Przeszli bankructwo. Zajęcie trofeów przez komornika. Degradację do czwartej ligi. Finansowe patologie godne Sokoła Pniewy. A przede wszystkim wstyd oglądania w barwach The Gers takich ogórków jak Anestesis Argyriou, który później w Zawiszy zagrał osiem meczów, z których siedem przegrał.
Powrót do najlepszej szkockiej klasy rozgrywkowej nie zmienił tak wiele, jak oczekiwano. Ibrox wciąż tonęło w oparach wstydu i frustracji.
Hitami transferowymi były podstarzałe gwiazdy będące od dawna po drugiej stronie rzeki. Co z tego, że Senderos jest nieprzypadkowym nazwiskiem, skoro dał radę rozegrać trzy mecze? Jaki sens miało ściąganie 38-letniego Clinta Hilla? W lidze nie potrafili zająć nawet drugiego miejsca. Trenerska karuzela rozkręcana była do szybkości godnej Józefa Wojciechowskiego.
Z ekscytacją przyjęto zeszłoroczny powrót do pucharów. Ale zamiast radości, beczka dziegciu: The Gers odpadli z luksemburskim Progresem Niederkorn. Choć rywal do tego stopnia nie wierzył w awans, że w programie meczowym napisał o szkockim gigancie per “bądźmy szczerzy, są za mocni”.
Przede wszystkim jednak Rangersi dawali się obijać w Old Firm na potęgę. Jeśli kibic Rangers stanąłby przed wyborem wygrania z Celtikiem 5:0, a przegraniem wszystkich pozostałych meczów w sezonie, wybrałby bez namysłu 90 minut znęcania się nad znienawidzonym sąsiadem. Niestety dla The Gers, tylko w kwietniu 2018 przegrali z The Bhoys 0:4, a później 0:5. Wyżej niż 0:5 Rangersi przegrali w historii tylko raz, 61 lat temu; tylko raz na ponad czterysta meczów.
Old Firm po bankructwie Rangers. Jedyna porażka Celtiku skutkowała zwolnieniem trenera Ronny’ego Deili
Ten drugi oszołamiający kwietniowy spektakl oglądał z trybun Steven Gerrard, patrząc na zdemolowany mentalnie zespół, parodię tego, czym powinni być Rangers. Miał prawo wtedy uciec. Uznać, że woli zacząć karierę trenerską gdzieś, gdzie nie powita go na wycieraczce kłębowisko żmij.
Ale podjął wyzwanie i dzisiaj wokół osoby Steviego G skupiają się nadzieje na to, że nad Ibrox wzejdzie słońce. To – bez cienia przesady – pierwszy od wielu lat moment, w którym kibicowanie Rangersom nie przypomina wyszukanej formy masochizmu.
Rangers a’la Gerrard jeszcze nie przegrali nawet meczu.
Na Gerrarda wskazał Mark Allen, dyrektor sportowy klubu od lata 2017, wcześniej szef akademii Manchesteru City. Nie wskazał na niego jednak z wielkim przekonaniem, skoro Gerrard nie był pierwszą opcją. W niebieskiej części Glasgow marzono o Davidzie Moyesie. Gdy okazał się za drogi, sondowano kolejne kandydatury. Trudno powiedzieć czy Stevie G, mający za sobą raptem jeden sezon prowadzenia Liverpoolu U-18, był choćby w top 3. Kibice również zareagowali sceptycznie, nie wierząc że totalny świeżak da sobie radę ze stajnią Augiasza.
A potem Gerrard zameldował się w Szkocji. I od pierwszego dnia pracy wykonywał wszystkie właściwe ruchy.
Ruch pierwszy – spotkanie z Walterem Smithem. Dla nieobeznanych z tematem, Walter Smith dziesięć razy poprowadził Rangers do tytułu mistrza Szkocji.. Walter Smith dla kibiców z Ibrox jest synonimem sukcesów. To za jego rządów Rangers byli europejską siłą, której nikt nie mógł lekceważyć. To za jego drugiej kadencji miały miejsce ostatnie podrygi dawnej siły. Gerrard nie spotkał się ze Smithem na kawusi pod PR-owskie fotografie, tylko faktycznie chciał poznać DNA Ibrox. Wiedział, że nie obejmuje pierwszego lepszego klubu, tylko szatnię z wielką historią, z której wychodzi się na jedne z najsłynniejszych trybun świata.
Potem na asystenta zatrudnił Gary’ego McAllistera, z którym grał razem w The Reds. Szkot co prawda nigdy wcześniej nie grał w Rangers, ale zawsze im kibicował, jest więc kolejnym pomostem między Gerrardem a kulturą i tożsamością The Gers.
Dalej, wspólnie ze wspomnianym Markiem Allenem, wziął się za wywożenie szrotu. Szatnia była wypadkową wielu różnych, często sprzecznych idei trenerskich. Między 1899 a 1999 Rangers miało dziesięciu menadżerów (nie licząc tymczasowych). Gerrard jest już dziewiątym w erze po bankructwie The Gers.
Trzeba oddać szefostwu, że dali Gerrardowi narzędzia, by poukładał zespół po swojemu (choć jak spięli budżet – pozostaje zagadkę). W pucharowym meczu z Mariborem zagrało ośmiu nowych zawodników. Z tych, którzy pamiętają kwietniowe lanie 0:5 od Celtiku, tylko dwóch piłkarzy – Morelos i Tavernier – odgrywa dziś ważne role.
Portugalski szkoleniowiec Caixinha sabotował zespół pomysłem na portugalskie granie, całkowicie odchodząc od korzeni klubu. Piłkarze przegrywali walkę fizyczną w lidze, w konsekwencji przegrywali też walkę mentalną. Brakowało liderów z prawdziwego zdarzenia, brakowało autorytetów. Gigantycznym mankamentem była gra obronna. Rangers straciło w zeszłym sezonie tylko w lidze pięćdziesiąt bramek – o 25 więcej niż Celtic. Mieli mniej szczelną obronę także od Aberdeen, Hibernian, Kilmanrock, Hearts i Motherwell.
Na dzień dobry Gerrard sprowadził klubową legendę, wychowanka, reprezentanta Szkocji, Allana McGregora. Golkiper bronił na Ibrox od dzieciaka do momentu bankructwa. Nie został w klubie, jego ówczesny transfer do Besiktasu pomógł pokryć część długów. Później bronił w Hull, rozgrywając 141 meczów, z czego ponad pół setki w Premier League. Owszem, McGregorowi bliżej do końca kariery, ale to wciąż bardzo dobry bramkarz, który dla Rangers jest prawdziwym – by tak rzec – wielowymiarowym skarbem. Z miejsca w tyłach pojawił się ktoś, kto nie tylko zna się na swoim fachu, ale też ktoś kto potrafi rządzić i ustawiać kolegów. McGregor to silny charakter, który wie jak zaszczepić nowym wiedzę o tym co znaczy gra dla Rangers.
Przed nim duet stoperów tworzą Connor Goldson – sprowadzony z Brighton za trzy miliony funtów defensor na typowo brytyjską walkę siłową – a także młody Nikola Katić, Chorwat, zarazem będący doskonałą inwestycją, bo wróży mu się wkrótce transfer do jeszcze mocniejszych klubów. Na lewej Jon Flanagan, którego Stevie G dobrze znał z Liverpoolu, względnie Borna Barisić, kolejny chorwacki talent. Jedynym wyjadaczem jest Tavernier na prawej, kapitan pamiętający pierwszoligowe granie Rangersów, zawodnik wybitnie ofensywny – w tym sezonie już ma 3 gole i 6 asyst (!). Całość spaja Ryan Jack na defensywnej pomocy, zamykając rygiel.
Ta obrona już sześć razy w tym sezonie zachowała czyste konto. To największa sztuka, jaka do tej pory udała się Gerrardowi: nigdzie zgranie nie jest bardziej potrzebne niż w tyłach, tymczasem tutaj ludzie będący ze sobą od niedawna potrafią zadziałać jak jeden organizm.
Wymowne – z trzynastu graczy, jakich sprowadził latem Gerrard, trzy najdroższe transferowy dotyczyły defensorów. Stevie nie bał się też wypożyczeń, sięgając po młodych graczy Liverpoolu (Kent, Ejaria), Romy (Sadiq), czy Angers (Coulibaly).
Nie bał się również sprowadzenia Kyle’a Lafferty’ego, kolejnej byłej gwiazdy Rangers, która odeszła w momencie bankructwa. Big Laff był postrzegany zupełnie inaczej przez kibiców niż McGregor. W momencie likwidacji Rangers, zawodnicy musieli się dobrowolnie zgodzić na zostanie transferowanym do nowo powstałego podmiotu. McGregor zgodził się, by dać zarobić klubowi na jego sprzedaży. Lafferty nie zgodził się i mógł odejść za darmo, co oczywiście poprawiało jego sytuację na rynku transferowym.
Tenże rynek przez ostatnie lat go zweryfikował: w angielskiej Championship na 36 meczów strzelił 3 gole. Wypluła go turecka Super Lig, niewiele zdziałał w szwajcarskim Sionie. Do Rangers przychodzi jako marnotrawny syn, ale też jako gracz pożyteczny: Irlandczyk z Północy to klasyka brytyjskiego napastnika – siła razy ramię, raczej głowa niż technika. Ibrox zawsze umiało znaleźć użytek dla takich zawodników.
Dzisiaj The Gers są zespołem znacznie mocniejszym fizycznie i zdecydowanie waleczniejszym na boisku. Eksperci szkoccy zwracają uwagę, że piłkarze Gerrarda mają jasno wytyczone role, przez co nie ma chaosu na boisku, a pojawiają się przebłyski wyrachowanej gry. Widać w drużynie rysy charakterologiczne Gerrarda. Kibice cenią też, że – w przeciwieństwie do Caixinhi czy Warburtona – trener nie próbuje udawać najmądrzejszego na świecie, tylko umie jasno i wyraźnie wskazać słabsze punkty, zarówno zespołu, jak i własnych decyzji. Sporo wygrał też ucinaniem wszelkich dyskusji na temat Celtiku, gdzie dziennikarze podpytywali go o rywalizację z byłym przełożonym, Brendanem Rodgersem. Stevie G stwierdził jasno, że interesują go Rangers, Rangers i jeszcze raz Rangers, a spoglądanie za miedzę może tylko rozpraszać w realizacji celu: przywrócenia The Gers wielkości.
Eliminacje europejskich pucharów były cmentarzyskiem Rangers nawet w latach, gdy jeszcze szastali pieniędzmi. Zdarzały im się katastrofalne wyniki, by wspomnieć klęskę z Kaunas miesiąc po finale Pucharu UEFA na Old Trafford. Teraz mamy do czynienia z symboliczną klamrą: ostatnie puchary przed bankructwem to katastrofa z Mariborem. Teraz Maribor udało się przejść – nie bez problemów, z pomocą broniącego jedenastkę McGregora, ale jednak również bez wielkiej dramaturgii.
A wszystko w momencie, gdy Rangersów nie bał się już nikt. Lider macedońskiego FK Shkupi przed pierwszym meczem z The Gers szeroko opowiadał, że skoro rok temu dał radę Progres Niederkorn, to czemu oni nie mają sobie poradzić. Poziom obaw jak przed polskimi drużynami.
Ale Rangersi na razie suchą stopą przechodzą przez eliminacyjny maraton. Przed nimi ostatnia przeszkoda: rewanż z rosyjskim FK Ufa dziś o szesnastej polskiego czasu.
Ten mecz może dać pierwszą od lat fazę pucharową, całą jesień jeżdżenia po Europie, łapania doświadczenia i pokazywania, że The Gers podnoszą się z kolan. Stawka jest niebagatelna. A tuż po niej, w niedzielę, pierwsze Old Firm Derby a Gerrarda. Pierwszy raz od lat Rangers nie podejdą do tego meczu w roli pariasa. Oczywiście o byciu faworytem nie ma mowy, ale powodów do nadziei jest znacznie więcej niż zwykle. Sam Neil Lennon stwierdził, że jakościowy dystans piłkarski między Celtikiem a Rangers wyraźnie się zmniejszył.
Rangersi zyskali w Europie nową twarz; blisko dekadę mówiło się o nich tylko przez pryzmat klęsk, organizacyjnego bałaganu i finansowych patologii. Teraz myśląc The Gers, mówi się Gerrard. Mówi się z zaciekawieniem. Mówi się o nowym otwarciu, o zostawieniu za sobą tego, co złe. Więcej: wreszcie się w to wierzy.
Ale aby uwierzyć naprawdę, trzeba dać sobie radę w dwóch najbliższych meczach. To wciąż mogą być miłe złego początki, czyli scenariusz, z którym na Ibrox są zaznajomieni jak mało kto.
Leszek Milewski
Fot. NewsPix