Patrzyliśmy sobie na wyniki Monaco oraz Atletico na początku tego sezonu i tylko ciężko wzdychaliśmy. Gospodarze zwyciężyli zaledwie raz, z Nantes, choć rozegrali już sześć spotkań. Goście co prawda zgarnęli Superpuchar Europy w heroicznym boju, ale to było miesiąc temu. Teraz przeważnie wyglądają jakby kompletnie uszło z nich powietrze i nawet z beznadziejnym Rayo potrafią się męczyć. No nie, to po prostu nie mogło być atrakcyjne spotkanie. I mimo trzech goli nie pomyliliśmy się.
Monaco zmuszało Rojiblancos do atakowania pozycyjnego, a dla nich to przyjemność porównywalna mniej więcej do rwania ósemek bez znieczulenia. W sumie dla nas też, bo kiepsko się patrzy na powolne rozgrywanie po obwodzie lub ciągłe obijanie futbolówki o defensywę rywala. W zawodzie piekarza coś takiego nazywa się „męczeniem buły”.
Zagrożenie w ofensywie wynika praktycznie tylko z zagrań Griezmanna. To on doskonale przerzucał piłke lobikiem tuż za kołnierz obrońców, gdy Diego Costa minimalnie pomylił się, strzelając po dalszym słupku. To on najczęściej próbował prostopadłych podań, to jemu najlepiej wychodziło przyspieszanie gry, kiedy już dotarła do niego piłka. W końcu to właśnie Antoine wypuścił swojego partnera z ataku prostopadłym podanie w 32. minucie, po czym ten z łatwością pokonał Benaglio. Niestety tym, który najpierw nie ogarnął jak powinna biec linia spalonego, potem zgubił krycie, by już go nie nadrobić, był Kamil Glik. W samej końcówce meczu co prawda mógł zmazać plamę, lecz po dośrodkowaniu z prawej flanki uderzył obok słupka.
W tym momencie liczyliśmy, iż spotkanie nam się nieco ożywi, ale przede wszystkim – otworzy. Banda Simeone została postawiona pod ścianą, musiała naciskać mocniej, wszak akcja, w której Costa wpisał się na listę strzelców była jednak odpowiedzią na wcześniejsze trafienie Grandsira. Wówczas najbardziej najbardziej zawalił Saul, który przyjął dośrodkowywaną piłkę klatką, ale w taki sposób, że odskoczyła mu znacznie. Za jego plecami czyhał już Falcao i bez problemu przepchnął tracącego równowagę pomocnika. Co prawda potem odegrał niecelnie, ale tym razem przeciwnika – wbiegającego w drugie tempo w pole karne Grandsira – nie upilnował Correa, więc za chwilę, po dziabnięciu piłki czubkiem buta, Atleti rozpoczynało grę od środka.
Paradoks polega na tym, że najgorsze co się w tym spotkaniu przydarzyło, to drugie trafienie dla Los Colchoneros tuż przed gwizdkiem kończącym pierwszą połowę. Bramka ta padła po rzucie rożnym. Niemal wszystko tu było perfekcyjne ze strony Los Colchoneros. Zarówno centra Koke, zawieszona wysoko, a jednocześnie mocno bita. Wyjście w powietrze Gimeneza, a tym bardziej to, jak wcisnął się pomiędzy dwóch rywali. Tylko przy samym uderzeniu Urugwajczyk miał nieco farta, wszak trafił prosto w Benaglio, ale nie zdążył on zareagować, więc za chwilę wyjmował piłkę z siatki.
No ale to, co działo się już w drugiej połowie… Dobry Jezu, za jakie grzechy?!
Mając wynik podopieczni Diego Simeone nawet nie udawali, że jakoś wybitnie zależy im na kolejnych atakach. Jeśli już próbowali przedostawać się do szesnastki rywala, to niewielka liczbą zawodników i to tylko z kontry. A w drugą stronę – doprowadzali członków francuskiej ekipy do szewskiej pasji. Choć z perspektywy było to wręcz groteskowe, gdy na przykład Correa tracił piłkę już na połowie rywala, Monaco chciało szybko wyprowadzić cios, ale za linią piłki wciąż czekało 8 Rojiblancos. Przecież ta historia bardziej nadaje się na „demotywatory” niż do pomeczówki…
Ale jeśli już koniecznie chcecie sobie jakkolwiek zobrazować przebieg drugiej części meczu, polecamy stanąć przed ścianą i rąbnąć w nią dyńką. Chociaż podopieczni Jardima chcieli postraszyć przeciwników, w ogóle nie mieli ku temu argumentów. Nie oddali an jednego celnego strzału, wygrali tylko jeden drybling w okolicach pola karnego, tyle samo pojedynków powietrznych (to ten wspomniany autorstwa Glika), a poza tym kopali się po czołach. No, ewentualnie spróbowali jeszcze dośrodkowania, ale wtedy albo Sidibe z Henrichsem tłukli prosto w przeciwników, albo posyłali futbolówkę gdzieś w okolice przeciwległego końca drogi mlecznej.
*Zieeeeew*
Pocieszamy się jedynie tym, że może ten mecz w jakiś sposób będzie przełomowy dla obu zespołów. Że Atletico wejdzie na falę wznoszącą i zacznie grać szybciej oraz mniej kunktatorsko. A z drugiej strony, że Glik i spółka dostali tak mocnego liścia na odmułkę, iż nie w końcu przestaną byle komu nadstawiać policzki.
Ale to taki nasz koncert życzeń i nic więcej.
Póki co jednak idziemy spać, bo to jedyne do czego natchnęło nas to spotkanie.
AS Monaco 1:2 Atletico Madryt (1:2)
1:0 Grandsir 18′
1:1 Costa 31′
1:2 Gimenez 45+1′
Fot. NewsPix.pl