Różne drogi prowadzą ku wielkości. Sergio Ramos dotarł do niej ścieżką usłaną kolejnymi, spektakularnymi triumfami. Dzisiaj jest jednym z najbardziej utytułowanych zawodników w dziejach futbolu, a wciąż nie napisał przecież ostatniego rozdziału swej kariery. Tego samego nie można powiedzieć o Francesco Tottim. Który – owszem – jest mistrzem świata, ale z Romą w gruncie rzeczy nie ugrał zbyt wiele. On do panteonu piłkarskich bogów kroczył zgodnie ze wskazówkami drogowskazu opatrzonego napisem „lojalność”. Dzisiaj jednak zasłużenie zasiada w gronie największych piłkarzy swoich czasów, podobnie zresztą jak Hiszpan.
Ramos i Totti to żywe legendy Realu i Romy. Legendy krwawe. Epoka Francesco w Rzymie przed rokiem dobiegła końca, w przypadku ulubieńca śnieżnobiałej strony Madrytu tego końca na razie nie widać. Co ich zatem łączy? Kapitańska opaska dumnie noszona na ramieniu, kilka piekielnie ważnych bramek na koncie. Zdolność, a nawet skłonność do wyciągania swojego zespołu z największych opresji.
Ponadprzeciętne umiejętności, to też pewnik. Podobnie jak liczne momenty szaleństwa. Bo mówimy nie tylko o wybitnych piłkarzach, ale i o boiskowych bandziorach. Facetach, którzy w niepohamowanym przypływie agresji wielokrotnie robili swoim rywalom krzywdę. Z absolutną premedytacją.
Ich kariery splamione są czerwienią w sumie czterdziestu wykluczeń (Ramos: 24, Totti: 16). Rzadko kiedy były to kartki pokazywane za rozpaczliwy faul taktyczny czy też lekkomyślny, przypadkowy wślizg. Sędziowie wielokrotnie wyrzucali Ramosa i Tottiego z boiska za zwyczajne chamstwo lub okrucieństwo względem przeciwnika. Jak to zatem możliwe, że takich dwóch zakapiorów nie zostało na wieki wyklętych z grona zawodników powszechnie cenionych, a wręcz przeciwnie – obaj mogą się pochwalić potężnym dorobkiem nagród indywidualnych i jeszcze większą rzeszą fanów? Choć – co oczywiste – im dalej od Estadio Santiago Bernabeu i Stadio Olimpico, tym węższe jest grono ich zwolenników, za to w postępie geometrycznym rośnie liczba krytyków.
Dlaczego jednak kibicom tak łatwo przychodzi przymknąć oko na rozliczne bandyckie występki, doceniając jednocześnie wieloletnich kapitanów Realu Madryt i AS Romy za ich niezaprzeczalną, ujmującą charyzmę?
Pytanie wcale nie jest retoryczne, nawet jeżeli sprawia takie wrażenie. Bo odpowiedzi na nie – zupełnie niezamierzenie – udzielił niegdyś Salvatore Gravano. Nie, nie jest to żaden włoski publicysta, wyspecjalizowany w zagadnieniach związanych z calcio. Salvatore to morderca, w nowojorskim półświatku znany raczej jako „Sammy Byk”. Jego zeznania doprowadziły w 1991 roku do potężnego kryzysu w słynnej mafijnej rodzinie Gambino i pogrążyły jej ówczesnego bossa, kultowego Johna Gottiego, jednego z najpotężniejszych amerykańskich gangsterów. Sam Gravano rozmawiał ochoczo nie tylko z przedstawicielami wymiaru sprawiedliwości, co pozwoliło mu ostatecznie odpękać w więzieniu ledwie pięć lat. Mafiozo zwierzał się również mediom.
– Spójrzmy na listę morderstw, w które byłeś zamieszany. Ile ich w końcu było? – zapytała dla porządku Diane Sawyer.
– Dziewiętnaście – odparł niefrasobliwie Sammy.
– Nawet seryjni mordercy nie dobijają do dziewiętnastu… – załamała ręce dziennikarka.
– No tak. Jesteśmy od nich gorsi – przytaknął beznamiętnie „Byk”. – Ale wy to wszystko pokazujecie. W Hollywood, w gazetach. Zabijamy się tylko między sobą, więc czym tu się martwić? Nie przeszkadzamy społeczeństwu. Wygląda na to, że nas lubicie. Lubicie naszą robotę.
Jest w tym spostrzeżeniu coś, cholera, prawdziwego. „Chłopców z ferajny” można oglądać tysiące razy, niezmiennie z sympatią wobec głównych bohaterów. Nawet mając świadomość, że Robert De Niro gra tam w gruncie rzeczy bezwzględną kanalię, a Ray Liotta wciela się w rolę ćpuna. Zaś Joe Pesci, czyli filmowy Tommy DeVito, to po prostu psychopata, zdolny zamordować kogoś tylko dlatego, że usłyszał od niego krótkie „pierdol się” w odpowiedzi na potok złośliwości.
Sergio Ramos i Francesco Totti swoimi wyskokami niejednokrotnie zbliżali się niebezpiecznie do stylu bycia tego ostatniego. Jeżeli drużynę piłkarską potraktować wedle struktur mafijnych, a trenera na drabince powiązań przyporządkować do roli bossa, to Ramos i Totti mogą uchodzić za owianych złą sławą capo.
I na tym polega cały nieoczywisty urok ich karier.
Pogromca faraona
– Oczywiście oglądałem powtórki tej akcji – powiedział trener Liverpoolu, Jurgen Klopp, kilka tygodni po przegranym finale Ligi Mistrzów. – Jeżeli obejrzysz powtórkę i nie jesteś kibicem Realu, uznajesz to zagranie za bezwzględne i brutalne. Nie myślisz sobie: „Wow, świetny pojedynek”. To było bezwzględne. Po meczu Ramos powiedział wiele rzeczy, które mi się osobiście nie podobały. Zachowywał się, jak gdyby to wszystko było normalne. Nie, to nie jest normalne.
*
Żeby chociaż postarać się zrozumieć andaluzyjską duszę Sergio Ramosa, trzeba się cofnąć maleńkiego Camas i pobliskiego Tomares, gdzie reprezentant Hiszpanii stawiał swoje pierwsze piłkarskie kroki. Tam na pewno nie dorobi się nigdy łatki piłkarskiego zwyrodnialca. Jak sam przyznaje, był w okolicy znany raczej jako niesforny „syn Paqui”, bardziej nawet niż pod własnym imieniem. Kiedy zbliżała się pora obiadowa i matka Sergio próbowała przywołać go z podwórka do domu, wychodziła zwykle na balkon i krzyczała w jego kierunku, stawiając na równe nogi całe sąsiedztwo. Mały Ramos, który, jak to się zwykle zdarza, akurat w porze obiadu rozgrywał zawsze najważniejszy mecz swojego życia, ignorował wołania mamy. Aż wreszcie na balkonie pojawiał się zniecierpliwiony ojciec. Nie odzywał się wcale, tylko palcem pokazywał w kierunku drzwi.
Pół minuty później Sergio siedział już przy stole.
Dorastał z futbolem, lecz początkowo nie on był jego największą pasją. Jak wspominają rodzice, ich synek na każdy bal przebierańców wybierał sobie ten sam kostium. W który najchętniej ubierałby się również na co dzień. W jednej dłoni muleta, w drugiej plastikowy mieczyk. I charakterystyczna peleryna zarzucona na plecy. Ramos od dziecka inspirował się corridą i widział swoją przyszłość na arenie Maestranza, najstarszym w kraju obiekcie dedykowanym właśnie rytualnym potyczkom torreadorów z bykami.
Nic w tym właściwie dziwnego. Sewilla to kolebka corridy, niejeden dzieciak pochodzących z tamtych okolic przeżywał podobne fascynacje. Jednak Sergio myślał o karierze matadora na poważnie, zaczęło się to przeradzać w dziecięcą obsesję. To był jego pomysł na życie. Przerażona matka próbowała wybić mu to z głowy, lecz bez specjalnych rezultatów. Poskutkowała dopiero interwencja starszego brata, Rene. Którego obrońca Realu zawsze chętnie słuchał, czyniąc z niego zresztą później swojego agenta.
– Z pasją do corridy się rodzisz – powiedział Ramos w jednym z wywiadów. – Czuję wieź z tym światem, moja rodzina i moje miasto zawsze żyło walkami byków. Wciąż uważam, że mam potencjał na niezłego matadora.
Rzeczywiście, były zawodnik Sevilli nadal chętnie uczestniczy w walkach. Nie tylko jako widz, choć kiedyś właśnie przez obecność na trybunach podczas corridy napytał sobie biedy. Dziesięć minut przed końcem meczu Realu Madryt z Realem Valladolid, Ramos – będący poza grą – wymknął się z Estadio Santiago Bernabeu i popędził na arenę Las Ventas, by obejrzeć zmagania swojego przyjaciela, Alejandro Talavante.
Wówczas musiał gęsto przepraszać za swoje zachowanie. Drużynę Królewskich miał z powrotem objąć we władanie Florentino Perez, który jasno sugerował, że tego rodzaju wybryków jako prezydent klubu tolerować nie będzie. Ale pasja do tych krwawych zmagań wciąż w sercu obrońcy tkwi. Ramon Calderon, były prezydent Realu, powiedział o nim kiedyś: – Profesjonalni piłkarze oczywiście nie mogą uczestniczyć w walkach byków przez ryzyko kontuzji, ale wiem, że on bierze udział w małych potyczkach podczas wakacji. Widywałem go na kameralnych fiestach, organizowanych na farmach. Nieźle sobie radzi z małymi bykami, ma dobry styl. Dlatego kiedy Real wygrywa jakiś tytuł, widzicie go imitującego walkę z bykiem. Fani to lubią. To zabawa.
Już ponad dziewięć lat minęło od wspomnianego incydentu i Sergio nigdy więcej nie dał powodów do podejrzeń, że cokolwiek jest w stanie odwrócić jego uwagę od futbolu. Pozostaje wierny zasadzie wpojonej mu przez Joaquina Caparrosa, trenera Sevilli, który wyznaczył obrońcę do treningów z pierwszym zespołem kiedy ten miał zaledwie szesnaście lat. Ramos pojawił się wśród słynniejszych kolegów jak królik wyciągnięty z kapelusza, więc sporo wody musiało upłynąć w rzece Gwadiana, żeby starszyzna zaakceptowała jego obecność na zajęciach.
Na początku panowie wzięli młokosa do gry w dziada i ustawili w środku, planując trochę się z nim zabawić. Pomysł okazał się kiepski, bo chłopak niemal natychmiast zdemolował jednego z najbardziej doświadczonych zawodników w kadrze Sevilli. Napięcie sięgnęło zenitu, a po chwili dramatycznego milczenia zespół rzucił się na Ramosa. Trener Caparros czym prędzej załagodził sytuację, zarządził kolejne ćwiczenie, a debiutanta wziął pod ramię i odprowadził na bok. – Spokojnie, to twój pierwszy dzień – powiedział kojąco. – Następnym razem, gdy coś takiego ci się przytrafi, uderz mocniej.
Trzeba powiedzieć, że Ramos hołduje tym słowom po dziś dzień.
*
Sytuacja z finału Ligi Mistrzów pozostaje niejednoznaczna. Gdyby Mohammeda Salaha powalił na murawę ktokolwiek inny niż Ramos, dajmy na to – Luka Modrić, reakcje na pewno byłby łagodniejsze. Zakładałoby się raczej przypadek, niefortunne zrządzenie losu. Jednak kapitan Realu do tego stopnia wyspecjalizował się w nękaniu przeciwników, że naprawdę trudno w ciemno postawić, iż nie chciał Salahowi zrobić krzywdy.
Zawodnik Liverpoolu chyba też nie przetrawił jeszcze tamtego wydarzenia.
https://twitter.com/BleacherReport/status/1035230974911635456
Dwadzieścia cztery czerwone kartki. A przecież nie za każde ze swoich chamskich zachowań oglądał choćby żółty kartonik, ponieważ Ramos jak mało kto potrafi dokuczyć rywalowi, gdy sędzia akurat skoncentrowany jest na czymś innym. Jak wiele Hiszpan na boisku narozrabiał? Tę listę można ciągnąć bez końca. Napluł w stronę Iago Aspasa, prawie połamał nogi Leo Messiego i Luisa Suareza, deptał po przeciwnikach, wymierzał im ciosy łokciami, wjeżdżał w nich sankami. Po wszystkim oczywiście pierwszy był z awanturą u arbitra, domagając się kary dla rywala. Ewentualnie sam zwijał się z bólu na murawie, bo przecież nie brak mu również talentu aktorskiego.
Przed laty, gdy był jeszcze młodym prawym obrońcą, Fabio Cannavaro i Raul niemalże siłą wyprowadzili go z boiska, po tym jak potraktował łokciem przeciwnika i obejrzał za to w stu procentach zasłużoną czerwoną kartkę. Wtedy Ramos i jego występki jawiły się jeszcze dla liderów Los Blancos czymś niegodnym.
Dzisiaj? Stały się częścią wizerunku klubu i sposobem na zwyciężanie. To bez wątpienia dziedzictwo, które pozostawił po sobie w stolicy Hiszpanii Jose Mourinho. Oczywiście Portugalczyk nie uczynił Ramosa czy Pepe boiskowymi bandytami – gen brutalności tkwił w nich od zawsze i od zawsze dawał o sobie znać. Ale to The Special One nauczył ich, jak zrobić z tego genu użytek i dzięki niemu triumfować. Dziś już nie sposób rozstrzygnąć, czy kapitan Królewskich wykluczył z gry Salaha przez przypadek, czy też z premedytacją. Jednak są powody by podejrzewać, że jednak to drugie. Że Egipcjaninowi przeszedł koło nosa niemal w całości najważniejszy mecz (finał Ligi Mistrzów) i najważniejszy turniej (mistrzostwa świata w Rosji) w życiu, bo padł ofiarą jednej z wielu brudnych zagrywek, jakie ma w swoim repertuarze Ramos.
Dla którego mecz piłkarski jest jak corrida. Chodzi o to, żeby omamić i rozwścieczyć przeciwnika. Po czym wykorzystać moment słabości, wbić mu szpadę w kark i na pamiątkę odciąć kawałek ucha.
Nauczyciel Balotellego
– Jest fenomenem. Rzadkością. Wygląda na to, że kiedy się urodził, ojciec niebieski powiedział do niego: „zejdź na dół, graj w piłkę i to wystarczy” – te słowa na temat „Syna Rzymu” dość dobrze charakteryzują jego piłkarski kunszt. Który nigdy nie podlegał wątpliwościom. Jednak nie do końca oddają całą resztę otoczki, jaka przez lata narosła wokół Francesco Tottiego. Który został, jak na „Syna Rzymu” przystało, wykarmiony mlekiem wilczycy. Ale to musiała być wilczyca wyjątkowo wściekła i krwiożercza.
– Jeżeli powiesz Tottiemu, że są napięcia na Bliskim Wschodzie, on dojdzie do wniosku, że zakotłowało się na prawym skrzydle – oświadczył kiedyś Paolo Di Canio. I chyba jego wersja Tottiego – nieco dokuczliwa, jak przystało na spostrzeżenie z perspektywy ex-piłkarza Lazio – jest znacznie bliższa prawdy na temat wielkiego Francesco. Który w 2017 roku, po dwudziestu czterech latach od debiutu w Romie, odwiesił wreszcie sportowe obuwie na kołku. Co było, szczerze mówiąc, jednym z najbardziej irracjonalnych momentów w najnowszej historii futbolu.
Prędzej się można było spodziewać, że to Roma przestanie istnieć, a Totti wciąż będzie grał. Niczym jednoosobowa armia, dalej wierny Giallorossim. Był tak oczywistym i niezmiennym punktem na mapie świata jak cały Półwysep Apeniński, uformowany w charakterystyczny but. Pozwalał uzyskać życiową stabilność – nieważne, co się w życiu działo, jakie zawirowania spotykały Ziemię. Było pewne, że gdzieś tam jest Totti, który właśnie trenuje przed kolejnym meczem Serie A. Jego piłkarska emerytura w końcu musiała nadejść, a i tak nadeszła z zaskoczenia. Nawet dla niego.
– Upływ czasu przyszedł i złapał mnie za ramię – przyznał krótko przed swoim pożegnalnym występem. – Muszę dorosnąć. Czas powiedział mi: „od jutra będziesz już duży”. Powiedział, że mam zdjąć krótkie spodenki i buty, bo od jutra będę facetem, któremu nie wolno już wąchać trawy, czuć słońca na twarzy, adrenaliny która pochłania i satysfakcji ze zwycięstwa. (…) Myślę, że cała moja kariera była jak bajka. I to jest teraz najgorsze. Bajka naprawdę się skończyła. Zdejmę koszulkę ostatni raz. Ładnie ją odłożę, nawet jeżeli nie jestem gotowy by przyznać, że to już koniec. Prawdopodobnie nigdy nie będę.
To co było – jak się mogło długo wydawać – niekończącą się, bajkową opowieścią dla Tottiego i kibiców Romy, dla wielu z jego rywali było prawdziwym horrorem. Niekoniecznie chodzi o bramkarzy, których upokarzał jakimś wirtuozerskim kopnięciem. Raczej o tych przeciwników, których z jakichś powodów decydował się brutalnie zmasakrować.
*
Totti, podobnie jak Ramos, zaczynał od podwórkowego grania. Rozkwit ich karier przypadł jeszcze na czasy sprzed super-akademii, kształtujących super-piłkarzy. Francesco swoje umiejętności rozwijał na uliczce Via Vetulonia, na południe od starożytnego centrum Wiecznego Miasta. Tam już nie pachnie wielką kulturą, triumfami Juliusza Cezara i bataliami gladiatorów.
Czuć tylko swąd blokowiska, zamieszkałego przez rzymską klasę średnią. Roznosi się zapach braku perspektyw i marzeń o wielkiej przyszłości. No i AS Romę również czuć tam na każdym rogu. Pierwszy klub w karierze Francesco przyobiecał Lazio, że nastoletni Totti trafi właśnie tam. Pani Fiorella, mama przyszłego mistrza świata, osobiście pofatygowała się do siedziby lokalnej drużyny, Lodigiani Calcio i wybiła wszystkim z głowy takie pomysły. Milan, Juventus, Inter – również nie wchodziły w grę. Liczyła się tylko Roma.
Totti – delikatnie rzecz ujmując – nigdy nie był orłem w szkole i o swoje wykształcenie w przyszłości również nie zadbał. Jak sam wspomina, starał się po prostu w miarę grzecznie zachowywać, bo tego oczekiwali rodzice. Choć miał w zwyczaju podkradać kumplom z podwórka piłki i je kolekcjonować, zarzeka się, że wszystkie łupy wkrótce zwracał z przeprosinami. Jeżeli chodzi o stopnie – nie przykładał do nich większej wagi. Całą swoją przyszłość zawierzył naturalnego talentowi do futbolu. Swój rozwój ukierunkował tylko na piłkę. Na Romę. I czasami mu na murawie naturalnej ogłady, dobrego wychowania, posłuszeństwa, swoistego wyrachowania – po prostu brakowało. Szedł na żywioł.
Abstrahując już nawet od zupełnie kuriozalnych wpadek w mediach, wynikających z braków w edukacji. Jak choćby wtedy, gdy jeden z dziennikarzy na konferencji prasowej zadał mu pytanie zawierające zwrot „carpe diem”. Totti – zupełnie serio – odpowiedział, że niestety nie zrozumiał tego fragmentu wypowiedzi po angielsku. Nie bez kozery wydano małą książkę z dowcipami i anegdotami na jego temat.
Dla klubu był w stanie zdobyć się na rozmaite poświęcenia. Adrian Mutu wspominał w jednym z wywiadów, że Totti – aby go nakłonić na transfer do Romy – poprosił o obniżkę swojej pensji o milion euro w skali roku. Działacze Giallorossich zaoszczędzoną kasę mieli wydać właśnie na ściągnięcie Rumuna z Fiorentiny. – Szczerze mówiąc, nie byłem w stanie odmówić. Jak można powiedzieć „nie”, kiedy dzwoni do ciebie Totti i informuje o czymś takim?! – powiedział Mutu. Zreflektował się dopiero później i jednak złamał dane słowo, pozostając we Florencji za namową Cesare Prandellego.
Jednak na boisku zdarzało się Francesco działać po prostu na szkodę własnego zespołu. Czego oczywiście nikt nie był w stanie powiedzieć mu wprost – był Tottim, z którym każdy kolejny trener musiał obchodzić się jak z jajkiem, jeżeli liczył na dłuższą przygodę z rzymskim klubem. Ale ekscesów z udziałem Włocha można wymienić bez liku, podobnie jak w przypadku Ramosa. Oplucie Christiana Poulsena, zdemolowanie nóg Mario Balotellego. Kopnięcie leżącego rywala w głowę. Deptanie, wymachiwanie łokciami, bójki, złośliwe skrobanie po kostkach.
I – jak przyszło co do czego – udawanie własnych obrażeń. Serio, brzmi to wszystko jak kopia wyczynów Ramosa. Ale obaj panowie to nie tylko wielcy liderzy, lecz równocześnie wielcy brutalne i wielcy oszuści.
Najwięcej kontrowersji wzbudził chyba sposób, w jaki Totti rozprawił się z Balotellim w finale Pucharu Włoch przed ośmioma laty. Kapitan Romy potraktował młodego rywala zamaszystym kopnięciem, przypominającym to, którym Sławomir Peszko poczęstował Arvydasa Novikovasa. – Nazwał mnie zasranym czarnuchem! – lamentował później poturbowany Mario, od zawsze szczególnie wyczulonego na rasistowskie docinki.
Czy Tottiego dotknęła po wszystkim jakaś refleksja? Wręcz przeciwnie. Dowodził, że chciał nauczyć Balotellego kultury i zafundował mu bolesną lekcję dobrego wychowania. – Prowokował mnie cały czas. Obrażał moje miasto i moich fanów. Powiedział, że jestem już skończony i beznadziejny. Takiego zachowania nie można tolerować – usprawiedliwiał się lider Rzymian. Który nigdy SuperMario nie wybaczył tamtego meczu. – Nie dam mu żadnej rady, bo on i tak nikogo nie słucha – mówił po latach, kiedy Balotelli kiepsko się spisywał w Liverpoolu. – Słyszeć jakiegoś nowicjusza, który notorycznie obraża moje miasto, mój klub, moją przynależność do Romy… Dla mnie to nie było do przyjęcia. Nie zmienię sposobu, w jaki o nim myślę. Nie ma to nic wspólnego z tym, jak sobie radzi w Liverpoolu, w Manchesterze City czy w Milanie. Zdziwię się, jeżeli w przyszłym sezonie wciąż będzie w tym samym klubie. Piłkarze, którzy ciągle zmieniają zmieniają klub, są przenoszeni z jakiegoś powodu.
Tę ostatnią szpilkę „Syn Rzymu” bez wątpienia wbił z największą rozkoszą.
*
To by było na tyle, jeżeli chodzi o wizerunek dwóch wielkich piłkarzy, a jednocześnie groźnych bandziorów. Kapitan Realu atakuje przeciwników trochę bardziej jak uliczny łobuz, dla którego wszystkie chwyty są dozwolone, a liczy się wyłącznie cel. Najlepszy strzelec w historii Romy stara się dorobić do tego rodzaju zachowań honorową ideologię. Ale panować nad sobą bez wątpienia nie potrafi żaden z ich.
Obu – Ramosa i Tottiego – regularnie wykpiwano za regionalne przywiązania. Katalońskie media z lubością wytykały znienawidzonemu obrońcy z Madrytu jego andaluzyjski akcent i prostacką osobowość, banalne zainteresowania. Bo Sergio to faktycznie pozostał facet zakochany w naturze, uwielbiający corridę, flamenco i festyny. Proste miłości wyniesione z dzieciństwa. – W Barcelonie porównuje się go do Gerarda Pique – powiedział Diego Torres, dziennikarz hiszpańskiego El Pais. – Pique to człowiek miastowy. Chce się uczyć, podróżować, poznawać języki, rozwijać się w innych dziedzinach niż futbol. Ramos jest raczej rustykalny. Jest bardziej jak Tarzan. W tym względzie bardziej przypomina Puyola niż Pique. Doskonale wie jak wpływać na kolegów, czego nie uczą żadne uniwersytety.
Za przesadną „rzymskość” obrywał z kolei Totti. Jego akcent jest tak specyficzny, że niemal wykraczający poza ramy wytyczone przez język włoski. – Płacę za bycie rzymianinem – żalił się w 2002 roku, zanim jeszcze nauczył się mieć do tego wszystkiego dystans. – Być może moim krytykom przeszkadza, że w Rzymie też gra wielki piłkarz. Nie tylko północna część kraju jest dzisiaj mocna w piłce. Nas, rzymian, uważają za leniwych, zepsutych, przewrażliwionych i grubych. Ale niech sobie myślą co chcą. Nigdy nie opuszczę mojego miasta i mojego klubu. Nie dam im tej satysfakcji.
Ostatecznie obaj zapracowali sumiennie na status żywych legend. Kariera Ramosa toczy się oczywiście znacznie stabilniej. Piłkarsko pewnie nigdy nie dorównywał Tottiemu talentem, choć sukcesami przebił go po wielokroć. Z kolei piłkarska droga Włocha wiodła przez więcej dolin, ale i równie wiele wzniesień. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić historię Romy bez Francesco. Bez jego wcineczki przeciwko Interowi. Podobnie jak nie sposób sobie wyobrazić ostatnie sukcesy Realu bez Ramosa dyrygującego defensywą i zdobywającego nieziemskie bramki w ostatnich sekundach meczów.
Chamstwo, brutalność? Można powiedzieć, ze to kropla dziegciu w beczce miodu. A może po prostu szczypta pikanterii? Dwóch prostych chłopaków – jeden z Rzymu, drugi z Andaluzji – zaszło w życiu nieprawdopodobnie wysoko, lecz nigdy nie wyzbyli się ulicznych manier, wypracowanych wśród blokowisk. Czy należy ich za to pochwalać? W żadnym wypadku, a wręcz przeciwnie – piętnować wszelkie przejawy nieuzasadnionej agresji. Jednak obaj, Totti i Ramos, drogę do serc kibiców wytłukli sobie łokciami, bo inaczej chyba po prostu nie potrafili.
Ich postawa boiskowa uczyniła z Realu i Romy takie kluby, jakimi są one dzisiaj. Wyznaczyła kierunek, trend, charakter. Real z Ramosem, nawet okaleczony, jest wciąż groźny niczym szarżujący rozpaczliwie byk. Roma, nawet bez Tottiego, gdy zraniona, kąsa wściekle niczym osaczona wilczyca. A że panowie posługują się zabawnym akcentem? Co masz na myśli mówiąc: „zabawny”? Jak zabawny? Co w tym zabawnego?
Michał Kołkowski
fot. Newspix.pl