– Była sobota, około godziny dwudziestej drugiej. Nocowaliśmy w hotelu położonym obok rynku, więc byłem pewien, że chłopcy zaraz wyskoczą na jakąś imprezkę. Nagle przyszło mi do głowy, żeby ich trochę dodatkowo zmotywować. Zrobiliśmy z trenerem Romualdem Kujawą krótką odprawę. Mówię: „panowie, przyjechaliśmy tutaj po to, żeby wygrać mistrzostwo Europy!”. Zawodnicy dostali lekkiego wytrzeszczu oczu, ale widziałem, że im dłużej mnie słuchają, tym bardziej im się zmienia mimika. Grzecznie poszli spać. Rano już zauważyłem, że ten zespół zrozumiał, po co przejechaliśmy tyle kilometrów na ten turniej…
W ten sposób trener Janusz Kudyba natchnął reprezentację Dolnego Śląska przed rozpoczęciem finałów Pucharu Regionów UEFA 2007, zwanego również nieoficjalnie mistrzostwami Europy amatorów. Jego podopieczni, w tym Arkadiusz Piech i Janusz Gol (mieli wówczas po 22 lata), stawiający dopiero pierwsze piłkarskie kroki, odstawali poziomem czysto piłkarskim od wszystkich kolejnych przeciwników. Jednak cechami wolicjonalnymi nadrobili wszelkie braki w wyszkoleniu.
Uwierzyli, że stać ich na sukces i ta wiara poniosła ich aż do finału.
– Ja sam grałem na profesjonalnym poziomie, dotknąłem tego futbolu. I, chociaż miałem formalnie do czynienia z amatorami, moich zawodników też traktowałem jak profesjonalistów – opowiada Kudyba. – Mówiłem im, że nie jest ważne czy mają dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa lata. Wciąż jeszcze jest szansa się rozwinąć i zagrać kiedyś w ekstraklasie. Romek Kujawa i ja jako trenerzy nie byliśmy ludźmi przypadkowymi, którzy mogliby takie rzeczy mówić tylko na podstawie teorii. Drużyna wiedziała, kim jesteśmy. Doskonale poczuła tę atmosferę i przekuła ją w boiskowy sukces.
– Wydaje mi się, że wszystkich uczestników tego turnieju łączyła po prostu pasja do piłki – wspomina Michał Wróbel (wówczas 25 lat), prawy obrońca w kadrze Dolnego Śląska. – Pod tym kątem toczyły się rozgrywki i większość drużyn w ten sposób podchodziła do meczów. Dla ludzi zarządzających całą otoczką jest to oczywiście szansa na promocję swojego regionu, związki mogą się czymś pochwalić, później mieć z tego satysfakcję. Cokolwiek powiedzieć, to jednak rozgrywki UEFA. Ja nie traktowałem tego w kategoriach promocji swojej osoby. Nie można powiedzieć, że zrobiłem jakąkolwiek karierę w futbolu. Teraz gram jeszcze w czwartej lidze i mam zamiar to kontynuować, oczywiście dopóki zdrowie pozwoli i znajdzie się jeszcze ktoś chętny, żeby mnie prowadzić. Piłka wciąż sprawia mi wielką przyjemność. Ale to był na pewno fajny epizod mojej przygody z futbolem. Choć nie skłaniam się ku temu, że był to sukces. Po prostu się cieszę, że mogłem w tym uczestniczyć.
Ostatecznie dolnośląscy zawodnicy dość sensacyjnie wygrali cały turniej. Warto tę historię przypomnieć.
*
Najpierw jednak wypada krótko pochylić się nad samą ideą rozgrywek UEFA Regions’ Cup, o których w gruncie rzeczy mało kto słyszał, a to jak najbardziej oficjalny turniej, rozgrywany pod szyldem europejskiej federacji. Mistrzostwa Europy dla amatorów, lecz z cenzusem regionalnym – drużyny są tworzone tylko na bazie zawodników z danego województwa, których nie wiąże z klubem profesjonalny kontrakt. Mało tego, do składu nie można również powoływać graczy, jeżeli kiedykolwiek występowali oni na najwyższym poziomie rozgrywek.
Zatem byłe gwiazdy również odpadają. Ma być po prostu amatorsko.
Pierwsze pomysły, żeby tego rodzaju turniej stworzyć pojawiły się już w latach 60-tych ubiegłego stulecia. Wtedy jednak status amatora nie był dostatecznie precyzyjnie określony przez prawo, więc federacje poszczególnych państw w olbrzymiej większości zignorowały inicjatywę. Nie było szans, żeby objęła ona całość Starego Kontynentu, biorąc pod uwagę reguły panujące w krajach Bloku Wschodniego. Rozegrano wprawdzie kilka edycji Pucharu Amatorów, lecz szybko poszło to w zapomnienie. Szczytem wszystkiego był „finał” z 1974 roku, kiedy zespoły z Jugosławii i RFN-u wolały podzielić się tytułem, cokolwiek by to miało w praktyce oznaczać, niż w ogóle rozegrać finałowy mecz.
Idea jednak zupełnie nie przepadła. Powrócono do niej w 1999 roku i od tego czasu Puchar Regionów jest rozgrywany regularnie, a jego finały odbywają się co dwa lata. Dla reprezentantów naszego kraju zdecydowanie najszczęśliwsze były właśnie te sprzed jedenastu lat.
Obok reprezentacji Dolnego Śląska i zespołu gospodarzy z południowo-wschodniej Bułgarii, jeszcze sześć ekip dostało się do finałowego etapu rozgrywek w 2007 roku. Polskiej drużynie udało się przebrnąć suchą stopą przez krajowe pre-eliminacje, potem wygrać grupę kwalifikacyjną przeciwko rywalom z Saksonii, Toskanii i Malty. – Po wygraniu tej grupy, drużyna już poczuła smak rywalizacji – zauważa trener Kudyba. – Poczuli te Orzełki na piersi. Cokolwiek powiedzieć, to były mecze z Niemcami i Włochami, które bez względu na okoliczności mają swoją wagę.
I wszystko po to, żeby zwycięsko przecierpieć skwar podczas finału w Sliwen, rozegranego na nieco przestarzałym stadionie imienia Hadżiego Dimityra. Słynnego bułgarskiego buntownika i niepodległościowca, osaczonego i zamordowanego przez wojska Imperium Osmańskiego na szczycie góry zwanej Buzłudżą.
Dzisiaj również i tę górę nazywa się oficjalnie imieniem Dimityra, choć przede wszystkim kojarzona jest ona jako symbol marksizmu, bo właśnie tam bułgarscy socjaliści urządzili swój pierwszy, tajny kongres. Zawiązała się wówczas Bułgarska Robotnicza Partia Socjaldemokratyczna, przepoczwarzona po latach w Bułgarską Partię Komunistyczną, tamtejszy odpowiednik PZPR-u. Sliwen i okolice to całkiem ważny punkt dla historii kraju. Równie istotny jak dla kilku piekielnie ambitnych piłkarzy z Trzebnicy, Ząbkowic Śląskich, Wałbrzycha, Prochowic, Zgorzelca, Oleśnicy, Kątów Wrocławskich, Oławy czy Świdnicy. Dla których wyjazd na amatorskie mistrzostwa był nie tylko sympatyczną przygodą, ale – jak choćby w przypadku Arkadiusza Piecha – poniekąd punktem zwrotnym w dalszej karierze.
*
W Bułgarii trwało akurat najbardziej upalne lato od dobrej dekady. Pogodynki dzień w dzień przedstawiały tę samą śpiewkę – jutro znowu będzie trzydzieści stopni w cieniu. I znowu, i znowu, i znowu. Nawet mieszkańcy wspomnianego Sliwen, niespełna stutysięcznego miasta położonego u podnóża łańcucha Starej Płaniny, mieli już tych nieznośnych warunków serdecznie dość. Choć przecież skwar nie był im w żadnym wypadku obcy. Jednak w tym przypadku słońce w ogóle zatraciło umiar i dzień w dzień prażyło z bezlitosną zajadłością. Po prostu patelnia.
Cywile rozsądnie pochowali się zatem pod parasolami, rozstawionymi w ogródkach miejscowych knajp, gdzie mogli ulżyć sobie chłodnym trunkiem. Ewentualnie – poukrywali się po prostu w domach. Ale co mieli w tej sytuacji zrobić reprezentanci najbardziej uzdolnionych piłkarsko okolic Starego Kontynentu, którzy z końcem czerwca 2007 roku przybyli właśnie do Bułgarii na finały rzeczonego Pucharu Regionów? Oni musieli jeszcze ganiać za futbolówką po boisku.
W przypadku reprezentacji Dolnego Śląska nie było czasu na żadne zgrupowanie, przygotowania kondycyjne. Po prostu, trenerzy Kudyba i Kujawa powołali grupę chłopaków, którzy dopiero co tłukli się o awans, albo walczyli o utrzymanie gdzieś na poziomie, dajmy na to, czwartej ligi. I zamiast na wakacje, ruszyli w kolejnych piłkarski bój.
– Dla nas wszystkich to było wielkie wyróżnienie – opowiada Michał Wróbel. – Trenerzy przeprowadzali przecież selekcję. Kiedy jest selekcja, to znaczy, że zostałeś doceniony, wybrany spośród ogółu zawodników. Co na pewno jest bardzo miłe i fajne. Jechaliśmy jako wybrany zespół spośród setek chłopaków. Oczywiście tej drużynie nikt nie dał nic za darmo, tylko nasz wyjazd do Bułgarii był poparty kilkoma niezłymi meczami w eliminacjach. Chłopaki sobie te finały wywalczyli na boisku. Ja sam zostałem powołany bezpośrednio na finały. Występowałem wtedy na czwartym poziomie rozgrywkowym, który oczywiście uprawniał mnie do wyjazdu.
– Wówczas w Bułgarii był faktycznie jeden z gorętszych okresów jeżeli chodzi o pogodę – dodaje Wróbel. – Graliśmy mecze w temperaturze powyżej czterdziestu stopni. Więc większość czasu podczas wyjazdu spędzaliśmy zamknięci w hotelu, gdzie korzystaliśmy z klimatyzacji. Dla mnie to była przede wszystkim przygoda, chęć spróbowania czegoś nowego. Na zasadzie bycia częścią reprezentacji. Swoje robił też Orzełek na piersi. Choć oczywiście Orzeł niby taki sam, a inny, bo regionalny. Ale to była dla mnie okazja, żeby coś fajnego przeżyć. Piłka sprawiała mi zawsze radość i do tej pory sprawia. Nie myślałem o żadnej promocji, rozwoju kariery.
Czasu na regenerację rzeczywiście było bardzo niewiele. Zwłaszcza, że reprezentacja Dolnego Śląska, jako jedyna ekipa z całej stawki, dotarła do Bułgarii autokarem. Podróż ciągnęła się w nieskończoność. – Organizacyjnie wszystko było w porządku, byliśmy ubrani jak prawdziwa reprezentacja. Nie mogliśmy na nic narzekać – uspokaja Wróbel. – Choć to fakt, że wszystkie pozostałe drużyny przyleciały do Bułgarii samolotami. Można powiedzieć, że autokar był wesoły, ale na pewno było bardzo profesjonalnie. Zwłaszcza dla młodych chłopaków to była szansa, żeby pokazać się w innym świetle, w innej drużynie, przed inną publicznością. Zainteresowanie wokół naszego wyjazdu na Dolnym Śląsku było duże, mimo że to tylko puchar amatorski. Każdy jechał z myślą o zwycięstwie. To nie była turystyka, wyjazd na wakacje. Ktoś nas na ten turniej powołał, ktoś nam zaufał, ktoś w nas wierzył. Jechaliśmy żeby wygrać.
– Podróż była bardzo męcząca, ale udało nam się mimo wszystko dość szybko zregenerować – dodaje Krzysztof Czerniak (wówczas 29 lat), bramkarz tamtej ekipy. – Dzień po przyjeździe od razu rozegraliśmy pierwszy mecz, udało nam się pokonać drużynę z Ukrainy. W tamtym momencie oczywiście tak długi przejazd autokarem to było najgorsze, co nam się mogło przytrafić, ale poza tym wszystko zostało zorganizowane na fajnym poziomie. Hotel, stroje, lekarze, masażyści. Pod tymi względami związek stanął na wysokości zadania.
Kiedy zawodnikom zaczynało brakować energii, trener Kudyba wymyślał rozmaite sposoby, żeby swoich podopiecznych z powrotem naładować.
– Zastosowaliśmy ze sztabem następujący manewr. Powiedzieliśmy zawodnikom, że nasz lekarz ma dla nich specjalną witaminę B6, która ich niesamowicie odbuduje i wzmocni. To oczywiście była tak naprawdę witamina C, tylko w trochę innej postaci. Pamiętam, że Arek Piech łyknął te pigułki, po meczu do mnie podszedł cały naładowany i mówi: “Trenerze, ja się po tych tabletkach super czuję!”. Wyobraźnia miała na tych chłopców spory wpływ. Pompowaliśmy ich cały czas. Odprawy przedmeczowe trwały czasami nawet przez godzinę, robiliśmy ich bardzo dużo. “Ostatni raz, ostatni mecz, musicie się wykrwawić!” – opowiada trener.
Dolnośląscy piłkarze faktycznie byli potem na boisku gotowi do takich poświęceń, jakie rzadko obserwujemy nawet wśród profesjonalnych sportowców. Przeciwnicy nie byli w stanie ich złamać, choć polscy zawodnicy grali naprawdę prosty futbolu.
– Nie było czasu na jakiekolwiek manewry taktyczne – dodaje Kudyba. – Podczas selekcji patrzyłem przede wszystkim na to, żeby dobierać po trzech, czterech chłopaków z każdego klubu. Żeby wystąpił jakikolwiek element zgrania. Starałem się to poukładać formacjami. Choć oczywiście piłkarsko totalnie odstawaliśmy. Zwłaszcza w przedostatnim meczu z drużyną portugalską. Z ich strony to była Barcelona. W siódmej minucie Arek Piech strzelił bramkę, później zszedł z kontuzją i od tego czasu staliśmy już całą drużyną na szesnastym metrze. Tylko kilka razy przekroczyliśmy połowę boiska, nasi obrońcy wybijali piłkę z linii bramkowej. Podziwiałem chłopców, bo naprawdę jeździli w tym meczu na tyłkach. Rywale byli świetnie wyszkoleni technicznie, ale te walory wolicjonalne w tym meczu akurat wzięły górę. To było jak Wembley z 1973 roku. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżyłem, ani jako piłkarz, ani jako trener.
Okazuje się, że już na poziomie amatora widać różnice w szkoleniu między Polską, a klubami Europy zachodniej. – Najwyraźniej to było widać właśnie na przykładzie Portugalczyków – zauważa trener. – Ich technika naprawdę była świetna. Z kolei w opinii Czerniaka cały turniej stał mniej więcej na poziomie solidnej, polskiej II ligi.
– Podstawowy kręgosłup tej drużyny był, ponieważ chłopcy znali się z gry w klubach, w większości przeszli razem przez eliminacje – uważa natomiast Wróbel. – Szkoleniowcy dobrze to wszystko poukładali, znaleźli fajny kompromis pomiędzy zawodnikami. Aczkolwiek drużyna tworzyła się przede wszystkim z meczu na mecz. Od niektórych zespołów odstawaliśmy jeżeli chodzi o przygotowanie techniczne, ale wygrywaliśmy jednością. Bardziej atmosferą wewnątrz ekipy niż, brzydko mówiąc, własnymi umiejętnościami.
Właśnie na bazie tej niezwykłej zaciętości, dolnośląscy zawodnicy przechylali kolejne mecze na swoją korzyść. – Wszystkie spotkania były tak naprawdę gdzieś na granicy remisu – twierdzi jednak Czerniak. – To były bardzo wyrównane starcia, ale w mojej ocenie wygraliśmy je indywidualnościami. Sudoł grał fajne zawody, podobnie Zelewski. Ja jako bramkarz miałem sporo roboty, to bez dwóch zdań.
*
Jako się rzekło, w mieście Sliwen zaplanowano finał rozgrywek. Miejsce rozegrania finałowego starcia wskazano nieprzypadkowo – to właśnie tam na szerokie wody futbolowego świata wypłynął słynny Jordan Leczkow, który miał posłużyć za inspirację dla uczestników turnieju. Puchar za zwycięstwo w turnieju miał nawet wręczać wraz z nim Christo Stoiczkow, ale okazało się, że nie dotarł na miejsce. Dzisiaj miejscowy zespół nazywa się OFC Sliwen 2000 i nie gra nawet w bułgarskiej ekstraklasie, ale za najlepszych czasów Leczkowa było oczywiście znacznie lepiej. Upadek klubu to w pewnym sensie pokłosie kryzysu, jaki dopadł duże miejscowe zakłady produkcyjne. W momencie świetności drużyny „Wojewodów”, Sliwen było przemysłowym centrum okolicy.
Upadek branży włókienniczej sprawia, że urokliwie usytuowane miasto pomału się wyludnia. Cóż – skąd my to znamy?
Niespecjalnie pomógł w tej sytuacji sam Leczkow, który po zakończeniu kariery piłkarskiej poszedł w biznes, z sukcesem zarządzając siecią hoteli, a później zaczął karierę samorządowca. Został wybrany burmistrzem miasta w 2003 roku, doczekał się zresztą reelekcji cztery lata później. Jednocześnie był wiceprezydentem bułgarskiej federacji piłkarskiej, więc nietrudno zgadnąć, kto – w ramach promocji swojego miasta – przyciągnął amatorski Puchar Regionów UEFA właśnie do Sliwen.
Ostatecznie ex-piłkarz musiał ustąpić ze stanowiska w 2011 roku, gdy sensacyjnie przegrał wybory w aurze wielkich kontrowersji. Ciągnęły się za nim sądowe zarzuty, afera związana ze znieważeniem policjanta i – przede wszystkim – konflikt z firmą, zajmującą się restrukturyzacją systemu dostawy wody w mieście. Efekt tego przeciągającego się sporu był taki, że w pewnym momencie roboty całkowicie ustały i rozkopane Sliwen przez blisko dwa lata przypominało wojenne pobojowisko. Oczywiście za wyjątkiem dróg, chodników i skwerów prowadzących do hoteli, których właścicielem był Leczkow. Tam zadbano o estetykę.
Mniejsza jednak o byłego zawodnika HSV. Grunt, że UEFA Regions’ Cup 2007 zorganizowano w jego mateczniku z odpowiednią pieczołowitością. Było (prawie) idealnie.
– Jak na tamte lata, to była impreza poprowadzona naprawdę świetnie – wspomina Kudyba. – Cała ta otoczka, działacze z UEFA, wszystko było dopięte na ostatni guzik. Trenerów dowożono świetnymi samochodami na konferencje prasowe, mieliśmy cały czas do dyspozycji tłumaczkę, swoich opiekunów. Tylko na koniec wydarzył się mały incydent – gospodarze wrzucili nas przed finałowym meczem do bardzo małej szatni, pozbawionej klimatyzacji. U nich oczywiście widziałem pełną klimę i wentylatory, a u nas ciasna klitka z jednym, małym oknem. Myślałem, że ja się tam uduszę, a co dopiero piłkarze. Zawodnicy w przerwie mieli kłopot, żeby nabrać oddechu w takich warunkach. Zgłosiliśmy to gospodarzom i przynieśli nam jakiś mały wentylatorek, ale to akurat nie miało wiele wspólnego z gościnnością.
*
Przed finałem nastroje w drużynie były mieszane. Sztab szkoleniowy domyślał się, że limit szczęścia mógł już zostać wyczerpany podczas meczu z portugalskim Aveiro. Z kolei zawodnicy nie wyobrażali sobie innego scenariusza niż końcowy triumf. – My jako sztab już wiedzieliśmy, że osiągnięty przez drużynę wynik jest zdecydowanie ponad miarę. Więc adrenalina przed finałem była przede wszystkim u chłopaków – wspomina Kudyba. – Cały stadion zapełnił się kibicami. Cały – czyli akurat jedna trybuna, kilka tysięcy ludzi. Wszystko było już przygotowane na fetę gospodarzy, a my im utarliśmy nosa. Kapitalna przygoda, zwłaszcza dla tych zawodników, którzy nigdy nie pograli nigdzie wyżej. Oni przeżyli turniej życia.
Przygoda to oczywiście jedna kwestia, ale sztab szkoleniowy zadbał o to, żeby wystawić absolutnie najmocniejszy skład. Nie bacząc na to, że jedni grali dużo, a inni prawie wcale. – W takich momentach nie można już eksperymentować – mówi trener. – Tym bardziej, że to byli amatorzy. Jedni trenowali dwa razy w tygodniu, inni cztery. Trzeba było stawiać na najlepszych, ale ta grupa była tak scalona, że reszta nie miała z tym problemu. Wytworzyła się chemia. W trakcie treningów, w trakcie powrotów do hotelu. Była to naprawdę świetna ekipa.
– Trenerzy podchodzili do zespołu bardzo profesjonalnie, ale nam też nie można było tego profesjonalizmu odmówić – wspomina z kolei Wróbel. – Przejechaliśmy kawał drogi, mierzyliśmy się z zupełnie nam nieznanymi zespołami. Każdy, kto choć chwilę uprawiał sport, ma w sobie chęć zwycięstwa. Wyjazd jako całość mogliśmy traktować w kategorii przygody, ale już każdy mecz to była walka o bramki i punkty. Ja sam przed finałem czułem już raczej dreszczyk zmęczenia pogodą niż dreszczyk emocji. Sam nasz przyjazd to były dwa dni podróży autokarem, więc nasi masażyści robili wszystko, żeby nas postawić na nogi, żebyśmy w ogóle wytrzymywali kolejne 90 minut gry.
Tymczasem w finale trzeba było rozegrać tych minut aż 120, bo dopiero dogrywka wyłoniła zwycięzcę.
– Jak już doszliśmy do finału, to przecież nie po to, żeby go tylko rozegrać, ale żeby po prostu wygrać – zauważa prawy obrońca. – Kiepsko nam się to wszystko ułożyło, ponieważ Bułgarzy długo prowadzili 1:0 i piłkarsko oni również nas przewyższali. Dogrywka to było już duże wycieńczenie. Jednak skoro już doszliśmy tak daleko, to myśl była tylko jedna: zgarniamy wszystko i jedziemy do domu.
– Mieliśmy rewelacyjną atmosferę, którą stworzyli Kudyba i Kujawa, co pozwoliło nam uwierzyć w siebie. I właśnie tę atmosferę dało się wyczuć w finale na boisku, ponieważ tutaj jeden za drugiego wskoczyłby w ogień – mówi Krzysztof Czerniak. – Kiedy wracaliśmy do hotelu po wygranych meczach, to całe miasto bawiło się razem z nami. Zwycięstwa świętowaliśmy hucznie, ale w sportowcy sposób. Pociąg, “Szkocja” na rynku. Spotkała się po prostu grupa pasjonatów futbolu i grupa utalentowanych chłopaków, z których mogło być naprawdę paru fajnych zawodników, gdyby dopisało im troszkę więcej szczęścia. Te wszystkie czynniki złożyły się na nasz końcowy sukces.
Na świętowanie nie było za wiele czasu, ale Polacy i tak na jeden wieczór przejęli bułgarski rynek. – Po powrocie do hotelu po prostu się porozchodziliśmy po mieście – wspomina Kudyba. – Rozdzieliliśmy się na małe grupki i co chwilę wpadaliśmy na siebie w różnych lokalach. O dziesiątej rano mieliśmy wyjazd, zapakowaliśmy się w autobus i powróciliśmy do kraju. Władze Dolnego Śląska ładnie nas przywitały, byliśmy oficjalnie przyjęci w Urzędzie Marszałkowskim. Dolnośląski Związek zorganizował obiad, rejs z rodzinami statkiem, grilla. Sympatyczne wspomnienia.
– Dla mnie cały ten turniej to było zwieńczenie całej zabawy z piłką – dodaje Czerniak. – Finał to było zdecydowanie wspaniałe przeżycie. Zostać mistrzem Europy amatorów jest chyba nawet trudniej niż zawodowców, bo przecież amatorów jest zdecydowanie więcej!
*
Ostatecznie z całej ekipy tylko dwóch zawodników dotarło na poziom ekstraklasy: Arkadiusz Piech i Janusz Gol. Obaj zakręcili się nawet w reprezentacji Polski, choć ich kariery rozwijały się powoli. Po tym pierwszym już wtedy było widać wielkie możliwości, choć kłopoty z prawem mocno zachwiały jego rozwojem..
– U Janusza mniej, bardziej niż u Arka było widać duży potencjał – twierdzi Wróbel. – Ale też nie był aż na tyle wyróżniającą się postacią, żeby układać pod niego cały zespół. Dziś już nie wiem, czy to była tak doskonała selekcja, czy ta drużyna się tak dobrze scaliła w trakcie turnieju, ale my wszyscy do siebie pasowaliśmy i nie było specjalnie wyróżniających się zawodników. Nie było między nami różnic, wielkich indywidualności. Nawet jeżeli ktoś wchodził z ławki, dawał zespołowi tyle samo co reszta składu.
Janusz Kudyba ma z kolei trochę inny pogląd na tę sprawę. – Potencjał było widać i po jednym, i po drugim. Ja za chwileczkę ściągnąłem Piecha do II ligi, pograł u nas pół roku i zgłosił się po niego Waldek Fornalik z Widzewa. Arek Piech był już wtedy bardzo szybki, miał świetny timing. Był bardzo agresywny, dysponował dobrym uderzeniem z obu nóg. Można było przewidzieć, że to zawodnik który wkrótce wskoczy na wyższy poziom. Wiem z autopsji, że chłopcy z takimi problemami jak on potrafią w kluczowych momentach wyzwolić z siebie dodatkowe emocje. Powołując go miałem świadomość, że to dla niego szansa odbicia się po tych wszystkich zajściach z jego przeszłości. On to doskonale zniósł, zachowywał się bardzo profesjonalnie i ta nauczka wcześniej dużo mu, jako sportowcowi, dała.
– Można powiedzieć, że Piechu był bardzo wyróżniającą się postacią – zauważa z kolei Czerniak. – Aczkolwiek wszyscy chłopcy zagrali naprawdę dobry turniej. Poziom był wtedy jeszcze między nami zbliżony. Jeżeli chodzi o zrobienie kariery, to do umiejętności i ciężkiej pracy dochodzi też kwestia szczęścia. Z tego zespołu naprawdę dużo więcej chłopaków mogło zrobić karierę, jeżeli tego szczęścia by im po drodze nie zabrakło, również zdrowia. Szczerze mówiąc, to tę kryminalną historię Arka poznałem dopiero dużo później. Było to dla mnie duże zaskoczenie, biorąc pod uwagę jego podejście do sportu i do kolegów. Rewelacyjny chłopak.
Wielkiej kariery nie zrobił choćby zdobywca bramki na wagę tytułu – Szymon Jaskułowski. – Miał niesamowitą szybkość. Ja go jeszcze wcześniej próbowałem w klubie, był potem u mnie na testach, nie mógł się przebić. Miał doskonałe walory motoryczne, wykończenie też niezłe, ale ta psychika go zawsze hamowała. Chłopak za spokojny, bo nie chcę powiedzieć zakompleksiony. Na boisku trzeba rozpychać się łokciami, a jemu tego brakowało – stwierdził trener Kudyba.
Większość zawodników nigdy jednak nie aspirowała do wyższych lig. Wróbel i Czerniak otwarcie mówią, że grali w piłkę przede wszystkim dla przyjemności. – Na pewno jest to adrenalina, ale chodzi też o odskocznię od życia codziennego – mówi prawy obrońca. – Można się wyżyć na boisku, pobiegać, zapomnieć o pracy. Jak jestem zmęczony po treningu czy meczu to mam taką wewnętrzną radość, a po zwycięstwie przyjemność jest podwójna.
Czerniak z kolei dodaje: – Ja nawet myślę, czy jeszcze nie wrócić na boisko i trochę się poruszać. Tylko obawiam się, że to by już teraz wyrządziło mojemu zdrowiu więcej szkody niż przyjemności! Na pewno sport nauczył mnie bardzo dużo, jeżeli chodzi o życie osobiste. Zaszczepił sumienność, staranność, co można było przenieść do codzienności. Niedosyt zawsze pozostaje, bo grałem choćby w reprezentacji Polski juniorów. Ale niestety zdrowie nie pozwoliło, żeby osiągnąć coś więcej. I to jest to szczęście, którego mi zabrakło. Jednak fajnie, że można było przeżyć coś takiego i być częścią drużyny, która zdobyła Puchar Regionów.
– Od kilku lat nie jestem trenerem, choć wciąż mam uprawnienia. Pracuję jako działacz, również jako ekspert telewizyjny – kończy Janusz Kudyba. – Gdziekolwiek nie pracowałem, a były tam odpowiednie warunki finansowe, to zawsze wynik przychodził. Czy to była I, II czy III liga. Jednak zawsze miałem tego pecha, że coś się w pewnym momencie sypało organizacyjnie. Przestawali płacić, miałem jakąś aferkę. A tutaj odnieśliśmy naprawdę wspaniały sukces, zwłaszcza, że osiągnięty z amatorami.
– Pamiętam, że Michał Listkiewicz czy Grzegorz Lato wypowiadali się w prasie o naszym wyniku w samych superlatywach. Ale wielu ludzi ze środowiska nas wyśmiało. Panowała opinia, że chłopcy pojechali, pograli, wypili piwko i wrócili. Tak na pewno nie było. Te zespoły, które przyjechały z innych krajów na pewno by w swoich federacjach zostały bardziej docenione za taki sukces.
Michał Kołkowski
fot. Newspix.pl, Wikipedia, 90.minut, uefa.com