforował się na prowadzenie, ale na samym finiszu osłabł. Venturelli już się sposobił by go wyprzedzić, gdy – na ostatniej prostej – spadła mu opona i gruchnął na ziemię jak długi. Kończąc ostatecznie etap na piątym miejscu. Damen obronił pierwszą lokatę i wygrał koniec końców całą edycję.

Ciekawie było również w 1966 roku, kiedy czechosłowacki zawodnik Pavel Doleżel pędził w kierunku tunelu prowadzącego w stronę bieżni i mety. Niestety, drogę zajechał mu wóz transmisyjny Telewizji Polskiej, prowadzony przez niedoświadczonego kierowcę. Doleżel przednim kołem uderzył w zderzak i wyleciał w powietrze, katapultowany wprost w tłum gapiów.

Polak tylko raz zwyciężył etap kończący się na Stadionie Śląskim. Był to Stanisław Gazda, ulubieniec śląskiej publiczności. – Na ulicy chłopcy i dziołchy leciały po autograf. Gdy chodziłem na spotkania w szkołach, każdy jeden chciał być Gazdą albo Królakiem. Nauczycielki mówiły, że dzieci piosenki o nas śpiewają. Dzięki takiej wizycie w szkole w Czarkowie poznałem żonę. Patrza, stoi młoda dziewczyna, spodobała mi się… Jej się nie za bardzo spodobało, że byłem kolarzem. Bo jeździłem w kolarskich spodenkach, laczkach, białych skarpetkach – wspominał pan Stanisław w rozmowie z noweinfo.pl

Ostatni raz Wyścig Pokoju zagościł na Śląskim w 1968, ale kolarska historia obiektu się nie zakończyła. Z „Kotła Czarownic” wystartował trzeci etap tegorocznej edycji Tour de Pologne.

2 maja 1959 – na Stadionie Śląskim włączono pierwsze w Polsce sztuczne oświetlenie. Debiut stadionowych jupiterów, świecących wówczas z maleńką z dzisiejszej perspektywy mocą 250 luxów, przypadł na starcie Polonii Bytom z Polonią Bydgoszcz (goście chyba zostali oślepieni, bo dostali piątkę w czajnik). Arena mogła wówczas pomieścić – według oficjalnych rachub – 100 tysięcy widzów. 80 tysięcy z miejscami siedzącymi, pozostali musieli zadowolić się obserwowaniem meczu na stojąco. Do obiektu szybko przylgnęło potoczne miano „stutysięcznika”, choć stale pojawiały się kolejne restrykcje związane z bezpieczeństwem na stadionach, więc liczba dopuszczalnej widowni z biegiem lat topniała.

20 czerwca 1959 – do Polski przyjechała Hiszpania, akurat w tamtym czasie reprezentowana również przez Alfredo Di Stefano. Przyjezdni wygrali 4:2, a legendarny zawodnik Realu Madryt trafił do siatki dwukrotnie, ku rozpaczy stutysięcznej widowni.

25 maja 1960 – rok później do Chorzowa zawitał również facet, do którego nie bez kozery przylgnęło miano „Króla futbolu”. Pele i jego Santos gładko rozprawili się z naszą reprezentacją, triumfując 5:2. Prowadzili już zresztą 5:0, dopiero w końcówce wyluzowali i pozwolili gospodarzom na zdobycie honorowych trafień. Brazylijczyk – podobnie jak Di Stefano – wpisał się na listę strzelców dwukrotnie, ale tylko dlatego, że genialny występ w bramce biało-czerwonych zapisał Edward Szymkowiak. Pele był nie do powstrzymania nawet w starciach bark w bark, trudno było go powalić na ziemię choćby faulem. – Pamiętam sytuację, że rozpędzonego Pelego próbował powstrzymać nasz obrońca, Henryk Grzybowski. Nie dał rady. Pele z uwieszonym na szyi Grzybowskim wbiegł w pole karne i strzelił gola – wspominał Jan Kowalski, zawodnik Górnika Zabrze, który wystąpił przeciwko Santosowi.

– To było niesamowite wydarzenie. Większość moich kolegów z drużyny po raz pierwszy widziała zawodników o ciemnej karnacji skóry – zachwycał się z kolei Eugeniusz Lerch z Ruchu.

25 MAJA 1960 ROK MECZ KADRA POLSKI - FC SANTOS Z KSIAZKI STADION SLASKI

Słynna ekipa Santosu, która jeździła po Europie i prała rywali niczym Harlem Globetrotters.

1962 – oddano do użytku słynną, wysoką na czterdzieści metrów wieżę dyspozytorską, która stała się jednym z najbardziej charakterystycznych elementów stadionowego krajobrazu. Na co dzień urzędowali tam pracownicy biurowi, zajmujący się administracją Stadionu Śląskiego. W dniu meczowym wieża zamieniała się w gniazdo organizatorów, niejako centrum dowodzenia. Z biegiem lat przestała pełnić jakąkolwiek istotną funkcję i wraz z przebudową obiektu – przepadła.

18 września 1963 – oficjalny rekord frekwencji na Stadionie Śląskim. Na mecz Górnika Zabrze z Austrią Wiedeń w eliminacjach do Pucharu Europy pofatygowało się około 120 tysięcy widzów. Gospodarze wygrali 1:0, z trudem przedzierając się przez podwójne zasieki obronne rozstawione przez gości. Katowicki Sport nie pozostawiał na przyjezdnych suchej nitki, nazywając ich „jedenastką murarzy”: – Niestety, około 120 tysięcy fanatycznych zwolenników piłkarstwa opuściło stadion w jak najgorszym nastroju. Rozczarowanie spowodowane zostało nie tyle nikłym zwycięstwem Górnika 1:0, a było wielu takich, którzy wierzyli w możliwość wysokiego wyniku, lecz widowiskiem, które mówiąc językiem teatralnym przemieniło się w możliwie złą „szmirę”. „Zasługa” tego spada całkowicie na wiedeńskich gości. Zrobili oni złą propagandę dla piłkarstwa w ogóle a dla futbolu austriackiego w szczególności. Mamy poważne wątpliwości, czy któraś z drużyn polskich będzie miała w najbliższej przyszłości odwagę zaangażować jakikolwiek zespół austriacki, mając w pamięci popis tego „najlepszego”.

Co ciekawe, postawę gości z niesmakiem skwitowali nawet sędziowie. – To był cyrk. Austriacy zachowywali się niesportowo, wykazywali mało taktu. Moim zdaniem daleko im do poziomu klasowych zespołów. Gra była bardzo nerwowa i Górnik, gdyby atakował więcej lewą flanką, mógł odnieść wyższe zwycięstwo – orzekł arbiter boczny, Alfred Locher.

17 sierpnia 1967 – początkowo Stadion Śląski pomyślany był również jako arena zmagań lekkoatletów. Działy się tam liczne mityngi i spartakiady. W sierpniu 1967 roku zorganizowano trzydniowe, 43. mistrzostwa Polski seniorów. Obiekt jasno rozświetlały gwiazdy największych polskich olimpijczyków. Irena Szewińska, jeszcze pod panieńskim nazwiskiem Kirszenstein, triumfowała w biegu na sto metrów i skoku w dal. Władysław Komar zdobył złoto w pchnięciu kulą, Andrzej Badeński był najszybszy na 400 metrów, Józef Szmidt zwyciężył w trójskoku.

Na stadionie organizowano również międzypaństwowe mecze lekkoatletyczne, w tamtym czasie cieszące się naprawdę dużym zainteresowaniem. W 1967 roku podczas takiej imprezy Szewińska wyrównała własny rekord świata na 200 metrów. – Nie ukrywam, że byłam bardzo zmobilizowana na ten mecz, bo rywalki zarówno z naszej reprezentacji, jak i z ekipy Związku Radzieckiego, prezentowały bardzo wysoki poziom. Wszystkie biegi były wyrównane, a to sprzyjało uzyskiwaniu wyników na światowym poziomie – opowiadała polska mistrzyni.

szewinskaplebiscyt

Triumfująca Szewińska.

Dwa lata później Rosjanka Nadieżda Cziżowa pchnęła na Śląskim kulą na odległość 20,09 metra, co było wówczas rekordem świata i pierwszym przypadkiem, gdy kobieta przekroczyła odległość dwudziestu metrów w tej konkurencji.

15 kwietnia 1970 – tego dnia zawodnicy Górnika Zabrze w dramatycznych okolicznościach zremisowali rewanżowe starcie z AS Romą 2:2 i o awansie do finału Pucharu Zdobywców Pucharów musiał zadecydować trzeci mecz, a w konsekwencji kolejnego remisu – losowanie. Najsłynniejsza moneta w dziejach polskiej piłki okazała się łaskawa dla zabrzan.

W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, z racji na potęgę śląskich klubów, do Chorzowa często przyjeżdżały wielkie, europejskie firmy. Aż 21 razy rozegrano tam spotkania w ramach europejskich pucharów w latach 1960- 1976. Później, w latach 85-89 jeszcze sześciokrotnie. I to w zasadzie tyle, nie licząc chorzowskiego rodzynka. Ruch w 2000 roku podjął w „Kotle Czarownic” Inter Mediolan, przegrał 0:3 i to ostatni europejski akcent tego obiektu jeżeli chodzi o rozgrywki klubowe.

1971 – rozpoczęto pierwszą przebudowę stadionu, zamieniając tor lekkoatletyczny na żużlowy. Stadion Śląski stał się tym samym największą na świecie areną zmagań żużlowców. W 1972 prace zostały ukończone, a już rok później zorganizowano w Chorzowie indywidualne mistrzostwa świata w tej właśnie dyscyplinie. 2 września 1973 roku Polak, Jerzy Szczakiel, wygrał turniej i zdobył mistrzostwo świata, co z miejsca uczyniło go jednym z najpopularniejszych sportowców w kraju.

O rozstrzygnięciu zawodów zadecydował dodatkowy bieg, w którym Szczakiel zmierzył się z Nowozelandczykiem, Ivanem Maugerem, absolutną ikoną czarnego sportu. Mistrzem z 1968, 1969, 1970 i 1972 roku. Pojedynek miał przedziwny przebieg. Sędzia się podpalił i zbyt szybko puścił taśmę, w efekcie Mauger został w blokach i musiał rozpaczliwie ścigać polskiego zawodnika. Dopadł go na drugim łuku drugiego okrążenia i próbował wyprzedzić po wewnętrznej. Jedak upadł wykonując ten manewr. Podczas gdy ludzie z obsługi technicznej pomagali mu się wygramolić, Szczakiel samotnie dokończył wyścig i zaklepał złoto.

Nie wiedziałem, że Mauger mnie atakuje. Jechałem pierwszy. Uzgodniłem z moim mechanikiem, że będę jechał przy krawężniku. Dopiero po przejechaniu okrążenia zobaczyłem, że motocykl mojego rywala leży na torze. Dojechałem do mety i poczułem wielką radość. Nie było tego po mnie widać, ale w środku czułem się niesamowicie. Jak się kąpałem to przyszedł redaktor, który zapytał mnie, jak się czuje mistrz świata, a ja go zapytałem, czy naprawdę jestem mistrzem? Cieszyłem się, ale nie mogłem tego pojąć, że udało mi się wygrać – powiedział mistrz w rozmowie z Przeglądem Sportowym.

Jego sukces fetowało – jak przystało na niemal już wówczas przysłowiowy „stutysięcznik” – około 100 tysięcy kibiców. Później na Stadionie Śląskim zorganizowano jeszcze wiele ważnych dla żużla imprez. Kolejne edycje indywidualnych i zespołowych mistrzostw świata, również Grand Prix Europy.

6 czerwca 1973 – zwycięstwo biało-czerwonych 2:0 nad Anglią opisane zostało już w prologu. Narodziny „Kotła Czarownic”, bo właśnie tak brytyjscy dziennikarze, słynący z malowniczych metafor, scharakteryzowali atmosferę panującą na Stadionie Śląskim. Mecz-legenda, choć z wiadomych przyczyn przyćmiony wkrótce przez zwycięski remis na Wembley. Ale to właśnie wtedy, w Chorzowie, reprezentacja Polski udowodniła, na jakiś wysoki poziom jest się w stanie wznieść.

I na wiele lat straciła Włodzimierza Lubańskiego. Skala talentu napastnika Górnika Zabrze była tak olbrzymia, że ta strata okazała się mimo wszystko niepowetowana.

maxresdefault

Lubański. Jedna z ikon „Kotła Czarownic”.

Według oficjalnej rachuby, na stadionie zasiadło 90 tysięcy widzów. Był to szósty z serii ośmiu zwycięskich meczów z rzędu na Stadionie Śląskim. Ostatnie spotkanie tej wspaniałej passy to rzecz jasna pamiętny triumf nad Holandia (4:1) odniesiony 10 września 1975 roku. Później przytrafiła się wpadka z Argentyną i kolejne cztery lata bez porażki w „Kotle Czarownic”, ale to już nie była seria na miarę tej z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

1975 – zmodernizowano przestrzały system oświetlenia obiektu i dodano elektroniczną tablicę świetlną w miejsce dość archaicznego zegara.

9 maja 1975 – choć obchody Dnia Zwycięstwa odbywały się przede wszystkim na warszawskim Placu Defilad bądź Placu Zwycięstwa, to w 1975 uświetniono ten ważny dla Sowietów dzień – rocznicę zakończenia II Wojny Światowej – również na Stadionie Śląskim. Z charakterystycznym dla PRL-owskich imprez przepychem. Defilady, historyczne rekonstrukcje z udziałem żołnierzy i czołgów, młodzieżowe inscenizacje. Hasłem uroczystości: „Partia – Pokój – Socjalizm”. Towarzysz Edward Gierek kraśniał z zachwytu, obserwują całe to nadęte widowisko, nadmuchane do granic możliwości, rzecz jasna za pożyczone pieniądze. Już niebawem w PRL-u rozpoczęto reglamentowanie sprzedaży cukru, co stanowiło symbol krachu gierkowskiego kolosa, zbudowanego na glinianych nogach.

Na zakończenie całej uroczystości nie mogło zabraknąć oczywiście piłkarskiego akcentu. Zmierzyły się ze sobą Szombierki Bytom i Ruch Chorzów. Umowni goście zwyciężyli 2:1. Nie była to oczywiście aż tak bardzo wyjątkowa okoliczność – na Stadionie Śląskim kluby z regionu grały nie tylko mecze w ramach europejskich pucharów, ale i mnóstwo ligowych starć. Choćby Wielkie Derby Śląska.

Odbyło się tam również dziesięć finałów Pucharu Polski. Pierwszy – w 1962 roku, pomiędzy Zagłębiem Sosnowiec a Górnikiem Zabrze (2:1). Biorąc pod uwagę zapisy dotyczące frekwencji, te akurat mecze nie przyciągały na obiekt tłumów. Choć 26 czerwca 1968 roku efektowne zwycięstwo Górnika Zabrze nad Ruchem (3:0) obejrzało wedle niektórych źródeł blisko sto tysięcy widzów. Jednak sam mecz, który wieńczył wyczerpujący sezon, nie wzbudził emocji wśród samych zawodników. Była to raczej gierka wakacyjna, aczkolwiek hattrick Lubańskiego musi robić wrażenie. Górnik wygrał gładko, a śląskie kluby podzieliły się trofeami – mistrzostwo dla Ruchu, puchar dla Zabrzan.

29 października 1977 – dzień, w którym Stadion Śląski – choć wciąż często zwany narodowym – po trosze zatracił swój ogólnopolski charakter, przynajmniej według powszechnej opinii. Polska w ramach eliminacji do mistrzostw świata zremisowała wówczas 1:1 z Portugalią. Bramkę dla biało-czerwonych – wkręcając futbolówkę do siatki bezpośredni z rzutu rożnego – zdobył Kazimierz Deyna. Choć gola nagrodziła skąpa owacja, to rozgrywającego koniec końców i tak niemiłosiernie wygwizdywano i częstowano srogimi bluzgami.

Oczywiście rodzi się natychmiast pytanie – czy wiązało się to z jakąś szczególną niechęcią do Deyny i Legii, jaka panowała wówczas na Górnym Śląsku? Trudno to dzisiaj jednoznacznie oceniać. Na stadion przyjechało mnóstwo kibiców spoza województwa katowickiego, zaś sam Deyna był nie tylko wybitnym piłkarzem, ale i symbolem CWKS-u. Klubu wojskowego, kojarzonego z reżimem.

mim5oqidp51hg985ixy8ga15zokzfe3c

Kazimierz Deyna.

Dzisiaj już nie sposób rozstrzygnąć, kto gwizdał, dlaczego gwizdał. Na pewno był to jeden z najsmutniejszych momentów w złotej erze polskiego futbolu. Bo trudno się oprzeć wrażeniu, że akurat w tej sytuacji sport – zamiast, jak zwykle, łączyć – podzielił.

23 sierpnia 1985 – ponad 30 tysięcy ludzi wybrało się do Chorzowa na kongres Świadków Jehowy. Jeden z czterech, jakie przedstawiciele tej religii, przez niektórych zwanej sektą, zwołali w Polsce w 1985 roku. Na wszystkich kongresach chrzest przyjęło w sumie przeszło trzy tysiące nowych wyznawców. Świadkowie Jehowy do swoich obrzędów podeszli bardzo poważnie i na ochotnika, trzy tygodnie przed rozpoczęciem uroczystości, wyremontowali ławki na stadionie, odmalowali numery siedzeń i w ogóle odrestaurowali wszystkie najbardziej wysłużone fragmenty trybun.

Kongresy odbywały się pod hasłem „Lud zachowujący prawość”, a na całym świecie zorganizowano ich aż 850. Przyciągnęły prawie sześć milionów zainteresowanych. Świadkowie Jehowy pojawili się na Śląskim jeszcze kilka razy, również w tym roku.

11 września 1985 – reprezentacja Antoniego Piechniczka wywalczyła bezbramkowy remis w starciu z Belgią, zapewniając sobie awans na czwarty mundial z rzędu. Z kolei trzy lata później, 27 kwietnia 1988 roku, nasza drużyna olimpijska w ostatnich sekundach spotkania stracili bramkę w starciu z RFN i pożegnała się z marzeniami o wyjeździe na igrzyska do Seulu. Zwraca uwagę malejąca z biegiem lat frekwencja na stadionie – z końcem lat osiemdziesiątych „stutysięcznik” gromadził już o połowę mniej widzów.

1993 – kolejny raz zmodernizowano oświetlenie na obiekcie, tym razem montując jupitery o mocy 1400 luxów, zatem zbliżone do tych współczesnych (1600 lux).

29 maja 1993 – feralny mecz Polski z Anglią, zremisowany 1:1. W obawie przed agresją angielskich kibiców zmobilizowano olbrzymie oddziały prewencji, które miały zabezpieczać stadion i jego okolice. No cóż – coś nie wyszło, albo po prostu zdziczały tłum był niemożliwy do okiełznania. W trakcie spotkania doszło do regularnej bitwy, hotel w którym gościli brytyjscy kibice został obrzucany kamieniami. W mieście co i rusz pojawiały się kolejne punkty zapalne i zamieszki, w których zasztyletowano sympatyka Pogoni Szczecin.

„Z jednej strony rozwydrzona żulia, z drugiej policja”.

FIFA początkowo zawiesiła obiekt, później wycofała tę decyzję. Podjęto się pierwszej zakrojonej na szeroką skalę modernizacji stadionu, żeby dostosować go w pełni do wymogów bezpieczeństwa. Pierwszy jej etap zakończono w 1997, drugi – w 2001 roku. Przy okazji postawiono hotel i nowoczesne zaplecze obiektu. Po tych remontach, całkowita pojemność „Kotla Czarownic” wynosiła 48 tysięcy miejsc.

1993 – PZPN, przede wszystkim za sprawą Mariana Dziurowicza, nadaje Stadionowi Śląskiemu oficjalny status „narodowego” mocą specjalnej uchwały. Co przeszło w sumie trochę bez echa, ale wypłynęło z powrotem w przededniu Euro 2012, kiedy Narodowe Centrum Sportu ochrzciło mianem – nomen omen – „narodowego” obiekt powstający w Warszawie. – W Polsce mamy obecnie jeden stadion narodowy, Stadion Śląski w Chorzowie. Nazwa ta została nadana uchwałą PZPN z 1993 roku. Ten nowy obiekt, który dziś jest budowany w Warszawie, nie jest „Stadionem Narodowym”. Niewykluczone, że kiedyś nim będzie, ale obecnie jest to stadion budowany na Euro. I tyle – srożył się w 2011 roku prezes PZPN, Grzegorz Lato.

Brzmi to bezwzględnie, choć przebudowa Śląskiego potrwała tak długo, że chyba ten honorowy tytuł już po prostu chorzowskiej arenie przepadł. PGE Narodowy przejął go przez zasiedzenie.

27 maja 1998 – jeden z niewielu wesołych momentów dla Stadionu Śląskiego w latach dziewięćdziesiątych. Reprezentacja Polski ograła w towarzyskich spotkaniu Rosję, a Tomasz Hajto zdobył dwie bramki i chyba do dziś ma ciarki, kiedy tylko przypomni sobie doping zgotowany mu w „Kotle Czarownic”, bo wychwala polskich kibiców nawet wtedy, gdy w ogóle ich nie słychać. Choć akurat wtedy na mecz nie pofatygował się prawie nikt, a frekwencja oscylowała w granicach dziesięciu tysięcy widzów.

W omawianej dekadzie biało-czerwoni zawitali do Chorzowa tylko pięć razy. Zaczęło się zamieszkami podczas meczu z Anglią, a skończyło (31 marca 1999 roku) burdami w starciu ze Szwecją. Smutny czas.

1 września 2001 – „Kocioł Czarownic” znowu bulgoce. Reprezentacja Jerzego Engela ogrywa 3:0 Norwegów i z przytupem zapewnia sobie awans na mistrzostwa świata po szesnastu latach klęsk i niepowodzeń. Selekcjoner w ramach przedmeczowej odprawy zafundował swoim podopiecznym krótki seans filmowy.

comment_q2DjHs6UQU8wqQ9oRGBnu68wygAhlwEb

Na zdjęciu omawiane legendy „Kotła Czarownic” – Władysław Jerzy Engel i Pele.

– Zazwyczaj podczas takich spotkań ciągle robiliśmy sobie jaja. Atmosfera bywała niesłychanie luźna. Tym razem zapadła jednak absolutna cisza. Na ekranie wyświetlały się bardzo smutne, budzące gniew obrazki. Przeważała II wojna światowa. Lektor mówił o rozkradaniu majątku Polaków, niszczeniu naszej kultury – całego dziedzictwa kraju. Opowiadał o napadaniu na nasze miasta i gwałceniu bezbronnych kobiet. Każdy siedział skupiony, nikt nie odważył się wypowiedzieć choćby słowa – wspominał Radosław Kałużny. – Byliśmy tak nabuzowani, że tego dnia moglibyśmy pokonać wszystkich samą walką. Zgnietlibyśmy nawet mistrzów świata. Zjedlibyśmy ich już w tunelu.

5 lipca 2005 – po raz drugi do Polski, tym razem właśnie na Stadion Śląski, zawitała kultowa kapela U2. Bono i reszta ekipy promowali akurat album „How to dismantle an atomic bomb”. Pewnie nie najbardziej udany w ich dorobku, ale na pewno doceniany przez fanów i krytyków. Zainteresowanie przyjazdem ubóstwianego zespołu nad Wisłę wywołał tak olbrzymie zainteresowanie fanów, że organizatorzy imprezy wprowadzili specjalne limity – najwyżej osiem biletów na głowę. Na niewiele się to jednak zdało, bo już po kilku dniach wejściówki były dostępne tylko na czarnym rynku.

Fani podczas piosenki „New Year’s day” inspirowanej fenomenem Lecha Wałęsy, ukształtowali coś na wzór biało-czerwonej flagi, którą Bono mógł obserwować ze sceny. Zrobiło to chyba na artyście pewne wrażenie, bo po czterech latach – gdy powrócił do „Kotła Czarownic” zawiesił na scenie transparent „Solidarności”. To był zresztą ostatni koncert przez gruntownym remontem obiektu. Aczkolwiek na Stadionie Śląskim zagrało oczywiście mnóstwo innych super-gwiazd popkultury. Red Hot Chili Peppers właśnie tam zadebiutowali przed polską publicznością. Do Chorzowa wpadła również Metallica, Iron Maiden, AC/DC, The Rolling Stones, The Police, Linkin Park czy Pearl Jam.

30 maja 2006 – Tomasz Kuszczak na dłuższy czas stał się „Wpuszczakiem”.

18 września 2006 – Sejmik Województwa Śląskiego przyjmuje uchwałę, wyrażającą chęć zorganizowania na Stadionie Śląskim spotkań mistrzostw Europy w 2012 roku, o które ubiegała się wówczas Polska i Ukraina. Co oczywiście wiązało się z kolejną już modernizacją obiektu. Czy raczej – kontynuowaniem prac, które tylko częściowo wykonano w latach dziewięćdziesiątych.

11 października 2006 – reprezentacja Leo Beenhakkera w spektakularnym stylu ograła Portugalię i niespodziewanie przybliżyła się do pierwszego w historii awansu na mistrzostwa Europy. Dwa trafienia zanotował Ebi Smolarek. To bez wątpienia ostatnie tak znakomite zwycięstwo biało-czerwonych na tym obiekcie. Później udało się jeszcze co prawda ograć Belgów w arcyważnym starciu, gdy 17 listopada 2007 roku Polacy zapewnili sobie awans na Euro w Austrii Szwajcarii. Podopieczni Beenhakkera na Śląskim stuknęli również Czechów w naprawdę niezłym stylu.

Jednak triumf nad Portugalią i przepiękna, ofensywna gra naszych na pewno przywiodła na myśl dawno już zapomniane lata wielkich sukcesów polskiego futbolu. W „Kotle” zagotowało się jak kilkadziesiąt lat wcześniej, choć przy publice skromniejszej o połowę.

Poland's Euzebiusz Smolarek celebrates scoring his second goal as Portugal's Ricardo Carvalho (L) reacts during their Euro 2008 Group A qualifying soccer match in Chorzow, southern Poland, October 11, 2006. REUTERS/Peter Andrews (POLAND)

„Jak dwadzieścia lat temu jego ojciec!”

– Ja strzeliłem gole Portugalii, a tato wbił im zwycięską bramkę w mundialu 1986. Po raz pierwszy zobaczyłem ją w internecie dwa dni przed moim meczem z tą drużyną w Chorzowie. Ktoś mi o niej powiedział. Wcześniej nie rozmawiałem z tatą o jego spotkaniu z Portugalczykami. Mógłbym pochwalić się, że zachęcał mnie: „synu, strzel im gola, tak jak ja to zrobiłem!” Byłaby to fajna historia dla mediów, lecz nieprawdziwa… W trakcie meczu w Chorzowie faktycznie przypomniał mi się gol taty, ale to była taka błyskawiczna „przebitka” w głowie. Najważniejsze, że bardzo się wzruszył moimi trafieniami na Śląskim. Bardzo lubiłem grać na tym stadionie. Dla mnie był magiczny… Kibice, atmosfera. I te śmieszne trąbki. Nic mi tam nie przeszkadzało – wspominał Ebi Smolarek w rozmowie z Onetem.

18 kwietnia 2007 – Polska i Ukraina wybrane gospodarzami Euro 2012. Choć dygnitarze PZPN-u popijali z tej okazji szampana w sali konferencyjnej Stadionu Śląskiego, sam obiekt nie znalazł się wśród czterech polskich aren, wyznaczonych do przyjęcia dostojnych gości. Co wywołało falę oburzenia. – W stolicy nie zrobiono jeszcze niczego, by zacząć budowę. Eksperci muszą ocenić, czy da się zdążyć z budową na czas, tymczasem stadion w Chorzowie jest właściwie gotowy. – Stadion Śląski jest świątynią polskiej piłki nożnej i musi być traktowany jak świątynia. Mecze Euro 2012 muszą się tu odbyć – apelował wówczas Mirosław Drzewiecki, w gabinecie cieni Platformy Obywatelskiej typowany na przyszłego ministra sportu.

– Nie mamy zamiaru cieszyć się z problemów Warszawy, ale nadal robimy swoje. Mamy stadion, w 2010 roku zakończy się jego modernizacja. Wtedy będzie gotowy m. in. dach – zapewniał rzecznik marszałka województwa śląskiego.

– Chorzowski stadion zaliczam do tej samej kategorii co hiszpańskie Camp Nou czy angielskie Wembley. To są świątynie futbolu. Jestem przekonany, że gdyby pierwszy mecz eliminacji do mundialu przeciwko Słowenii odbył się w Chorzowie, a nie we Wrocławiu, to bylibyśmy teraz bogatsi o dwa punkty. Podczas Euro 2012 Stadion Śląski powinien być numerem jeden w Polsce, a reszta powinna zostać do niego dopasowana – wściekał się Antoni Piechniczek, wtedy senator, w rozmowie z Przemysławem Jedleckim.

2008 – pomimo obecności tylko na liście rezerwowej, nie zaniechano planów dalszej przebudowy stadionu. Najpierw wymieniono na Śląskim murawę na podgrzewaną i wyposażoną w system nawadniania, później rozebrano nieużywaną od lat wieżę. W 2008 ogłoszone zostały jednak zupełnie nowe plany na konstrukcję dachu i trybuny zachodniej. Stadion miał, według ówczesnej koncepcji, mieścić po remoncie około 55 tysięcy kibiców.

Dokładny zakres inwestycji ogłoszono 19 lutego 2008. Zakładano między innymi: zadaszenie widowni wraz z wykonaniem oświetlenia, nagłośnienia i monitoringu. Zwiększenie liczby miejsc siedzących. Wykonanie sky-boxów. Zachowanie toru żużlowego z możliwością rozłożenia tam bieżni. Przebudowę tuneli. Wykonanie sanitariatów i punktów gastronomicznych. Podzielenie trybu na sektory, stworzenie infrastruktury komunikacyjnej i systemu biletowania.

W Chorzowie głośno liczyli, że liczba miast-gospodarzy zostanie poszerzona. Mieli również nadzieję na powinięcie się nogi po stronie ukraińskiej. Nie dawał im jednak wielkich nadziei wicepremier Grzegorz Schetyna: – Jest duża szansa, że lista organizatorów zostanie poszerzona do pięciu miast. Wówczas stadion Wisły zostanie potraktowany jak pozostałe areny, na których będą rozgrywane mecze. Podobną sytuację ma Odessa u naszych ukraińskich partnerów.

WARSZAWA 05.03.2014 MIEDZYNARODOWY MECZ TOWARZYSKI: POLSKA - SZKOCJA 0:1 --- INTERNATIONAL FRIENDLY FOOTBALL MATCH IN WARSAW: POLAND - SCOTLAND 0:1 ANTONI PIECHNICZEK FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Niepocieszony Antoni Piechniczek.

Zerwanie konkursu na konstrukcję dachu kosztowało Chorzów osiem miesięcy zwłoki. W tej chwili właściciel stadionu – władze samorządowe województwa śląskiego, wyłoniły dopiero inżyniera kontraktu, a ten w ciągu miesiąca, dwóch, ma się zająć wyłonieniem projektu wizualnego dachu. Z tego powodu m. in. do dzisiaj, jako jedyny w Polsce Chorzów nie może np. pokazać makiety Śląskiego, bo wciąż nikt nie wie, jak docelowo będzie on wyglądał – informowało w lutym 2008 roku TVN24. Dopiero w ślad za tym pójdzie przygotowanie szczegółowego projektu technicznego, co może potrwać nawet do końca roku. Potem zacznie się budowa – niespotykana na skalę Europy. Rozłożystość chorzowskiego obiektu powoduje, że tamtejszy dach będzie miał większą powierzchnię niż dachy nad obiektami w Warszawie i Gdańsku razem wzięte.

Po latach Najwyższa Izba Kontroli wzięła tę decyzję pod lupę i zmasakrowała Samorząd Województwa, dowodząc niegospodarności na kwotę rzędu co najmniej kilkudziesięciu milionów złotych.

2009 – Ruszyły prace modernizacyjne, uwzględniające już nową koncepcję dachu i trybun. – Robimy wszystko, żeby ten turniej odbył się w Chorzowie – zapewniał marszałek Bogusław Śmigielski, dopytywany o Euro 2012. – Przygotowujemy zarówno sam stadion, jak i całą niezbędną infrastrukturę. Te działania podejmujemy nie dla UEFA, ale dla mieszkańców naszego regionu, bo ten stadion modernizujemy po to, żeby służył mieszkającym tu ludziom, a nie tylko na dwa spotkania finałów ME.

– To właśnie o Chorzowie dyskutowaliśmy najwięcej i wszystkie wątpliwości wyjaśniliśmy ekspertom UEFA. Pojawiły się także elementy czarnego PR-u, kiedy w obecności prezydenta UEFA musiałem odpowiadać na pytanie, czy warto organizować Euro w tak obskurnym mieście jak Chorzów, gdzie się urodziłem i gdzie mieszkam. Platini zapowiedział, że wie, z jakiego miasta pochodzi polski premier (Gdańsk), a z którego – wicepremier (Wrocław) i zadeklarował, że przy wyborze gospodarzy Euro nikt tych rzeczy nie będzie brał pod uwagę – wygłaszał zupełnie kuriozalne zapewnienia Rudolf Bugdoł, wiceprezes PZPN.

– To historyczny moment i jeżeli nie wykorzystamy tej szansy, to będziemy mieli pretensje nie tylko do podejmujących decyzję działaczy UEFA, ale przede wszystkim do samych siebie – grzmiał wojewoda Zygmunt Łukaszczyk w rozmowie z „Polska The Times”.

– Gdyby wziąć pod uwagę wszystkie obiekty kulturalne w Polsce, to zapewniam, że żaden z nich nie gościł w swojej dziedzinie tylu gwiazd światowego formatu, co Stadion Śląski wspaniałych piłkarzy. Jeśli czegoś możemy żałować, to chyba tylko tego, że w swojej karierze ani razu na Śląskim nie zagrał Michel Platini. Szkoda, bo to właśnie prezydent UEFA może mieć decydujący głos w sprawie miast-gospodarzy najbliższych finałów mistrzostw Europy. Szansę na organizację u nas mistrzostw są duże, ale przestrzegam przed triumfalizmem – klepał natomiast „Piechnik”.

Całą modernizację „Kotła Czarownic” wyceniano wówczas na około 360 milionów złotych.

13 maja 2009 – UEFA zadecydowała raz na zawsze – Euro 2012 nie dla Chorzowa. Kilka tygodni później zwiększono koszty inwestycji o 10 milionów złotych. Po drodze postanowiono dokleić również do projektu dodatkową funkcję lekkoatletyczną. W związku z tym wartość inwestycji wzrosła jeszcze o 45 milionów złotych. Nieco ponad rok później uzyskano (już wcześniej wkalkulowane w całość) dofinansowanie z budżetu państwa na kwotę 110 milionów złotych.

14 października 2009 – biało-czerwoni przegrywają na Śląskim 0:1 ze Słowacją, a na meczu jest tylko 4500 kibiców. To ostatni mecz kadry w „Kotle Czarownic” przed gruntowną przebudową. Ze wszech miar odrażające widowisko.

Ależ meczycho.

9 lutego 2011 – zmiana kolorystyki stadionu z czerwonej na żółto-niebieską, co wyniosło około 180 tysięcy złotych. Kilka dni później wartość kosztorysowa inwestycji wzrosła do 465 milionów złotych w związku ze zmianami podatkowymi. Koniec prac przewidywano na grudzień 2011 roku.

15 lipca 2011 – na budowie doszło do awarii. Naprężenia nie wytrzymały dwa mechanizmy mocujące, zwane potocznie krokodylami. Pękł element odpowiedzialny za ich stabilność, a te cholerstwa to nie byle jaki ciężar – ważą setki ton. Operacja „big lift” została z konieczności zatrzymana. Taka awaria nie wydarzyła się jeszcze nigdy w historii architektury, odkąd człowiek ułożył z patyków i liści pierwszy szałas w dżungli. Wszystko przytrafiło się tydzień po kontroli Głównego Urzędu Nadzoru Budowlanego, który wydał pozytywną opinię w swoim raporcie.

– Wykonawca (hiszpańska spółka Guivisa Sociedad Limitada) dopuścił się zaniedbań w zakresie kontroli, czy łączniki te spełniają wymagane normy bezpieczeństwa i nadają się do montażu. Powyższe uchybienia zostały szybko obnażone na skutek awarii budowlanej (…). W efekcie tego zdarzenia, będącego w naszej opinii następstwem zawinionej niedbałości wykonawcy, prowadzona przez samorząd województwa inwestycja została znacząco opóźniona, a zamawiający poniósł znaczne straty finansowe związane z prowadzonym programem naprawczym – powiedział jeden z przedstawicieli zarządu województwa w rozmowie z TVN24.

– Nie jestem w stanie podać ani ceny, ani terminu realizacji – powiedział po katastrofie marszałek województwa śląskiego, Mirosław Sekuła. – 2016 rok jest jak najbardziej realny – przechwalał się natomiast wicemarszałek. O dziwo całej sprawy nie skomentował w ostrych słowach Antoni Piechniczek.

WARSZAWA 10.07.2012 KONFERENCJA PRASOWA - OGLOSZENIE NOWEGO TRENERA REPREZENTACJI POLSKI --- NEW COACH OF POLAND FOOTBALL NATIONAL TEAM PRESS CONFERENCE IN WARSAW ANTONI PIECHNICZEK FOT. PIOTR KUCZA

Zafrasowany Antoni Piechniczek.

2017 rok – zakończono trwającą osiem lat (a właściwie to od 1993 roku) modernizację stadionu. W 2015 roku udało się z powodzeniem ustawić feralne zadaszenie, później dokończono resztę prac. Wyremontowany za około 700 milionów (około 160 baniek taniej niż postawiony od zera Stadion Energa Gdańsk) obiekt prezentuje się zacnie – kryty poliwęglanem dach robi kapitalne wrażenie, arena jest wyposażona w super-nowoczesną infrastrukturę i może gościć największe imprezy piłkarskie czy lekkoatletyczne.

Tylko zakres tych imprez jest, cokolwiek powiedzieć, dość ograniczony. A ich organizacja to nie tylko dochody, lecz i kolejne wydatki. – Stadion Śląski dla reprezentacji Polski zawsze był, a mam nadzieję, że nadal będzie, jednym z najważniejszych miejsc na mapie. Przecież ta historia znów ma nowe rozdziały… – zapewnia mimo wszystko nieugięty w optymizmie Piechniczek. – Otwarcie nowego Stadionu Śląskiego było dla mnie symbolem, że znów wszystko rusza w dobrym kierunku i dla piłki na Śląsku wrócą lepsze czasy – zapewniał były selekcjoner w rozmowie z „Dziennikiem zachodnim”.

27 marca 2018 – kadra Polski po niespełna dekadzie wróciła na Stadion Śląski. Komplet publiczności obserwował, jak podopieczni Adama Nawałki – z lekkimi kłopotami, ale jednak – ogrywają Koreę Południową 3:2. Później odbył się tam Memoriał Kamili Skolimowskiej i 64. ORLEN Memoriał Janusza Kusocińskiego. W lipcu na stadionie zagrali też Guns N’ Roses.

11 października 2018 – reprezentacja naszego kraju kolejny raz wystąpi w „Kotle Czarownic”, gdy stawką meczu będą punkty, kolejny raz przeciwko Portugalczykom. Czy magia stadionu znowu zadziała na biało-czerwonych? Niewykluczone. Śląskie wiedźmy nawet z Grzegorza Bronowickiego uczyniły obrońcę zdolnego powstrzymać Cristiano Ronaldo, więc słynny Portugalczyk tym razem spanikował i w ogóle się do Chorzowa nie wybrał.

Tak, wielce prawdopodobne, że „Kocioł” znów zabulgoce i ugotujemy tam naszych przeciwników. Szkoda tylko, że pazerne Czarownice z biegiem lat straszliwie podbiły stawkę ze swoje magiczne usługi.

Michał Kołkowski

fot. FotoPyk

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

9 komentarzy

Loading...