Reklama

Świętowanie przy Łazienkowskiej? Nagroda za wszystkie trudne chwile w Lechu

Norbert Skorzewski

Autor:Norbert Skorzewski

05 października 2018, 09:38 • 17 min czytania 118 komentarzy

Czy nienawidzę Legii? Wiadomo, jakie są stosunki warszawsko-poznańskie. Jak kibice żyją tymi meczami. Wychowankowi Lecha, mieszkającemu siedem minut od stadionu, trudno powiedzieć coś dobrego o klubie z Warszawy – przyznaje Michał Goliński, były piłkarz Lecha, rodowity poznaniak. Człowiek, który przeżył z Kolejorzem wzloty i upadki. W tym jeden wielki – spadek do drugiej ligi, gdy w tle nawarstwiały się problemy finansowe.

Świętowanie przy Łazienkowskiej? Nagroda za wszystkie trudne chwile w Lechu

– Pensje, premie? Zaległości sięgały sześciu miesięcy. Klub nie płacił za mieszkania, chłopaki musieli indywidualnie dogadywać się z ich właścicielami. Dużo było zawodników spoza Poznania, a przecież wszyscy musieli gdzieś mieszkać. Trudno było skoncentrować się na graniu, gdy z tyłu głowy miało się świadomość wielkich problemów klubu.

Nagroda za wytrwałość i powrót do Ekstraklasy? Z jednej strony pamiętny triumf w Pucharze Polski i świętowanie na Łazienkowskiej, z drugiej – konieczność odejścia, by klub mógł spiąć budżet. W międzyczasie konflikt z Liborem Palą, później wędrówka po kilku klubach, powołanie do reprezentacji, zarzuty o wożenie się na nazwisku. I coś, co w okolicach trzydziestki zmusiło go do porzucenia gry w Ekstraklasie.

– Po jednym z telefonów od mamy musiałem w ciągu tygodnia spakować się i powiedzieć piłce na najwyższym poziomie koniec.

Zapraszamy.

Reklama

*

Rano? Najpierw kawa, a później przypominam sobie, że nienawidzę Legii” – przyznał jakiś czas temu Nicki Bille Nielsen. Wiadomo, pokazówka, ale akurat pan mógłby się pod jego słowami podpisać.

Czy nienawidzę Legii? Wiadomo, jakie są stosunki warszawsko-poznańskie. Jak kibice żyją tymi meczami. Wychowankowi Lecha, rodowitemu poznaniakowi, mieszkającemu siedem minut od stadionu, trudno powiedzieć coś dobrego o Legii. Nie ma co ukrywać.

Nie chcę grzebać w trupach, ale kiedy grałem w Lechu, warszawianie chcieli mnie pozyskać. Rozmowy były zaawansowane, kontrakt leżał na biurku u prezesa. 2004 rok. Chwilę po tym, jak wygraliśmy Puchar Polski. Zawołano mnie na rozmowę, przedstawiono ofertę. Widziałem wstępny kontrakt. Lech chciał mnie sprzedać z powodu sytuacji, jaka panowała w klubie. Bieda aż piszczała. Kolejorz żył ze sprzedaży najlepszych zawodników. Ówcześni prezesi przekonywali mnie, żebym odszedł. Nie ma co ukrywać – oferta, którą złożyła Legia, była ciekawa. Jak na tamte czasy, spora kwota. Negocjacje trwały dwa tygodnie, przeciągały się. Nie ukrywam, że w międzyczasie – właściwie codziennie – dostawałem kilka telefonów od przedstawicieli warszawian, oczekujących, żebym jak najszybciej podpisał kontrakt. W pewnym momencie odezwał się jednak prezes Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski, pan Drzymała. Nie wiem, czy przebił ofertę Legii, ale bliżej było mi do przejścia do pobliskiego Grodziska niż Warszawy. I tak zrobiłem.

Gdyby nie oferta z Grodziska, przeszedłby pan do Legii?

Od początku byłem na nie. Wiedziałem, jakie byłyby konsekwencje transferu do Legii. Tak jak mówiłem – jestem rodowitym poznaniakiem, a przecież wiadomo, że człowiek nie będzie grał w piłkę całe życie. Po zakończeniu kariery chciałem pozostać w Poznaniu i żyć normalnie. Wiadomo, jak kibice żyją takimi transferami, jaki byłby odbiór. Zresztą, kiedy negocjacje trwały, a do mediów dostały się informacje, że są one zaawansowane, spotkałem się z dużą krytyką ze strony fanów. Nic wielkiego się nie wydarzyło, ale czułem, że taki transfer nie zostałby zaakceptowany.

Reklama

Ofertę Legii odrzucił pan, mając 24 lata. Czyli był pan stały w uczuciach, bo o Legii zaczął się pan wypowiadać w wieku 18 lat, mówiąc że poznaniakowi nie przystoi taki transfer.

Byłem tak wychowany, że stąpałem twardo po ziemi. W Poznaniu mam wielu przyjaciół, którzy kibicują Lechowi. Nie chciałem psuć naszych relacji. Do dzisiaj spotykam się z ludźmi, którzy piętnaście lat temu chodzili na Lecha. Po przejściu do Legii, nie miałbym łatwego życia, przede wszystkim po zakończeniu kariery. Dlatego – z perspektywy czasu – uważam, że podjąłem dobrą decyzję. Nie żałuję jej. Dziś wspominam tę sytuację z uśmiechem na twarzy – po prostu fajnie wiedzieć, że interesował się mną tak duży klub. Bo nie neguję tego, że Legia jest – i wówczas również była – dużym klubem.

Uśmiechniętej twarzy nie miał pan jednak po pierwszym meczu z Legią w karierze. Jako 18-latek strzelił pan samobója, przegraliście 1:2, spadliście z ligi.

Miałem pecha, dużego pecha. Dziś mówię o tym na luzie, śmieję się, ale wówczas było ciężko. Młody chłopak inaczej podchodził do sprawy. Rzucono mnie na głęboką wodę – mówię o całym sezonie, nie tylko jednym meczu – i w kluczowym momencie nie miałem szczęścia. Końcówka spotkania, samobój na 1:2. I jeszcze taki pech. Chciałem wybić piłkę, ale ta niefortunnie odbiła się od mojej prawej nogi – czyli tej, która służyła mi do wsiadania do tramwaju – i przelobowała bramkarza. Sama końcówka, a przecież w 82. minucie objęliśmy prowadzenie…

Co prawda po tym meczu od razu nie spadliśmy, ale nie ma co ukrywać – to spotkanie miało swoją wartość. Były łzy w szatni, wiadomo jak wyglądała sytuacja Lecha. Spadek po tylu latach? Dla takiego klubu, z takimi kibicami? Tragedia.

Przyznawał pan, że nawet myślał o zakończeniu kariery.

Jako młody chłopak, bardzo tę sytuację przeżywałem. Wchodzisz do wielkiej piłki, masz spore nadzieje i nagle takie coś. Brutalne zderzenie z rzeczywistością, podcięte skrzydła.

4

Ale z każdej nieprzyjemnej sytuacji trzeba wyciągnąć dobrą lekcję. Wiem, że dziwnie mówić o pozytywach, ale po czasie doceniłem tę bramkę. W ogóle całą sytuację. Złapałem cenne doświadczenie, wytrzymałem presję po spotkaniu, wróciłem do siebie. Dużo pomagali mi również koledzy z klubu. „Po takim meczu chcesz kończyć karierę? Przecież nawet jej nie zacząłeś! Strzelisz jeszcze kilka samobójów, spokojnie” – klepali po plecach, ale też mieli rację. Przecież każdemu mógł zdarzyć się taki błąd, a że trafiło akurat na mnie, na młodego chłopaka? Trudno.

Dzień później zagrałem w meczu rezerw. Strzeliłem gola z połowy boiska. „Widzisz, musiałeś strzelić samobója, żeby potem móc pochwalić się taką bramką w rezerwach” – pompowali mnie starsi zawodnicy.

Jak wyglądał krajobraz po spadku?

Nikomu nie życzę tego, co przeżyliśmy jako młodzi wychowankowie. A było nas kilku. Grobowa atmosfera, dużo doświadczonych piłkarzy odeszło, została garstka. Trzeba było pozbierać się jak najszybciej i szykować do następnego sezonu. Na testy przyjeżdżały autokary piłkarzy. Wchodzisz do szatni, prawie nikogo nie znasz. Pamiętam jedną sytuację – kumulację testów – gdzie na jednym treningu zjawiło się sześćdziesiąt osób. Zmiany były ogromne, ale niestety – braki widoczne. Ledwo utrzymaliśmy się na zapleczu.

W klubie nadal nie było kolorowo. Jeżeli masażysta ma dwie oliwki do masażu – na cały miesiąc – no to coś jest nie tak. A to tylko przykład. Na dalekie wyjazdy, po pięćset kilometrów, jechaliśmy w dniu meczu. Nie było pieniędzy na hotele. Trudno było skoncentrować się na graniu, gdy z tyłu głowy miało się świadomość wielkich problemów klubu.

Po spadku wycofało się wielu sponsorów. Zostaliśmy sami ze wszystkim. Zarząd musiał pracować bardzo intensywnie, by znaleźć jakieś pieniądze. Trudne czasy. Pensje, premie? Zaległości sięgały sześciu miesięcy. Klub nie płacił za mieszkania, chłopaki musieli indywidualnie dogadywać się z ich właścicielami. Dużo było zawodników spoza Poznania, a przecież wszyscy musieli gdzieś mieszkać. W drużynie zostało sześciu-siedmiu spadkowiczów z Ekstraklasy, reszta ludzi była dokooptowana. Głównie z testów. I jak w takiej sytuacji myśleć o piłce? Na szczęście mieliśmy dwóch-trzech sponsorów, prywatne osoby. Dużo pomagali. Chociaż oni. Dzięki temu niektórzy mieli gdzie mieszkać. Bo pensje, jeżeli już były wypłacane, to w jakichś ratach. Na uregulowanie większej części zaległości trzeba było długo czekać.

A przecież piłkarz, żeby skoncentrować się tylko i wyłącznie na grze, musi mieć czystą głowę. Wówczas w Poznaniu nie było to możliwe. Problemy się nawarstwiały, do tego wszystkiego trzeba było zmierzyć się z rzeczywistością drugiej ligi. Inne boiska, inne stadiony, inne realia. Mecze domowe przygnębiały. Gdy walczyliśmy o utrzymanie na zapleczu, na stadionie zjawiało się niewielu kibiców. Duży stadion, wszystko widać wyraźniej. Smutna rzeczywistość.

Kibice w Poznaniu są specyficzni. Przyzwyczajeni do dobrej gry, do zwycięstw Lecha. Wspierali nas długo, pod koniec sezonu spadkowego przyszli na spotkanie z zarządem. Do końca zostało pięć kolejek, wymagali kompletu punktów. Nie podołaliśmy. I w pierwszej lidze – gdzie znów graliśmy słabo – nie mogli tego przeżyć. Złość była ogromna, frekwencja niska. Ale nie ma się co dziwić. Spadliśmy, a przecież mieliśmy kilku doświadczonych zawodników. Zawiedliśmy.

Do Ekstraklasy wróciliście po dwóch latach.

Wyniki przyszły, spadł nam kamień z serca, troszeczkę polepszyła się sytuacja finansowa. Ale podkreślam – troszeczkę. Bo doszła gotówka z telewizji, klub mógł spłacić część zaległości.

Najważniejsze jednak, że po awansie doszło do nas kilku doświadczonych zawodników. Takich, którzy – wraz z tymi, którzy już w klubie byli – potrafili oddzielić kłopoty finansowe od tego, co powinni robić na boisku. Wiedzieliśmy, że tylko dobrą grą możemy przyciągnąć do siebie sponsorów i sprawić, że klub będzie miał lepiej. Nie przesadzę, jeżeli powiem, że w szatni zaczęła panować rodzinna atmosfera. Problemy finansowe swoją drogą, ale każdy dawał z siebie wszystko, mieliśmy dużą rywalizację, trzeba było walczyć o swoje. Choć wiadomo, po meczach pojawiały się rozmowy, podczas których zastanawialiśmy się, kiedy otrzymamy zaległe pieniądze. Ale to była sprawa drugorzędna. Duża w tym zasługa Czesława Michniewicza. Potrafił nas zjednać.

Dobrze, że ten trener przyszedł do Lecha. Nie będę ukrywał, że wcześniej nie dogadywałem się z Liborem Palą.

Wylądował pan nawet na Komisji Dyscyplinarnej PZPN w związku z wypowiedziami w jego stronę.

Nie było mi z nim po drodze. Od samego początku. Miał swoje wizje prowadzenia zespołu, ale nie chcę za dużo mówić na jego temat. Na pewno w drużynie – oprócz mnie – było kilku zawodników, którzy może nie byli z nim w konflikcie, ale nie podobały im się metody, które wprowadzał do drużyny.

Dlatego sezon przed zdobyciem Pucharu Polski spędziłem rundę w Widzewie. Do Poznania wrócił wówczas Piotr Świerczewski. Po jego przyjściu zostałem wezwany na rozmowę do trenera. „Nie będę ukrywał. Przyszedł doświadczony zawodnik, będą na niego stawiał, będziesz miał ciężko” – zakomunikował i dodał, że jeżeli znajdzie się klub, który będzie chciał wypożyczyć mnie na pół roku, nie będzie robił mi żadnych problemów. Tak się stało, zadzwonił do mnie prezes Grajewski. Długo się nie zastanawiając, spakowałem się i pojechałem do Łodzi. Występowałem regularnie, stawiali na mnie. O to mi chodziło, a nie o granie ogonów jak w Poznaniu.

Po pół roku wróciłem do Lecha, na miejsce Libora Pali przyszedł Czesław Michniewicz.

4

Przed rewanżem z Legią w finale Pucharu Polski 2003/04 puścił nam film, jak Francja zdobyła mistrzostwo świata. A przed pierwszym meczem „Gladiatora”. Muzyka z filmu, atmosfera. Działało. Sięgnęliśmy po ten puchar, zapewniając sobie pierwszy większy sukces po powrocie do Ekstraklasy.

Pierwszy mecz. Poznań. Jadąc na mecz widzieliśmy, jaka szykuje się atmosfera. Dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem stadion był pełny. Wielki święto, nadkomplet. Ludzie siedzieli w przejściach między sektorami. Każdy w Poznaniu żył tym meczem. Po trudnych chwilach, które przeżywaliśmy, takie spotkanie stanowiło święto. Moment przełomowy, bo od tamtego czasu Lech nie tylko trzymał się na powierzchni, ale też często walczył o wysokie cele. A sam mecz, piękna sprawa – wygraliśmy 2:0.

Przed rewanżem podgrzewał pan atmosferę w mediach. Były gwizdy?

Atmosfera była gęsta. Ale wiadomo, jak jest na Łazienkowskiej. Zawsze gwiżdże się na Lecha, nigdy nie jest miło. Były wyzwiska, ale uodporniłem się psychicznie, potrafiłem się odciąć. Wiesz, w wieku 18 lat strzeliłem samobója, to czym miałem się teraz przejmować, jakimiś gwizdami? Nie działały na mnie.

Przegraliśmy 0:1, ale pomimo porażki, sukces smakował wyjątkowo. W końcu odebraliśmy medale na stadionie odwiecznego rywala, choć nie obyło się bez afery z kibicami. Pozrywane medale… Ale kiedy usiedliśmy w szatni – mówię przede wszystkim o tych, którzy grali w klubie dłużej – powiedzieliśmy sobie, że warto było czekać, warto było przeżyć spadek, warto było wrócić. Właśnie dla takiej chwili, dla zdobycia Pucharu Polski, dla odebrania medali w Warszawie.

O co chodziło z aferą o medale?

Stara trybuna Legii. Wręczanie medali. Odebrałem swój, stoję, czekam na resztę chłopaków. Nagle ktoś krzyczy: „Uwaga, biegną kibice!”. Trzydzieści osób. Wbiegli między ludzi. Pseudokibice Legii zaczęli zrywać nam medale – pozbawili nas dwóch czy trzech – chcieli się bić. Musieliśmy uciekać, ochrona kazała ewakuować się do szatni.

Jak rodowitemu poznaniakowi smakowało uszczypnięcie Legii na jej stadionie?

Jakkolwiek spojrzeć, kibice żyją tymi meczami kilka tygodni przed i kilka tygodni po danych spotkaniu. Dla mnie, jako rodowitego poznaniaka, ogranie Legię w dwumeczu, w finale Pucharu Polski, stanowiło podwójny smaczek. W jakimś sensie było nagrodą za wytrwałość, za wszystkie trudne chwile. Przede wszystkim cieszyliśmy się z tego, że wracamy na właściwe tory. Po spadku, po tym, co generalnie działo się w klubie.

Mówiło się, że jeżeli sięgniecie po puchar, to pojawi się sponsor. Nic takiego jednak nie miało miejsca.

Wydawało się, że taki sukces przyciągnie dwóch-trzech większych sponsorów. Przeliczyliśmy się. Zobowiązania wobec piłkarzy rosły, przez co nie mogliśmy przeskoczyć pewnego poziomu. Na dłuższą metę nie dało się tak funkcjonować. Ale zrobić taki wynik w takich warunkach? Piłkarze, sztab szkoleniowy i działacze stanęli na wysokości zadania.

Na dłuższą metę nie dało się tak funkcjonować, co pokazał następny sezon. Przeciętna gra, tylko środek tabeli. Pan wyróżnił się jednak efektownym golem z Legią.

Pamiętam tę sytuację. Graliśmy z Legią jesienią, po pięciu porażkach z rzędu. Dzień przed meczem mieliśmy rozruch na głównej płycie, przy światłach. Odwiedziło nas stu dwudziestu kibiców. Co najmniej. Wchodzili przez stary tunel, stanęli na środku płyty, porozmawiali. Pytali, co jest grane, co się dzieje w klubie. Wszystko sobie wytłumaczyliśmy. Normalna rozmowa, usłyszeli od nas, że sytuacja panująca w klubie nie będzie stała na przeszkodzie, by powalczyć z Legią. Zremisowaliśmy. I – trzeba przyznać – graliśmy dobrze, ale brakowało skuteczności. Mogliśmy wygrać, jednak nikt nie miał do nas pretensji – kibice dopingowali całe spotkanie, po meczu klaskali, dziękowali za walkę.

Strzeliłem gola z dystansu. Fajna sprawa, ale takie uderzenie nie wzięło się z niczego. Za Czesława Michniewicza stałe fragmenty wykonywałem ja i Piotr Reiss. Po treningach zostawaliśmy – nawet 45 minut – i uderzaliśmy na bramkę. Efekty przyszły, trochę bramek z rzutów wolnych się zdobyło.

Bolało pana, że – z powodu problemów finansowych klubu – musiał pan opuścić Lecha?

Bolało. Jakkolwiek spojrzeć, w najgorszych chwilach reprezentowałem klub, robiłem wszystko, żebyśmy wrócili do najwyższej ligi. Trochę zdrowia na boisku zostawiłem. Trudno było odejść z Poznania, tym bardziej po sukcesie jakim było zdobycie Pucharu Polski, a przecież sięgnęliśmy również po Superpuchar. Z perspektywy czasu uważam jednak, że najlepszą opcją dla Lecha byłby mój wyjazd za granicę. Forma była wysoka, wydaje mi się, że byłem przygotowany na wyjazd. Nawet powołano mnie do kadry. Ale było zamieszanie z Legią, głosił się Grodzisk. Odbyłem kilka spotkań z prezesem Drzymałą, który nie wyobrażał sobie, żebym miał tam nie trafić.

Postawili mnie przed faktem dokonanym. Odchodzisz. Koniec, kropka. A jeżeli nie odejdziesz, zaległe pensje części piłkarzy nie zostaną wypłacone. Cóż, taka sytuacja klubu. Odejść musiałem.

Wiadomo, że bolało. Z Lechem byłem związany od dziecka. Przeszedłem wszystkie szczeble szkolenia w klubie. Kiedy byłem w drugiej klasie szkoły podstawowej, zacząłem uczęszczać na treningi orlików. Na mecze chodziłem z tatą, później sam. Stałem pod bramą, trzeba było prosić obcych ludzi, żeby na czas wejścia robili za moją opiekę, bo inaczej nie zostałbym wpuszczony. Podchodziłem pod starą budkę, gdzie komentatorzy przedstawiali składy i komentowali mecze.

Kto był pana piłkarskim idolem?

Ryszard Remień. Miałem przyjemność z nim grać. Zawsze mi imponował. Determinacja, walka, rzuty wolne, wrzutki. Lewa stopa ułożona. Uczył mnie, instruował, jak uderzać rzuty wolne. Zaraził mnie stałymi fragmentami.

A piłką zaraził pana tata?

Od dziecka brał mnie na boisko. Nie grał profesjonalnie, kopał w niższych ligach, ale miał pasję. Zaraził mnie nią. Wiedział, że moim marzeniem jest gra w pierwszej drużynie Lecha. Zdarzało się, że podawałem piłki podczas spotkań. Od dziecka przesiąkałem tym klubem, w czym niewątpliwie pomógł mi tata. Był wytrwały, motywował mnie. Dzięki niemu wszystko mam.

Odejście do Grodziska – mimo wszystko – stanowiło awans sportowy. Wicemistrzostwo, Puchar Polski.

Sukcesy były, na nie nie mogę narzekać. Problemem w tym, że później przytrafiła mi się groźna kontuzja. Wypałem na około osiem miesięcy. Akurat po tym, jak Lech wypożyczył mnie z Grodziska na pół roku.

Właśnie, skąd ten powrót do Lecha na jedną rundę?

Czesław Michniewicz wciąż był trenerem. Byliśmy w kontakcie. Zdzwoniliśmy się. Pytał, czy jest opcja, żebym mógł wrócić do Lecha na wypożyczenie.

– Będzie ciężko. Nie wiem, czy prezes Drzymała w ogóle weźmie taką opcję pod uwagę.

Przekonywałem go dwa miesiące. Powodem duża, szeroka i mocna kadra w Grodzisku, nie przebijałem się. Wreszcie się udało, wróciłem do Lecha, ale zagrałem jeden mecz i doznałem kontuzji. Zerwanie więzadeł, przez kilka miesięcy nie wychodziłem z gabinetów lekarskich.

Potem było Zagłębie Lubin. Przeżyłem degradację z powodu przeszłości korupcyjnej klubu, przeżyłem powrót do elity. Znów trafiłem na Czesława Michniewicza. Po zdobyciu mistrzostwa Polski szukali wzmocnień, a ja dochodziłem do siebie po kontuzji. Wróciłem z Lecha, miałem dobry sezon w Grodzisku, zwieńczony Pucharem Polski i Pucharem Ligi. W Lubinie miałem szansę gry w eliminacjach Ligi Mistrzów. Pod względem sportowym – kolejny awans. Szkoda tylko tej degradacji. Sprawy z przeszłości, spory cios.

W końcu trafiłem do Cracovii. Duża w tym zasługa trenera Lenczyka, którego warsztat bardzo doceniam. Fajna drużyna, fajna atmosfera.

Pan chyba najlepiej zapamiętał derby.

Tak, mecz w Sosnowcu z Wisłą. Strzeliłem gola. Wydaje mi się, że w Krakowie kibice bardziej żyją derbami niż w Poznaniu meczem z Legią. Już tydzień przed spotkaniem przychodzili na nasze obiekty treningowe, dopingowali, motywowali nas. Generalnie to specyficzne miasto, wiadomo. Nienawiść jednych do drugich jest wielka. Nie można czuć się swobodnie, jednak nie spotkałem się z tym, żeby piłkarze odczuwali to na mieście. Nie dochodziło do rękoczynów, choć raz jakiś kibic mnie zaczepił. Dość specyficznie. Wygraliśmy derby 1:0, a ja miałem cały samochód w chusteczkach higienicznych. Nawet nie po złości, akurat fan Wisły mieszkał w mojej klatce. Forma żartu.

No, mogło być gorzej!

Porównując chusteczki higieniczne do tego co dzieje się, gdy na przykład oglądamy jakieś programy o tamtejszych kibicach, to pikuś.

W Cracovii głowę zaprzątały panu głównie sprawy pozasportowe.

Niestety. Po jednym z telefonów od mamy musiałem w ciągu tygodnia spakować się i powiedzieć piłce na najwyższym poziomie koniec. Chodziło o sprawy rodzinne, rozwód. Ale nie chcę do tego wracać. Minęło tyle lat, że człowiek wyszedł na prostą. Ale fakt – z dnia na dzień stałem się samotnie wychowującym ojcem i musiałem powiedzieć koniec. Dużo osób pyta się, dlaczego tak szybko zrezygnowałem z gry na najwyższym poziomie. To jest odpowiedź.

W trudnych chwilach ówczesny wiceprezes Tabisz nie szedł mi na rękę. Dochodziło do sytuacji, że rano wsiadałem do samochodu i pokonywałem pięćset kilometrów w jedną stronę. A wieczorem musiałem wracać, bo rano mieliśmy trening. Cracovii przegrywała, atmosfera była gęsta, pojawiali się nowi trenerzy. Przyszedł Rafał Ulatowski, który również nie szedł mi na rękę. Wiedzą o mojej sytuacji, robił mi pod górkę.

Wówczas zarzucano panu, że przechodził pan obok meczów.

Końcówka była słaba. Wyniki nie szły w parze z oczekiwaniami prezesa Filipiaka. Ale sprawy rodzinne miały na to wpływ, choć trudno było mi o tym mówić. Chciałem wszystko załatwić sam. Ale jak profesjonalny piłkarz nie ma czystej głowy, jego forma siłą rzeczy pikuje. A ja nie miałem wsparcia zarządu i sztabu.

Jednak nie chodzi tylko o końcówkę. Od 2004 roku widać wyraźny zjazd.

Czy od 2004? Nierzadko siadam i myślę, co by było, gdybym został w Lechu do końca. Może mogłem zrobić tak, żeby zostać, nigdzie nie odchodzić? Miałem wszystko na miejscu. Ale nie żałuję transferów, które były. Przecież grając w Zagłębiu, Leo Beenhakker powołał mnie do kadry.

Po Lechu zarzucano panu wożenie się na nazwisku.

Cóż, w tym zawodzie trzeba być przygotowanym zarówno na krytykę, jak i należy mieć mocną głowę. Nie wydaje mi się, żebym bazował na nazwisku i sukcesach z Lechem. O Zagłębiu mówiłem, w Cracovii w pewnym momencie forma była wysoka. Krytyka mnie motywowała, ale w pewnym momencie – w związku z problemami rodzinnymi – było już o wiele trudniej.

W Polsce wygrałem sporo. Brakuje mi tylko mistrzostwa. Puchar jest, Superpuchar jest, Puchar Ligi jest, tak samo wicemistrzostwo. Dlatego nie uważam, żebym po odejściu z Lecha stracił formę. Przecież Beenhakker nie był osobą, która powoływała za nazwisko.

Z perspektywy czasu – zabrakło mi wyjazdu za granicę. Było blisko, dwa razy. Ale rozbiło się o kwotę transferu. Mogłem grać w Szkocji i Niemczech.

4

Gdyby mógł pan powtórzyć jeden dzień ze swojego życia związany z piłką, jaki by to był?

Puchar Polski. Wygrana 2:0 z Legią w finale, po której Poznań bawił się dwa dni. Potem feta na starym rynku, przywitanie, jak po rewanżu przywieźliśmy trofeum. Piękna sprawa. Fajnie było widzieć, jak ludzie cieszą się z tego, że w Poznaniu stało się coś dobrego po tak długim okresie posuchy.

Rozmawiał Norbert Skórzewski

Fot. Newspix.pl

Najnowsze

Weszło

Ekstraklasa

Feio, Zieliński i Mozyrko – od współpracy do wojny. Kulisy konfliktu w Legii!

Szymon Janczyk
156
Feio, Zieliński i Mozyrko – od współpracy do wojny. Kulisy konfliktu w Legii!

Komentarze

118 komentarzy

Loading...