Może to przypadek, może nie, ale większość farbowanych lisów, które wślizgnęły się do polskiej kadry na przełomie pierwszej i drugiej dekady tego wieku, końcówki swojej kariery nie potrafi ładnie rozegrać. Są zbędni, nikomu niepotrzebni. Mamy już prawie połowę września, a Ludovic Obraniak, Eugen Polanski i Sebastian Boenisch pozostają na bezrobociu. Cała trójka ma też za sobą kiepskie ostatnie sezony, w których regularnie jechała w dół. Sportowo brzydko się panowie starzeją.
Obraniak pikuje od zimy 2014 roku, gdy zamienił Bordeaux na Werder Brema. Bundesliga szybko go zweryfikowała. – Na początku nie było tak źle, ale później coś się zacięło i straciłem wiarę w siebie – mówił niedawno Tadeuszowi Fogielowi, który pomagał mu załatwić polski paszport, w rozmowie dla Polsatu Sport.
Rozczarował też w Rizesporze i w Maccabi Hajfa. Po izraelskim epizodzie nowy klub znalazł dopiero w listopadzie 2016 roku. „Ludo” wrócił do Francji i zakotwiczył w drugoligowym Auxerre, ale nawet tam w dłuższej perspektywie miał za mało do zaoferowania. Przez rok grał dużo, potem jego rola szybko zaczęła maleć. W 2018 roku na boisku pojawił się już tylko dwukrotnie. Trudno się dziwić, bo bilans 43 meczów bez choćby jednego gola i z pięcioma asystami wygląda naprawdę słabo, zwłaszcza że nie mówimy już o zbyt wysokim poziomie. – Po powrocie z Izraela, gdzie zdobyłem z Maccabi Hajfa puchar kraju, myślałem, że będę miał łatwiej we Francji. Może nie znalazłem wspólnego języka z trenerem, może oczekiwano ode mnie zbyt dużo. Mimo starań, jakoś mi nie wyszło – tłumaczył we wspomnianym wywiadzie.
Brzmi, jakby mu już szczególnie nie zależało i dawno stracił determinację, żeby jeszcze dobrze grać. W listopadzie Obraniak skończy 34 lata. Chyba czas wieszać buty na kołku. Widać, że piłka przestała go kręcić. Ponownie cytat z Polsatu Sport: – Dzisiaj mam również inne centrum zainteresowania niż futbol, jestem ojcem trojga dzieci, założyłem start-up (hologramy) o nazwie Orbis, współpracuję z tak słynną firmą jak Louis Vitton i chcę dalej rozwijać działalność w tej dziedzinie.
W przypadku Sebastiana Boenischa trudno nawet stwierdzić, czy to jeszcze czynny zawodnik. Gość ostatni mecz rozegrał 30 kwietnia ubiegłego roku dla TSV 1860 Monachium. „Lwy” nie utrzymały się w 2. Bundeslidze, a z powodu problemów finansowych nie dostały licencji na trzecią ligę i musiały zaczynać na czwartym szczeblu. Po roku awansowały i całkiem nieźle zaczęły rywalizację na trzecim froncie (sześć meczów, 10 punktów).
Boenisch ma dopiero 31 lat, ale niewiele zaryzykujemy stwierdzeniem, że to już wrak piłkarza. Ostatni sezon regularnej gry to 2013/14, niezliczone kontuzje, już prawie półtora roku bez meczu. W maju pojawił się temat transferu do Korony Kielce (podobno zainteresowanie wyrażały też inne kluby Ekstraklasy), ale sprawa szybko ucichła. I chyba dobrze się stało. Trudno zakładać, żeby byłego kadrowicza, który nawet przeciwko San Marino potrafił zawalić gola, czekało jeszcze w karierze coś miłego.
W porównaniu do tej dwójki Eugen Polanski starzeje się z trochę większą klasą. Po prostu przez minione dwa lata jego rola w Hoffenheim sukcesywnie malała. Rozegrał w tym czasie 23 mecze ligowe, nie dało mu to jednak nawet 900 boiskowych minut. Julian Nagelsmann potrzebował go bardziej w szatni niż na murawie. Szanse występu dawał tylko wtedy, gdy ze składu wypadał mu ktoś ważniejszy, a i tak często zdejmował Polanskiego przed końcem. Mimo to nawet w ostatnim sezonie dwukrotnie pełnił on rolę kapitana (z Mainz we wrześniu i z Borussią M’gladbach w marcu).
32-latek z Sosnowca jeszcze w listopadzie ubiegłego roku deklarował chęć powrotu do kadry (haha). Nikt nie brał tego na poważnie, choć w kontekście Ekstraklasy facet na pewno nadal mógłby być wzmocnieniem dla wielu klubów. Najwyraźniej liczył teraz na ciekawsze oferty i trochę się przeliczył. Z Hoffenheim chciał odejść już zimą, przez moment plotkowano o Legii, lecz nie wyszło. Dziś Polanski wybrzydzać nie może, a zakładamy, że z kopaniem jeszcze kończyć nie zamierza.
Z czwórki farbowanych lisów, na których podczas Euro 2012 postawił Franciszek Smuda, jedynie Damien Perquis ma klub i jakoś się trzyma. To francuski drugoligowiec GFC Ajaccio, gdzie bywa kapitanem. 34-letni stoper schodzi ze sceny w najbardziej płynny sposób. Gdy odszedł z Betisu, pokopał sporo w lidze MLS dla Toronto FC, potem spędził rok w Nottingham i przez pierwszą rundę miał miejsce w składzie. W GFC zaczyna drugi sezon i zapewne powoli myśli już o tym, co będzie robił po zakończeniu kariery.
No cóż, nie będziemy czarować: nie zatęsknimy za wami, a ostatnie lata dodatkowo to umacniają, bo widzimy, że również z czysto sportowego punktu widzenia nie ma po kim płakać.
Fot. FotoPyk