Nie liczy, ile razy został wyrzucony przez sędziego na trybuny – chyba głównie dlatego, że już pogubił się w rachunkach. Zdarzało się, że na jego konferencji prasowej musieli pojawiać się stewardzi i przypilnować, by wszyscy wyszli z niej w jednym kawałku. O tym, że stał się klasykiem, chyba nawet nie trzeba przypominać. Przemysław Cecherz to bez wątpienia jeden z największych oryginałów w światku trenerskim. Dziś jego Chojniczanka podejmuje Legię, więc to chyba odpowiednia okazja, by w ramach rozgrzewki zaprosić was na długą i barwną rozmowę z tym szkoleniowcem. Tak, można było przeklinać.
Powiedział pan kiedyś coś, co chyba najwyższa pora wyjaśnić. „W różnych miejscach ludzie się wychowywali, ale tam gdzie ja się wychowałem, to za takie coś… różne rzeczy się robiło!”. Co groziło sędziemu Karkutowi?
Chyba wiadomo, jak wyjaśniało się sprawy na niektórych osiedlach w latach 80. i 90., ale to już nie te czasy. Kiedyś robiło się to bardziej bezpośrednio. Najczęściej bez użycia słów. Myślę, że było to zdrowe. Dzisiaj dominują różne gierki, w dużej mierze nieczyste. Duży wpływ ma na to internet, gdzie można obrazić kogoś anonimowo, co jest co najmniej niesmaczne i brzydkie.
Po kim jest pan taki hardy?
Po ojcu, od tego się nie ucieknie. Również był cholerykiem, również wybuchał.
Słyszałem, że to legenda Koluszek.
Całe życie związany był z tym miastem. Wychował mnóstwo młodzieży, ponieważ przez 45 lat uczył w szkole i był trenerem – między innymi KKS-u Koluszki, Startu Brzeziny czy III-ligowej Stali Niewiadów. Ale legendy dorobił się chyba właśnie przez ten swoisty charakter. Jednego nikt nie może mu jednak zarzucić – że nie był za młodzieżą. Był, a przy tym oceniał sprawiedliwie, dlatego myślę, że te pokolenia, które wychował, będą go wspominały z dobrej strony. Odzew jest do dziś, bo tata ma 85 lat, żyje i bardzo dobrze się czuje.
Pan jest widzewiakiem.
Na pewno darze ten klub dużym sentymentem. Od dziecka jeździłem na Widzew i tam grał mój brat, więc na nim się wychowałem. Każdy człowiek z nostalgią wspomina dzieciństwo i pamięta te najlepsze chwile, a moje w dużej mierze wiązały się właśnie z Widzewem. Miałem okazje, by na żywo obserwować tamtejsze gwiazdy i to zostało w pamięci. Bezapelacyjnie największą był Boniek. Nie załapałem się na jego mecze, ale dużo wiem z opowiadań i bezpośredniego kontaktu, bo nie ukrywajmy, że nawet jak grał za granicą, to często na Widzewie bywał i zasiadał w kawiarni po meczu. Patrzyło się w niego jak w obrazek, również za sprawą pierwszego mundialu, który świadomie oglądałem, czyli mistrzostw w Hiszpanii, gdzie był gwiazdą. Ale takich postaci w Łodzi było więcej, do dziś z niektórymi mam kontakt, bo nawet w tym późniejszym, gorszym Widzewie grali wielcy piłkarze.
Ta pana droga do wymarzonego Widzewa, do którego jeszcze wrócimy, była dość długa. Zjechał pan cały kraj i asystenturę oraz niższe ligi poznał od podszewki.
Trzeba było zbierać szlify. W pewnym momencie zaskoczył mnie telefon z Górnika, w którym rządzili panowie Koźmińscy. Zaproponowano mi pracę w roli trenera bramkarzy, a później asystenta. Mogłem od wewnątrz poznać legendarny klub, świetny klimat i wspaniałych ludzi – począwszy od pana Oślizło, do którego mam ogromny szacunek.
No i – o czym dziś pewnie niewielu pamięta – zadebiutował pan w ekstraklasie.
Moment był bardzo trudny. Graliśmy z Pogonią kluczowy mecz w kontekście walki o utrzymanie. Zrobiono akcję „wszyscy na Górnik”, bilety były po 5 złotych. Jak dziś pamiętam pierwsze wyjście na stadion. Był pełny, doping niesamowity, presja ogromna. I jeszcze był taki moment, że przegrywaliśmy 0-1, ale ta wrzawa poniosła chłopaków. Zapominali o taktyce, bo za wszelką cenę chcieli wygrać i udało się to wyciągnąć. Debiut miałem więc wymarzony. Zresztą później wiele razy jeździłem na Górnik i spotykam się tam z wielką sympatią.
Ale pierwsza samodzielna praca to Hetman Zamość i od razu bolesne zderzenie z rzeczywistością. Pamiętam, że tam przebijał się Prejuce Nakoulma, któremu musiał pan pożyczać 15 złotych, żeby miał na chleb.
Może nie do końca tak było, bo gdy grał tam Prejuce, problemy finansowe nas omijały. Pojawiły się później. To była polityka. Jako klub mieliśmy współpracę z PGE i – co za tym idzie – ekstraklasowym GKS-em Bełchatów. Trenerem był tam pan Orest Lenczyk, a ja trafiłem do Hetmana właśnie z jego wskazania. Graliśmy nieźle, wyniki były zadowalające, ale mieliśmy pecha, że Górnik Łęczna zleciał do nas za korupcję i musieliśmy z nimi walczyć o awans. Później po wyborach zmieniły się władze w PGE i wtedy pojawił się problem finansowy.
A z Nakoulmą mieliśmy mnóstwo różnych sytuacji. Choć przede wszystkim to był bardzo inteligentny chłopak, który szybko nauczył się polskiego i miał wszelkie podstawy, by myśleć o dużej karierze.
To prawda, że kobiety ustawiały się do niego w kolejkach?
Do Zamościa trafiło dwóch czarnoskórych piłkarzy i byli pewną rewelacją! Kierownicy obiektu, w którym mieszkał, przekazywali mi, że te kolejki dziewcząt się zdarzały. Przy czym wie pan… Ja może jestem kojarzony inaczej, ale staram się w życie prywatne piłkarzy nie mieszać. Wiadomo, że jak pewne rzeczy mają wpływ na formę na treningu, to trzeba reagować, ale nie można przesadzić.
Ale jak trzeba anegdotę, to ludzie uderzają właśnie do pana.
Bo ja informatorów mam dobrych! Z reguły się nie wtrącam. No chyba, że chodzi o młodych piłkarzy. Nad nimi trzeba sprawować pieczę i doradzać. A nawet przypierdolić, żeby doprowadzić do dyscypliny. I trzeba być przy tym sprawiedliwym.
Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli – przypierdolić nie w sensie dosłownym.
Tak, choć był i taki, który dostał przez łeb i do dzisiaj pamięta!
Był wdzięczny?
Wyszło na to, że tak. Nawet później do mnie wrócił i grał. Wiedział, że w tamtym momencie mu to pomogło.
Jeśli chodzi o młodych, to chyba z Michał Chrapkiem miał pan przeboje w Stróżach.
Zapowiadał się na piłkarza, ale trzeba mu było trochę pomóc i nakierunkować. Głównie to zasługa Konrada Gołosia, że to się udało. Wypatrzyłem go w sparingu z rezerwami Wisły, bo potrzebowaliśmy młodzieżowca i z pomocą Konrada udało się przyklepać wypożyczenie. A oni wtedy zaczynali z nim pracę nad różnymi aspektami, między innymi dietą.
Gruby był na początku i za sprawą jednego zdjęcia trochę się to za nim ciągnęło.
Pamiętam jeden wyjazd na mecz. Stanęliśmy na przerwę na stacji koło Częstochowy – przed nią McDonald’s, a za nią KFC. Michał zniknął nam z radaru, ale w końcu wraca.
– Gdzie byłeś?
– No w KFC, trenerze.
– Jedzenie tam nie za zdrowe, prawda?
– Trenerze, tylko sobie shake’a wziąłem!
– Ja ci, kurwa, zaraz dam shake’a!
Dlaczego nie uwierzyłem? Ano dlatego, że chłopak tak się śpieszył, iż buzię miał całą w panierce!
Powiem jednak, że szybko się ogarnął. Czuł odpowiedzialność za zespół, bo grał u nas na “10” jako obowiązkowy młodzieżowiec. Wiedział, że nie może łapać kartek, a zawodnikiem był agresywnym. Fajnie wspominam tę współpracę i wielką satysfakcję miałem, jak wrócił do pierwszego składu Wisły.
Stróże to była szkoła życia i dla pana, i dla piłkarzy. Niby klub pierwszoligowy, w którym nawet zrobiliście wynik, ale nie do końca.
Trzeba było się dostosować i myśmy się dostosowywali. Na przykład odnowy często mieliśmy w… rzece za stadionem. No i wszyscy stoją zanurzeni do połowy w zimnej wodzie, a ja gadam ze wspomnianym Chrapkiem, który przecież przyszedł z Wisły.
– Michał, gdzie ty taką odnowę później zobaczysz!
– Trenerze, czego więcej nam potrzeba!
Fajnych ludzi sobie dobraliśmy – ot, cała tajemnica sukcesu. Cały okres przygotowawczy musieliśmy kiedyś zrobić na orliku. I ten orlik musieliśmy sami odśnieżać! Ale takie sytuacje nas łączyły, nie było marudzenia. Pieniądze nie były duże, nie pasowały do pierwszoligowych realiów, ale były to pieniądze uczciwe. Zyskiwaliśmy wśród piłkarzy na tym, że gdy wiele klubów zalegało z płatnościami, my płaciliśmy wszystko, co było obiecane. To była świętość.
Mówiło się, że wielu piłkarzy zarabiało tam mniej więcej tyle, co ludzie na kasie w supermarketach. Średnia wynosiła około cztery tysiące, więc mówię o tych, którzy byli poniżej.
Nie mogę mówić o dokładnych kwotach, ale tak jak powiedziałem – przynajmniej to były uczciwe pieniądze. Przychodził senator Kogut i mówił: „Przemek, masz sto tysięcy miesięcznie na zespół i w tym musisz się zmieścić”. Robiliśmy wtedy tak, że maksymalnie okrajaliśmy kadrę. Pięciu, może siedmiu piłkarzy zarabiało trochę więcej, a reszta te dwa czy trzy tysiące, by ta średnia tak wychodziła.
Liczył pan kiedyś, ile razy wyleciał na trybuny?
Nie liczyłem. Pierwszy raz był już w Zabrzu, wyrzucił mnie sędzia Borski. Pamiętam to doskonale, bo dostałem karę finansową, ale prezes powiedział, że moja reakcja tak mu się spodobała, że zapłaci ją za mnie! Później było wiele podobnych sytuacji – człowiek był młody, ciągle pod prądem i w obliczu dużej odpowiedzialności. Teraz pod wpływem doświadczenia reaguję inaczej, a zyskałem takie, którego nie nauczysz się w szkole z książek. Trzeba panować nad emocjami. Gdy później o tym myślałem, wiedziałem, że kilka razy trzeba było tego uniknąć. Choć były też sytuacje, w których nikt by nie wytrzymał.
I teraz pan niby taki święty…
Święty, broń Boże, nie jestem. Sędziowie przed przyjazdem na nasze mecze chyba są poinstruowani, że trzeba pana Cecherza uspokoić już przy pierwszej reakcji, żeby nie było dalszego rozwoju wypadku. A święty nie będę, bo człowiek nigdy nie lubi być krzywdzony. Ten impulsywny charakter trudno stłamsić. Są trenerzy, którzy siedzą na ławce i ciągle analizują, ale są też tacy, którzy żyją z drużyną. Dziś wiem, że trzeba to wypośrodkować. Czasami potrzeba spokoju, ale zdarza się, że należy potrząsnąć piłkarzem czy zespołem. Nawet jakimś ostrzejszym wyzwiskiem pod adresem zawodnika, bo bywa, że to potrafi pomóc drużynie.
A jaka jest najgłupsza rzecz, za którą został pan wyrzucony?
Były dwie takie sytuacje. Pierwsza w Jastrzębiu, gdy prowadziłem Tura. Sędzia trochę pochopnie do mnie podbiegał i upominał, żebym nie wychodził poza strefę. To samo robił techniczny. W końcu podłapali to kibice, bo ławki były zaraz obok trybuny. I gdy przekraczałem linię choćby o pięć centymetrów, podnosiła się wrzawa. W pewnym momencie nie wytrzymałem i co chwilę robiłem krok poza strefę i wracałem, a kibice żywo reagowali. W końcu sędzia wyrzucił mnie za podjudzanie ludzi!
Druga sytuacja to pamiętny mecz Kolejarza z GKS-em Katowice, na którym sfilmowali pana senatora, który urządził jazdę z sędzią. Ja chyba nic wtedy nie powiedziałem, ale arbiter miał dosyć obelg ze strony pana Koguta, wieć odbił sobie to na mnie i musiałem przeskakiwać przez płot!
Chyba dobrze się panu pracowało z senatorem Kogutem.
Bardzo dobrze. Przede wszystkim to uczciwy człowiek, a druga sprawa jest taka, że ufał mi i wierzył. Po tym pierwszym udanym sezonie wiedział, że uzupełnimy kadrę tak, że ten zespół nigdy nie zejdzie poniżej pewnego poziomu. Jak przychodziłem do klubu, to każdy mnie przestrzegał, bo widocznie ludzie mieli różne przejścia z senatorem, ale mi się do niczego nie wtrącał. Powiem szczerze, że tylko raz mi zrobił awanturę. Wróciliśmy ze Świnoujścia po 15 godzinach, była chyba 4 nad ranem w poniedziałek. Położyłem się na chwilę spać, ale o 8 obudził mnie telefon od senatora.
– Gdzie jesteś?
– Senatorze, niedawno wróciliśmy, śpię.
– Ale ja nie mam listy premii za mecz.
– W autokarze nie zrobiłem.
– Ale ja chcę zapłacić premie! Nic mnie nie obchodzi – masz, kurwa, być, bo chcę zapłacić!
Awantura z niczego, ale to jedyny raz kiedy miałem dosyć, bo jeszcze tego brakowało, żeby za takie coś opierdol zbierać. Jednak to cały senator – do bólu uczciwy. Jeśli obiecał piłkarzom, że tego dnia będzie płacone, to musiało być tego dnia.
Żałuje pan wielu rzeczy?
Nie. Czasami po czasie przychodzi analiza i człowiek myśli sobie, że mógł na przykład nie brać jakiejś roboty, ale każda decyzja czegoś uczy. Zamiast żałować, wolę wyciągać wnioski. Kapitalnie to ujął kiedyś właściciel Lechii, pan Kuchar. Powiedział, że w życiu nie zatrudniłby trenera, któremu szło tylko dobrze. Uważał, że szkoleniowiec powinien swoje przejść, ponieść swoje porażki, bo wtedy jest bardziej gotowy na pracę w klubie.
Ja lubię pracować, a nienawidzę bezczynności. Dlatego biorę kluby w różnych klasach rozgrywkowych. Nie jestem szkoleniowcem, który będzie na bezrobociu czekał na odpowiednią propozycję, bo ubzdurałem sobie, że jestem trenerem co najmniej pierwszoligowym. Wielu boi się schodzić niżej, bo gdy zderzasz się z różnymi problemami, może ci nie pójść. Ja z kolei wiem, że to mnie czegoś nauczy szybciej niż książka i staże. Tylko i wyłącznie liczba poprowadzonych meczów cię kształtuje.
A tych słynnych konferencji pan żałuje? Z tego co wiem, nawet pokazuje się je innym trenerom na szkoleniach.
Też o tym słyszałem. Jeden z uczestników takiego kursu powiedział mi nawet, że przedstawiono to jako bardzo rzeczową konferencję! Że niepotrzebne były wulgaryzmy i tak dalej, ale reszta była merytoryczna. Sam tego nie żałuję. Uważam, że mecz i moment był taki, iż należało coś powiedzieć. Nie można być tyle razy krzywdzony.
Raz na pana konferencji musieli pojawić się stewardzi. Nie wiem, kogo chronili, ale zakładam, że ludzi przed panem!
Już dokładnie nie pamiętam, ale tak – zdarzało się.
Często wraca do pana pytanie, czy można przeklinać i stwierdzenie, że jest, kurwa, słaby?
Albo tendencyjny! Powiem szczerze, że praktycznie codziennie. To klasyk jak „pierdolnę sobie whisky”. Na Weszło zresztą ciągle przewija się ten motyw. Tak już pozostanie, ale czasu nie cofnę. I dlaczego miałbym chcieć to zrobić?
No tak, reklama niezła.
Jakaś. Nie niezła, ale jakaś.
Mniej więcej w tym samym czasie zrobiliśmy listę trzech trenerów z I ligi, których chcielibyśmy zobaczyć w ekstraklasie. Był Podoliński, który później poprowadził Cracovię i Podbeskidzie, był Moskal, który pracował w Wiśle, Pogoni i Sandecji. No i był Cecherz, który ciągle czeka.
To kwestia tych decyzji, które człowiek podjął. Prócz zbierania doświadczenia, jest też sprawa pieniędzy. Każdy ma inną sytuację i podejście. Ktoś może mieć odłożone pieniądze, co daje komfort czekania i szkolenia się, a ktoś tych pieniędzy nie ma, a za to ma rodzinę na utrzymaniu, więc trzeba pracę podjąć dość szybko. Wracamy do kwestii tego, czy żałuję. Z dzisiejszej perspektywy niektóre decyzje są złe, ale w momencie podejmowania wydawały się trafne.
To może na konkretnym przykładzie. GKS Tychy, bo to było po Kolejarzu, w którym pan się wypromował. Była perspektywa nowego stadionu, drużyna silna, wskazywana nawet na czarnego konia, a jednak nie poszło.
Nie, powiedzmy sobie szczerze – to była drużyna, która miała tyle punktów co zespół, który utrzymał się tylko dzięki wycofaniu Kolejarza. Ta kadra aż tak się nie zmieniła – ściągnąłem tylko Maćka Kowalczyka, który się sprawdził. Poza tym było tam wiele mankamentów. Pewnych rzeczy z tego okresu żałuję, ale tu już nie ma nad czym się rozwodzić. Czasami zawodzisz się na ludziach, choć niektóre rzeczy muszę też wziąć na siebie. Tyle powiedzmy.
Piłkarze pana lubią?
Nigdy nie jest tak, że lubią cię wszyscy.
Ale są trenerzy, którzy zawsze uchodzą za lubianych, jak na przykład Jan Urban, a są i tacy, z którymi piłkarzom żyje się dużo trudniej. Pan chyba należy do tej drugiej grupy.
Na pewno ludzie w tym zawodzie startują z różnych pozycji. Niektórzy z dużym nazwiskiem i oni już na wejściu mają szacunek, a dopiero później piłkarze poznają ich warsztat. Jeśli wszystko jest w porządku, to są gotowi pójść za człowiekiem w ogień. Moja sytuacja startowa, tak samo jak kilku innych trenerów, zawsze była trochę inna. Do wszystkiego trzeba było dochodzić pracą i tak zyskać szacunek. I bardziej rozpatrywałby to właśnie w takich kategoriach szacunku, a nie „lubi/nie lubi”, bo z reguły jest tak, że piłkarz trenera za bardzo nie lubi. Ja od nich przecież wymagam, a oni zazwyczaj nie chcą za dużo pracować. Chcą, żeby było dobrze, ale jak najmniej, bo taka jest natura, a ja chcę jak najwięcej, żeby było jeszcze lepiej. Tu zawsze w jakimś stopniu będzie konflikt. Oprócz treningów jest też druga sprawa – czy przynosisz im pieniądze, czy nie. Jak masz wynik, to one się zgadzają.
No to inaczej – czy piłkarze pana szanują?
Z tego co słyszę, jest nie najgorzej, bo czasami dociera to do mnie pocztą pantoflową. Choć na pewno znajdzie się też na tej drodze wielu niezadowolonych, bo musiałeś kogoś usunąć z klubu, kogoś wyrzucić z treningu i tak dalej. Przy niektórych mogłeś popełnić błąd, bo to się zdarza, ale wiadomo, że taki piłkarz już nie będzie o tobie dobrze mówił. Ja się opinią na mój temat nie przejmuję, bo wiem, co mam robić.
Zmierzam do pytania o to, czy czuł pan kiedyś, że drużyna gra przeciwko panu?
Tak.
W Widzewie?
Nie. Wcześniej były takie mecze, w których czułem, że coś jest nie tak. W I lidze.
Czyli w Tychach.
(śmiech) Lepiej powiedzieć, że w I lidze.
A czuje się pan oszukany przez Widzew?
Tak. Nie ulega wątpliwości, że nasza umowa była inna. Inaczej bym postępował, gdyby wiedział, jak może być. Gdy wszedł Murapol, to ja już wiedziałem, jak to się skończy. Pojawiły się pieniądze, więc musiało być też nazwisko, które lubi pieniądze i które ściąga pieniądze.
Czyli nawet gdyby to pół roku było lepsze, to na pozostanie nie było szans?
Jeśli na to dokładnie popatrzymy, to ono było bardzo dobre. Odliczając jeden mecz, którego dla mnie nie było, średnia punktowa wychodziła nie najgorsza. Jako trener ogromnie żałuję tylko meczu derbowego z ŁKS-em u siebie, choć nie wiem, co więcej mogłem zrobić, a zaważyło to w dużej mierze na sympatii do mnie wśród kibiców. Nawet gdybyśmy nie awansowali, a wygrali te derby, najważniejszy mecz dla kibiców, odbiór byłby lepszy. A my zremisowaliśmy 0-0, gdy mogliśmy dojść ŁKS na jeden punkt. Ciągle o tym myślę. Mogliśmy zagrać odważniej, ale oni też mieli dobry zespół i mogli nas skarcić. Druga sprawa – wielu zawodników nie wytrzymało presji derbów i tego stadionu. Nie mieli wcześniej do czynienia z czymś takim. A przy tym wszystkim zabrakło szczęścia. Był słupek w końcówce – kilka centymetrów i bylibyśmy bohaterami.
Pan na Widzewie przegrał podwójnie, bo chwilę wcześniej, gdy już zanosiło się na zmiany, nie puszczono pana do Stomilu.
I o to mam największe pretensje, bo rozumiałem, kim dla Widzewa był Franciszek Smuda i to, że z medialnego punktu widzenia jego zatrudnienie było świetną reklamą dla Murapolu. Oferta ze Stomilu była ledwie dwa tygodnie wcześniej, ale decyzja była jednoznaczna – nigdzie mnie nie puszczą. Poprowadziłem drużynę w jednym meczu nowego sezonu, ale to tylko z szacunku. Pan Smuda nie mógł jeszcze przyjechać, a nikt nie miał papierów. Głupio zrobiłem, ale ja nie jestem taki, że powiem: „pocałujcie mnie w dupę, idę do domu”. Ale wszystko można było lepiej załatwić.
Zawiódł pan się tam na ludziach, na których mocno liczył? W końcu to był ten wymarzony Widzew.
Na niektórych tak, na innych nie – jak wszędzie. Liczyłem na wiele osób z tego środowiska, bo ten Widzew dopiero powstawał z kolan. To nie było tak, że wszedł Murapol i były pieniądze na wszystko. Ściągaliśmy piłkarzy za 3-3,5 tysiąca – na nazwę i na nowy stadion. Nie wiedzieliśmy nawet, że tak rozejdą się karnety, bo wtedy zarząd pewnie zaryzykowałby i ściągnął lepszych zawodników. Trzeba to zrozumieć, bo zadłużanie się na wstępie to byłaby kaplica. Na zdrowy, chłopski rozum – masz dwanaście punktów straty do ŁKS-u, który w rundzie pozwolił sobie wbić tylko sześć goli. Tylko niewidomy, kulawy i głupi powiedziałby, że musimy za wszelką cenę walczyć o awans. Stąd decyzje były takie, żeby solidnie popracować i nastawić się na awans w przyszłym roku. Wyszło jak wyszło. Życie.
Po drodze było jeszcze III-ligowe KSZO, więc zatrudnienie pana w Chojniczance to jednak zaskoczenie. Przeskoczył pan wysoko, bo do klubu, który ma jasno sprecyzowany cel – chce do ekstraklasy.
Wszystko jest pod to robione i każdy chce. Dwa lata z rzędu była szansa, ale nie wyszło, jednak postanowiono spróbować po raz kolejny. Nic nam nie brakuje, a kadrę oparliśmy na zawodnikach, którzy są w stanie to zrealizować. Potrzeba czasu, bo ci piłkarze muszą się dotrzeć. Wiem, że są o nas różne głosy, ale ja odpowiadam krótko – tu jest wszystko, by wywalczyć awans.
W Przeglądzie Sportowym przeczytałem niedawno, że tylko śniadań brakuje, a pozostawienie kilka jogurtów to rozrzutność nie do przyjęcia.
To bzdura totalna. Ten sam problem miałem w Stróżach. Może nie na taką skalę, ale ludzie również doszukiwali się różnych rzeczy, bo chodzi o klub z mniejszego miasta. Otwieram gazetę po meczu, chcę dowiedzieć się, jak go widziano, a czytam o sprawie śniadań sprzed pół roku. No ludzie, czy to jest, kurwa, temat? Na takie Chojnice powinno patrzeć się przez pryzmat tego, gdzie były sześć, siedem lat temu, zanim ci ludzie zaczęli działać i tego, gdzie są dzisiaj. Czy klub zalicza regres, czy powoli, ale systematycznie się rozwija? Tak należy to rozpatrywać i doceniać włożoną pracę.
A trafiłem tutaj, bo najwidoczniej zarząd uznał, że jestem właściwą osobą. Gdy do mnie dzwoniono, to uczciwie z góry powiedziano, że jestem jednym z czterech-pięciu kandydatów, z którymi rozmawiają. Na tej podstawie wybrano trenera. Pozostaje pracować i nie zawieść.
Ciągle jest pan jeszcze młodym trenerem?
Już chyba nie bardzo, gdy patrzę na to wszystko, co teraz się dzieje. Z drugiej strony nie chciałbym sam siebie zaliczać do grona starszych trenerów, bo do takich mam ogromny szacunek. Mnóstwo można się od nich nauczyć. Czasami rzeczy prostych, ale niezwykle ważnych. Nie rozstawiania pachołków we wszystkich kolorach tęczy, ale tego, co naprawdę jest istotne. Dlatego bardzo denerwują mnie buńczuczne wypowiedzi młodych trenerów, którzy mocno prą do przodu, że czas na zmiany, bo technika się rozwinęła i tak dalej. Moim zdaniem nie wypada tak mówić.
Nie wypada, ale trochę tak jest.
Właśnie nie. Już panu wyjaśniam, dlaczego tak uważam. Wiedza ogólna tamtych trenerów jest dużo większa niż ta u dzisiejszych szkoleniowców. Kiedyś żeby być trenerem, z reguły trzeba było skończyć AWF, a później robiło się specjalizację. Taki człowiek miał za sobą 40-50 godzin biomechaniki, 50 godzin anatomii, 100 godzin biochemii i 80 godzin fizjologii. Dzięki temu był przygotowany z każdego elementu – jak zapobiegać kontuzjom, jak przygotować fizycznie i tak dalej. Dziś żeby być trenerem, wystarczy średnie wykształcenie i pójście na kurs. Nie wiem, czy łącznie na tych kursach są 3 godziny anatomii. Dzisiaj jako trenerzy mamy pod sobą całe sztaby ludzi, a kiedyś to wszystko musiał wiedzieć pierwszy trener. Jest większa specjalizacja – nie wiem, czy to lepiej, czy to gorzej. Może bardziej profesjonalnie. Nie zmienia to faktu, że większą wiedzę miał tamten trener.
Myśli pan, że jeśli sam pan nie awansuje do ekstraklasy ze swoją drużyną, to inaczej pan do niej nie trafi, bo oferta z klubu, który już tam gra, raczej nie przyjdzie?
Rafał Górak zawsze mi tak mówił: „Przemek, my to, kurwa, będziemy w ekstraklasie, jak sobie sami wejdziemy, na razie możemy na nią popatrzeć w telewizji!”. Nie ulega wątpliwości, że tak jest. Może i są kluby, które by zaryzykowały, ale jednak duży jest ten napływ zagranicznych trenerów. Znów nie wiem, czy to dobrze, czy źle, bo często nie mamy porównania. Są pewne wyjątki jak prezesi Kulesza czy Pertkiewicz, którzy potrafią dać komuś szansę, ale z reguły kluby boją się opinii publicznej, ten internet jest wszechwładny.
Czasami wystarczy dużo cierpliwości – jak w przypadku Ireneusza Mamrota.
I bardzo cieszę się z tego, że trener Mamrot dostał szansę. Podziwiam go, o czym zresztą mu zawsze mówię. Nawet nie za pracę w Jagiellonii, bo robiłem to już cztery lata wcześniej. Wie pan dlaczego? Bo to jedyny trener, któremu zatrudniono w Chrobrym dwóch dyrektorów sportowych czekających na jego potknięcie, a on obu przeżył. To jest rekord świata!
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. 400mm.pl/FotoPyK