Reklama

Jose Mourinho, czyli jak stracić piłkarzy i zrazić do siebie drużynę

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

02 października 2018, 17:37 • 13 min czytania 22 komentarzy

28 kwietnia 2010 roku znalazł się na szczycie. Co prawda jego drugi triumf w Lidze Mistrzów miał nastąpić dopiero za miesiąc, ale Jose Mourinho swój osobisty finał tych prestiżowych rozgrywek przeżył na Camp Nou. Dowodzony przez niego Inter wyeliminował w półfinale broniącą tytułu Barcelonę, a Jose po końcowym gwizdku popędził w stronę kibiców Blaugrany, żeby napawać się zwycięstwem. Chciał ich oślepić iskrzącym się blaskiem swojego sukcesu. Rzeczywiście – gwiazda Portugalczyka świeciła wówczas jak nigdy wcześniej.

Jose Mourinho, czyli jak stracić piłkarzy i zrazić do siebie drużynę

I – co możemy po ośmiu latach stwierdzić z całą stanowczością – nigdy później.

*

  • 2:3 z Brighton

  • 0:3 z Tottenhamem

  • 2:2 z Derby County i odpadnięcie z Carabao Cup

  • 1:3 z West Hamem

Mamy początek października, Manchester United jak do tej pory rozegrał w bieżącym sezonie dziewięć oficjalnych spotkań. Wygrał zaledwie cztery z nich. Aż trzykrotnie podopieczni Jose Mourinho oglądali czerwone kartoniki, stracili aż czternaście bramek. Drużyna ewidentnie cierpi i to nawet wtedy, gdy niesiona siłą swoich indywidualności jakimś cudem zwycięża. Nie funkcjonuje organizacja gry w defensywie, środek pola prezentuje postawę anty-kreatywną, wybitnie utalentowani napastnicy czy skrzydłowi kopią się po czole, zamiast bezlitośnie punktować przeciwników. Do czego przecież są zdolni, ale – dziwnym trafem – nie pod okiem Jose.

Styl gry United był beznadziejny od dawna. Zupełnie nieprzystający do ambicji klubu, do jego marki i – przede wszystkim – siły kadrowej. Bo Czerwone Diabły dysponują piekielnie mocnym składem, nawet biorąc pod uwagę brak istotnych wzmocnień w trakcie letniego okna transferowego. Jednak w zespole co i rusz pojawiają się kolejne problemy, nad którymi ewidentnie nie panuje menedżer.

Reklama

Zdaje się wręcz, że to on jest podstawowym problemem klubu.

Dla Jose Mourinho praca w czerwonej części Manchesteru miała być największym projektem w życiu. Powierzono mu gigantyczną misję, którą miał zrealizować z charakterystycznym niegdyś dla siebie rozmachem i kunsztem, a do której przymierzał się od dawna. Jego fascynacja postacią Sir Alexa Fergusona i chęć wejścia w buty otoczonego na Old Trafford kultem Szkota była odczuwalna nawet wówczas, gdy obaj panowie zaciekle rywalizowali o prymat w angielskiej ekstraklasie. Nie szczędząc sobie wyrazów wzajemnego szacunku i uznania, a przecież Mourinho nie słynie z wystawiania laurek kolegom z branży. O czym najdotkliwiej przekonał się Arsene Wenger. Jednak Ferguson to co innego – jest urodzonym zwycięzcą i potwierdzał swoją reputację na przestrzeni długich dekad. Jose bez wątpienia marzył o tym, żeby jego trenerska droga przypominała tę ścieżkę, którą przemierzył SAF.

stream_img

Jednak chyba tylko najbardziej niepoprawni optymiści wciąż wierzą, iż Portugalczyk jest w stanie zbudować w Manchesterze ekipę na miarę tej fergusonowskiej. I nie chodzi tu wcale o poszczególne nazwiska – Sir Alex w swoim pożegnalnym sezonie dysponował kadrą cokolwiek przeciętną i podstarzałą. Chodzi właśnie o ekipę, paczkę, zgraną bandę – zdaje się, że Mourinho nie jest już odpowiednim człowiekiem, by stanąć na czele gangu, który skopie tyłki wszystkim rywalom z Premier League i obrabuje ich z punktów.

To nie jest już typ herszta, którego z jednej strony można się obawiać, a z drugiej strony – podziwiać go. Raczej rodzaj upierdliwego szefa, dyszącego pracownikom w kark wewnątrz ciasnego, dusznego biura.

Bez wątpienia nie wierzą już w swojego trenera sami zawodnicy United. Wojtek Kowalczyk w ostatniej Lidze Minus zauważył, że jeżeli piłkarze tylko wyczują słabość szkoleniowca i zwęszą, iż od zwolnienia dzieli go już tylko jedna poważna wtopa, to bez mrugnięcia oka sprowokują tę wtopę. Z czystą premedytacją. Kto obejrzał starcie Manchesteru z West Hamem ten chyba nie ma wątpliwości, że Czerwone Diabły nie zostawiły na boisku stu procent zdrowia i zaangażowania, choć sam Mourinho zapewnia, że naiwnie wierzy w szczerość ich intencji i nie zakłada żadnego spisku przeciwko swojej osobie.

Reklama

Im dłużej patrzyłeś na ekran, tym dłużej nic na nim nie było. Nic. Żadnego dobrego występu. Choćby jednego! Nawet złe filmy mają w sobie coś pozytywnego, za co można je pochwalić. Tutaj nie udało się nic – w ten sposób Kathleen Carroll z New York Daily News recenzowała film „Wrota niebios”. Ta surowa opinia jak ulał pasuje również do ostatniego występu Manchesteru.

*

Dlaczego spośród tylu bezwzględnych recenzji wystawionych marnym filmom pojawił się powyżej cytat akurat dotyczący „Wrót niebios”? Żeby dobrze zarysować całą analogię, wypada się najpierw cofnąć aż do lat 60-tych ubiegłego stulecia. Kiedy Hollywood miało poważny problem – Amerykanie coraz częściej posiadali w domu kolorowe telewizory i tracili ochotę na wypady do kina. Nawet największe filmowe super-produkcje nie były w stanie na siebie zarobić, oferując rozrywkę w przestarzałym stylu. Monumentalną, powolną, nużąco epicką. Tymczasem poważne przemiany społeczne w Stanach Zjednoczonych odmieniły również kinową publiczność, która chciała na ekranie tempa, krwi i erotycznego napięcia. Chciała więcej widzieć, a mniej sobie dopowiadać.

Wielkie wytwórnie filmowe nie miały zatem wyjścia – postanowiły podzielić się tortem z nową falą rzutkich, drapieżnych twórców, stawiających swoje pierwszej kroki w realiach telewizyjnych, jak choćby Steven Spielberg. A także Michael Cimino, twórca słynnej swego czasu reklamy linii lotniczych United Airlines.

Cimino doskonale się odnajdywał w świecie telewizyjnych spotów, kręcąc również reklamy dla Pepsi czy Kodaka. Jednak jego największą pasją zawsze było wielkie kino i kiedy obrzydliwie bogaci producenci zwrócili uwagę na niewątpliwy talenty reżysera, bez żalu porzucił ekran szklany na rzecz dużego. – Mam prostą definicję udanego filmu – tłumaczył kiedyś swoją filozofię. – Kiedy oglądasz dobry film, zapominasz, że w ogóle oglądasz film.

Urodzony w Nowym Jorku reżyser szybko okazał się kurą znoszącą złote jaja, a prawdziwą eksplozją finansową i – co chyba nawet ważniejsze – artystyczną, był film „Łowca jeleni”. Dziś słusznie cieszący się renomą dzieła kultowego. Cimino opowiedział o wojnie w Wietnamie w taki sposób, w jaki tylko on potrafiłby to w tamtych latach zrobić. Przedstawił widzom długą, gorzką, ponurą historię o prostych ludziach i ich zmarnowanych życiowych szansach. Piekło wojny w „Łowcy jeleni” jest całkiem inne niż to, które serwowali później pozostali twórcy, podejmując trudną tematykę i krocząc przetartymi przez “Łowcę” szlakami. Wietnam w wyobrażeniu Cimino nie wykreował herosów. Po prostu – zdewastował psychikę ludziom do znudzenia zwyczajnym. Działań typowo wojennych w tym filmie jest jak na lekarstwo, lecz jednocześnie ekran wręcz ocieka ludzkimi dramatami.

hero_Deer-Hunter-image

„Łowca jeleni” okazał się ostatecznie kasowym sukcesem, został obsypany nagrodami i pewnie również dlatego nagrodzony Oscarem Cimino wkrótce doczekał się szansy, która miała umieścić go ostatecznie i nieodwołalnie na szczycie rankingu najwybitniejszych reżyserów wszech czasów. „Wrota niebios” miały być jego największym dziełem, w każdym calu idealnym. Cimino, który już wcześniej słynął z kontrowersyjnych metod pracy, mógł sobie w tym przypadku pozwolić na wszystko. Zagwarantował sobie w kontrakcie z wytwórnią prawo do przekraczania budżetu, co samo w sobie brzmi jak szaleństwo, a później z rozkoszą to prawo wykorzystywał.

Manipulował, intrygował, kombinował – aż wreszcie zapewnił sobie pełnię władzy nad produkcją, choć z własnej portmonetki nie wyłożył na nią złamanego centa.

Potrafił poświęcić cały dzień zdjęciowy, żeby nakręcić kilka sekund sceny, gdzie jeden z bohaterów, znienacka przebudzony, trzaska ściskanym przez sen biczem. Reżyser oczekiwał wyłącznie idealnego, mistycznego trzaśnięcia. Dość powiedzieć, że pierwszy milion z budżetu (wynoszącego pierwotnie około ośmiu baniek) przeznaczył na materiał, z którego przy dobrych wiatrach można było sklecić dwie minuty filmu. Trwającego ostatecznie minut 219, choć wersja reżyserka liczyła ich 324. Całego materiału nakręcono natomiast… 220 godzin. Posklejanie go w spójną historię zajęło autorowi przeszło pół roku. Trudno się temu właściwie dziwić, ostatecznie każde z ujęć we “Wrotach niebios” liczyło co najmniej 30 dubli.

Cimino na planie zamienił się w tyrana, a zdaniem wielu jego ówczesnych współpracowników – po prostu oszalał. Oszalała od nadmiaru władzy, nadmiaru pasji i zbyt wielkiej presji, jaką na siebie nałożył. Abstrahując już od faktu, że sama historia walki osadników z Europy Wschodniej przeciwko okrutnym hodowcom bydła z Wyoming nie brzmi jak zarys fabuły spektakularnego, pięciogodzinnego blockbustera, reżyserowi odbiło od własnego perfekcjonizmu. Zażądał zburzenia miasteczka wybudowanego specjalnie na potrzeby filmu tylko po to, żeby zamontować je od nowa, ale przesunąć całą konstrukcję o metr do do tyłu. Wstrzymywał pracę nad zdjęciami w oczekiwaniu na chmurę ukształtowaną w taki sposób, jaki najbardziej mu odpowiadał.

Skoncentrował się na formie, ale zapomniał wypełnić ją przy użyciu zajmującej treści.

No Merchandising. Editorial Use Only. No Book Cover Usage Mandatory Credit: Photo by United/Everett/REX Shutterstock (961842b) 'Heaven's Gate' - landscape 'Heaven's Gate' film - 1980

Po drodze wypowiedział również wojnę dziennikarzom, którzy zaczęli się coraz bardziej dociekliwie interesować horrendalnymi posunięciami twórcy. Cimino pogardzał jednak mediami, a te odpowiedziały mu pięknym za nadobne. Les Gapay z gazety Wall Street Journal zatrudnił się na planie „Wrót niebios” jako statysta i ze szczegółami opisał wszystkie wariactwa reżysera. Malowanie trawy na łące, żeby przedstawiała odpowiedni odcień zieleni, znęcanie się nad zwierzętami i aktorami… Było tego mnóstwo, kolejne skandale wysadziły w powietrze wszelkie plany promocji filmu. Tak jak reżyser miał – rzekomo – wysadzać w powietrze żywe konie, żeby uzyskać bardziej wiarygodny efekt grozy podczas jednej ze scen.

Cimino udało się koniec końców stworzyć wymarzony film, w którym – po pewnym czasie – nikt już nie chciał grać. Zmontował dzieło złożone wyłącznie z idealnych w swoim mniemaniu ujęć, z odpowiednio kształtną chmurką płynącą po niebie. Ale nikt już nie chciał tego oglądać. Opinia publiczna znienawidziła reżysera, podobnie jak jego współpracownicy i pracodawcy. W pewnym momencie przestało się już liczyć, czy „Wrota niebios” będą filmem udanym, czy też nie. Miały okazać się porażką, bo taka była potrzeba odbiorców. Chcących utrzeć nosa krnąbrnemu dyktatorowi, który za bardzo uwierzył we własną wyjątkowość, więc zasłużył na klęskę.

Film, ostatecznie stworzony za 44 miliony dolarów, zarobił w kinach mniej niż 10% tej kwoty. Wytwórnia United Artist zbankrutowała i rozleciała się, a recenzent New York Times określił “Wrota niebios” dziełem „tak samo interesującym jak czterogodzinny spacer po własnym salonie”.

*

Co jest jednak lekko przesadzonym stwierdzeniem. Podobnie jak postawa Manchesteru United nie zawsze jest aż tak marna, jak się o niej mówi. To ostatecznie wicemistrzowie Anglii, poprzedni sezon zakończyli z zupełnie przyzwoitym dorobkiem punktowym. Przekroczenie 80 oczek przy tak wyrównanej stawce w Premier League jest wynikiem naprawdę solidnym. Sęk jednak w tym, że Jose Mourinho tak długo chodził z zadartym nosem, iż dzisiaj każdy chce być tym, kto sprowadzi bezczelnego Portugalczyka do parteru. Dlatego Jose otrzymuje po porażkach ciosy, jakich nie otrzymałby nikt inny.

Wypija piwo, które sam sobie nawarzył.

Jasne, że tak było zawsze. Kiedy prowadził Porto, Chelsea, Inter. Uwielbiał sytuacje, w których stawał w pojedynkę przeciw wszystkim. Jednak wtedy tak naprawdę nigdy nie występował samotnie, nawet jeżeli kreował taką pozę w mediach, chroniąc jednocześnie swoich zawodników przed nadmierną presją. Cały czas stała za nim jego drużyna. Dwudziestu pięciu facetów, którzy za swoim trenerem gotowi byli skoczyć w ogień i zaakceptować wszelkie jego taktyczne pomysły, bo po prostu w nie wierzyli. Wierzyli w niego.

– Jose przyszedł do szatni żeby się pożegnać, zrobił krótką przemowę o tym, jak bardzo jest dumny z relacji, jaką z nami zbudował. Rozejrzałem się dookoła i piłkarze płakali. Wszyscy mieli wilgotne oczy. John Terry, Frank Lampard, Didier Drogba… Drogby nie dało się uspokoić – tak Steve Sidwell zapamiętał dzień, w którym Roman Abramowicz pozbył się Mourinho z Chelsea w 2007 roku. – Był numerem jeden. Sekretem jego sukcesu było to, że potrafił każdego uczynić ważną częścią swojego projektu – wspomina z kolei Marco Materazzi, który również ze łzami w oczach żegnał Portugalczyka, opuszczającego Mediolan na rzecz Madrytu.

Czy w Manchesterze znajdzie się chociaż jeden zawodnik, który zapłacze po „The Special One”, przechrzczonym już zresztą przez angielskie media na „The Special, Once” (“Wyjątkowy Kiedyś”)? Jeśli tak, będą to raczej łzy szczęścia.

*

Wydaje się, że Mourinho – podobnie jak Michael Cimino – w pewnym momencie za bardzo uwierzył we własną wyjątkowość i zaczął koncentrować się na formie, zapominając o treści. Jego wojenki z dziennikarzami robiły wrażenie dekadę temu, kiedy Jose na każdy złośliwy artykuł pod swoim adresem odpowiadał zwycięstwem, na każdą nieprzychylną spekulację ripostował kolejnym zdobytym trofeum. Dzisiaj? Apodyktyczny i gderliwy Jose może tylko przypominać o swoich osiągnięciach z coraz bardziej zakurzonej przeszłości. To mogło wtedy imponować, teraz śmieszy. Szczycić się liczbą zdobytych tytułów w lidze, którą opuścili Ferguson i Wenger, a zapełnili młodsi menedżerowie na dorobku, raz po raz piorący Portugalczykowi skórę? Coraz mniej jest w jego standardowych tyradach humoru, za to aż kipi w nich od zgorzknienia.

Tak, Mourinho zdecydowanie zgorzkniał. O ile w 2004 roku powiew jego nieudawanej pychy wprowadził orzeźwienie na Wyspach i zdmuchnął z piedestału kilka fałszywych autorytetów, tak dzisiaj stanowi odrażające beknięcie trenerskiego frustrata, który – chyba zupełnie szczerze – nie rozumie, dlaczego jest tak źle, skoro powinno być tak dobrze, parafrazując klasyka.

Można się zżymać również na taktyczny hermetyzm Jose, który od lat nie wymyślił niczego nowego w grze swoich zespołów i koncentruje się tylko na tym, żeby wytrącić karty z ręki przeciwnika. Przelicytować go, samemu mając tylko parę trójek. Nie blefuje, nie eksperymentuje, nie stara się zaproponować czegoś więcej, choć ma do dyspozycji kadrę naszpikowaną królami i asami światowej piłki. Tymczasem dzisiejszy futbol nie promuje już postawy zachowawczej, kunktatorskiej. Być może takie zagrywki mają jeszcze jakieś zastosowanie na poziomie mundialu czy mistrzostw Europy, gdzie nie są rozgrywane dwumecze. Ale Liga Mistrzów – również w fazie play-offów – to w tej chwili festiwal upstrzony błyskami ofensywnych fajerwerków.

Real Madryt, Roma, Liverpool i Bayern strzeliły ostatnio w półfinałach Champions League dwadzieścia goli. To już nie są czasy taktycznych szachów Mourinho i Beniteza, którzy w 2005 roku pewnie nawet rzuty karne rozegraliby na 0:0, gdyby nie bramka-widmo Luisa Garcii, zapewniająca Liverpoolowi awans do finału kosztem The Blues.

Jednak co innego odpaść po wyrównanej batalii z Benitezem, a co innego zostać rozpracowanym przez Vincenzo Montellę.

Aczkolwiek taktyczna wsteczność to w gruncie rzeczy mniej istotna sprawa. Portugalski menedżer – co poniekąd słusznie wypominali mu przeciwnicy z obozu Barcelony, choćby Xavi – nigdy nie był typem filozofa futbolu, proponującego jakieś innowacyjne rozwiązania. Ale kiedy miał pod sobą armię posłusznych, lojalnych, nieustraszonych żołnierzy – był zdolny poskromić katalońskich pyszałków. I tutaj jest pies pogrzebany, bo dziś, kolejny raz , największym wrogiem Mourinho stali się jego podopieczni.

Kiedyś odgrywał na konferencjach prasowych teatrzyk, żeby ochronić swoich podopiecznych. Dzisiaj robi to, żeby ich dodatkowo pognębić.

W Madrycie antagonistą był przede wszystkim Iker Casillas, nazwany przez menedżera kretem i traktowany z naprawdę daleko idącą pogardą. Podczas drugiego pobytu w Londynie, Mourinho wziął na celownik Edena Hazarda. Tak – sędziowie, terminarz, futbol międzynarodowy, masażyści, zarząd – z nimi też Jose nieustannie wojuje. Jednak jeżeli działacze Manchesteru United szarpną się na zwolnienie Portugalczyka (a to naprawę kosztowna decyzja), zrobią to nie dlatego, że nie mogą znieść żenującej porażki 1:3 z West Hamem. Pewnie ich to mierzi, ale bez przesady. Zdecydują się na taki krok, żeby udobruchać Paula Pogbę. I Alexisa Sancheza. I Luke’a Shawa. I Romelu Lukaku. I Antonio Valencię…

Nawet jedno nazwisko w takiej wyliczane to o jedno za dużo. Tymczasem lista wrogów, jakich narobił sobie Jose we własnej szatni ciągnie się w nieskończoność. Po meczu z Derby County miał się zamknąć wraz ze sztabem w biurze i poszukiwać sposobu na wyjście z kryzysu przez wiele godzin. Analizować taktykę, meczową strategię, system przygotowań. Ale nie ma takich taktycznych zmian, które zadziałają bez akceptacji ze strony zawodników.

Kiedy Michael Cimino tworzył “Wrota niebios”, dzieło swojego życia, nie zwracał uwagi na nic innego. Dziennikarzy potraktował jak wścibskich wrogów, statystów jak bezwartościową hołotę, aktorów jak pionki na szachownicy. I przegrał, bo musiał przegrać. Żeby zrobić genialny film nie wystarczy przesunąć tekturowe miasteczko o metr w prawo czy w lewo. Nie wystarczy upuszczać krwi cielakom, żeby wyglądała na ekranie bardziej realistycznie niż keczup. Trzeba zebrać grupę ludzi, która uwierzy w dany projekt i – razem z reżyserem – nada mu duszę.

Cokolwiek powiedzieć o pamiętnym sukcesie Interu – tamta ekipa miała duszę. I to jak jasna cholera. Dlatego 28 kwietnia 2010 roku Jose Mourinho mógł wojowniczo kiwać palcem w stronę trybun Camp Nou, dopóki z murawy nie spłukały go zraszacze. Dzisiejszy Manchester to wielka marka, wielka historia, wielcy piłkarze i wielki menedżer. Ale jako zespół? Zwykła wydmuszka. Bo portugalski szkoleniowiec z biegiem lat za bardzo się skupił na wielomilionowych transakcjach, na taktycznych sztuczkach wymierzonych w przeciwnika, na medialnych gierkach.

Zapomniał, w kim tak naprawdę tkwił fenomen początków jego kariery. A tkwił w Bennim McCarthym, w Robercie Huthcie, w Goranie Pandevie. W piłkarzach, których rozwój, lojalność i dobre samopoczucie “The Special One” stawiał sobie kiedyś za cel swojej pracy, nawet jeżeli w drużynie pełnili rolę drugoplanową, nawet gdy byli tylko statystami. Wynik przychodził równolegle. Co się zaś działo, gdy już się pojawił? Mourinho po zwycięstwie w Lidze Mistrzów w 2004 roku schował medal do kieszeni i chwile chwały pozostawił swoim piłkarzom.

Może zatem moment, w którym Jose tak bardzo osobiście potraktował triumf nad Barcą był nie tylko punktem jego największego wzlotu, ale i upadku? Odkąd wylądował w Madrycie, “The Special, Once” za cel stawia sobie własny sukces. Więc z biegiem lat stracił i miłość piłkarzy, i wyniki.

Michał Kołkowski

fot. Newspix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

22 komentarzy

Loading...