Usta wykrzywione w sceptycznym grymasie i wysoko uniesiona brew, sugerująca głębokie powątpiewanie. Carlo Ancelotti tą miną posługuje się najchętniej i korzystanie z niej dopracował do absolutnej perfekcji. Potrafi unieść brew triumfalnie, trzymając jednocześnie nad głową Puchar Mistrzów. Unieść brew w gniewie, którego nie zwykł okazywać wrzaskiem. Wreszcie – unieść brew w geście rezygnacji. Tak się już układają losy trenerów, zwłaszcza tych pracujących w naprawdę wielkich klubach, że im dalej w las, tym mniej okazji do radości, a więcej zgryzot i rozczarowań. Ancelotti, choć na pewno wciąż nie wygasła w nim pasja i głód kolejnych zwycięstw, swój trenerski szczyt zostawił już prawdopodobnie za plecami.
Co nie wróży najlepiej w kontekście neapolitańskiego snu o Scudetto.
Oczywiście już samo pojawienie się w Neapolu szkoleniowca z takim dorobkiem jest dla klubu swoistą nobilitacją. Przy całym szacunku dla wspaniałej historii Azzurrich. Dla Diego Maradony. Dla mistrzowskich tytułów zdobywanych z legendarnym Argentyńczykiem w składzie. Pomimo znakomitych w gruncie rzeczy rezultatów pod wodzą Maurizio Sarriego, Napoli to dzisiaj nie jest na Starym Kontynencie pierwsza kategoria futbolowych mocarzy. Sukces odniesiony w Lidze Mistrzów czy Lidze Europy nie jest w ich przypadku sprawą życia i śmierci. Liczy się przede wszystkim krajowe podwórko.
Przynajmniej było tak za kadencji poprzedniego szkoleniowca, bo przecież Sarri występy na arenie europejskiej traktował niekiedy jako zło konieczne. Tymczasem to zawsze było ulubione pole do popisu dla Carletto. – Liga Mistrzów jest bezapelacyjnie najważniejsza. W tej kwestii nie zgodzą się ze mną tylko ci, którzy nigdy nie zdołali zdobyć tego trofeum – stwierdził trener w książce „Nienasycony zwycięzca”, którą napisał wspólnie z Alessandro Alciato.
Champions League jako trener wygrał trzykrotnie. To lepszy wynik od Lippiego, lepszy wynik od Mourinho. Szkoleniowców, do których sam Carlo lubi się porównywać i wobec których żywił może nawet kiedyś lekki kompleks, podszyty po prostu zdrową nutą zawodowej rywalizacji. Lippiego pokonał w finale Ligi Mistrzów. Z rąk Jose przejął Real Madryt i z miejsca zatriumfował w tych najważniejszych rozgrywkach, zdobywając długo wyczekiwaną decimę.
Nic już nie musi nikomu udowadniać.
***
Aurelio De Laurentiis, prezydent klubu ze stolicy regionu Kampania, każdą swoją wypowiedzią podkreśla rozczarowanie faktem, że Sarri niczego konkretnego z zespołem nie wygrał. Częściowo to oczywiście kwestia rozgoryczenia samym faktem, iż Maurizio przeniósł swoje talenty do Londynu. Pozostawiając po sobie w Neapolu jedynie papierosowy smród i nieznośny, dokuczliwy niedosyt. – Dobry trener nie tylko zabawia publikę ładnym stylem, ale też wygrywa – oświadczył ekscentryczny producent filmowy. – Wcześniej nazwałem Sarriego geniuszem? To prawda, ale jego geniusz jest trochę monotematyczny. Do tej pory widziałem, że potrafi grać tylko w jednym stylu. (…) Jeśli masz zawodników z klauzulami odejścia na poziomie sześćdziesięciu milionów euro, a w ogóle ich nie wystawiasz, niszczysz siebie i zespół. Kończysz, wypadając z rozgrywek pucharowych.
– W zeszłym sezonie byliśmy zadowoleni z gry zespołu, jednak pozostał żal, że nie udało się zdobyć żadnego trofeum. Sarri miał wszystko, by wygrywać. Daliśmy mu to, czego potrzebował i co było niezbędne, ale przez trzy lata tego nie zrobił – skarżył się innym razem De Laurentiis. Wyraźnie sugerując, iż uważa zespół za przygotowany do walki na kilku frontach. I przywożenia z tych frontów obfitych łupów. Sarri toczył wspaniałe bitwy, lecz wracał z nich z pustymi rękami.
Na pierwszy rzut oka, prezydent Azzurrich wybrał zatem idealnie. Stracił szkoleniowca niekiedy dość gwałtownego, który wyciska z zespołu wszystkie soki, ale ostatecznie niczego nie wygrywa. Zastąpił go z kolei trenerem o usposobieniu cokolwiek luźniejszym, łagodniejszym. Kumpel w miejsce dowódcy. Dowcipniś zamiast despoty. A jednocześnie kolekcjoner trofeów. Carlo nie będzie palił papierosów, desperacko skryty gdzieś za winklem w katakumbach Stadio San Paolo. W tym przypadku uzależnieniem jest przede wszystkim nieustanne triumfowanie. Tytoń swoją drogą.
No, ewentualnie może go ktoś jeszcze przyłapać na opychaniu się ukochanymi tortellini. – Wystarczy na nie spojrzeć, żeby przybrać na wadze – uzasadniał swoją tuszę Ancelotti, którego w dobie niepowodzeń ultrasi z Italii zwykli określać zaszczytnym mianem „grubego nieudacznika”. Ewentualnie tytułowali go „świnią, która nie potrafi trenować”. – Normalnym ludziom tortellini nigdy nie przestaną smakować. Carlo pozostał niewzruszony.
Jego trenerska droga zaczęła się w sztabie reprezentacji Włoch, kolejnym przystankiem była drugoligowa Reggiana, dość sensacyjnie wprowadzona przez Włocha do Serie A. Biorąc pod uwagę gigantyczny piłkarski dorobek i szlify zebrane pod okiem kultowego Arrigo Sacchiego, natychmiast pojawiły się propozycje pracy ze strony najpoważniejszych figur na szachownicy calcio.
Ancelotti użerał się w trakcie swojej kariery z Moggim, z Gallianim. Prowadził we Włoszech zespoły ku chwale rodziny Tanzich, Agnellich, Berlusconich. Zna ten biznes od podszewki, wsuwał swoje pierożki w towarzystwie najważniejszych tuzów piłkarskiego światka w Italii. Krnąbrnego i z lekka szalonego De Laurentiisa na pewno się nie przestraszy. Jego oczekiwań – również. Oczekiwań, które po kadencji Sarriego są naprawdę wygórowane.
***
Ancelotti zaczął od Parmy. Później był Juventus, Milan, Chelsea, PSG, Real Madryt i Bayern. Niech te nazwy odpowiednio wybrzmią, bo zebrane do kupy naprawdę mogą zwalić z nóg. Były piłkarz Romy i Milanu od dwóch dekad dowodzi światowymi super-potęgami. Azzurri to również uznana marka, zespół naszpikowany świetnymi piłkarzami. Jednak dla szkoleniowca tego kalibru to mimo wszystko zejście o jedną półkę niżej.
Trudno się dziwić, bo pobyt Ancelottiego w Monachium zakończył się zupełną klapą. Jego niefrasobliwy temperament w ogóle nie przypadł do gustu Bawarczykom, przyzwyczajonym do żelaznych reguł van Gaala, Heynckesa czy Guardioli. Tam pasuje reżim, a nie luz, bo ten szybko przeradza się w anarchię, która rozsadza zespół od środka. Ancelotti jest liderem, który autorytetu nie zdobywa żelazną ręką bezlitosnego wodza. Jest pierwszym wśród równych. Jeśli grupa tego nie zaakceptuje i nie uzna jego pozycji – klapa. Zatem Carletto wykonał w Bundeslidze absolutny plan minimum – został mistrzem Niemiec. Uli Hoeness potwierdził później, że aż pięciu zawodników odwiedziło jego gabinet, domagając się zmiany na stanowisku szkoleniowca.
Włoch zupełnie nie złapał porozumienia z zespołem, choć to akurat przeważnie była jego najmocniejsza strona. Jednak – nie zawsze.
Aspiracje dzisiejszego Napoli można mniej porównać z ambicjami wspomnianej Parmy, która w latach dziewięćdziesiątych wbiła się odważnie między tradycyjne włoskie potęgi i zaczęła się między nimi bezczelnie rozpychać łokciami. Prąc w stronę Scudetto niczym redaktor Wąsowski z koszykiem zakupów w stronę stoiska z rybami, gdy w Lidlu przecenią pstrąga z dwunastu na osiem złotych. Ambicją rodziny Tanzich, możnego sponsora Gialloblu, było wyłącznie mistrzostwo kraju. Europejskie laury, pomniejsze krajowe puchary? Gwarantują odrobinę przyjemności, lecz w gruncie rzeczy to tylko zbieracze kurzu na półkach klubowej gabloty.
Inaczej do tego podchodzili choćby Andrea Galliani i Silvio Berlusconi. Oni chcieli wygrywać wszystko co popadnie, ale ze zdecydowanym naciskiem na międzynarodowe trofea. Zależało im na każdym garnku, byle cieszył się określonym prestiżem w świecie i byle wygrawerowano na nim nazwę „AC MILAN”, okraszoną odpowiednią datą. Superpuchar Europy, Puchar Interkontynentalny? Pierwszorzędne znaczenie. Galliani miał nawet zwyczaj zabierania zdobytych trofeów do pokoju hotelowego, gdzie spędzał z nimi noc. Sprawom klubu poświęcił całą swoją prywatność, wyrzekając się czasu wolnego. Zdaje się, że takie krótkie, intymne tete-a-tete z pucharem traktował jako rekompensatę.
Tymczasem – Scudetto. Tylko to się liczyło w Parmie, tylko to miało znaczenie dla władców imperium finansowego, jakim przed laty była firma Parmalat. Gigantyczny koncern spożywczo-mleczarski, po którym dziś pozostało już przede wszystkim wspomnienie równie gigantycznej afery finansowej. Prezes Parmy, Stefano Tanzi, nawet podczas biznesowych kolacji popijał dwuprocentowe mleko, oklejone znajomą etykietką. Było tak również i wtedy, gdy przed świętami Bożego Narodzenia w 1996 roku spotkał się z Ancelottim podczas pierwszego sezonu jego pracy w klubie. I poinformował go, że jeśli przegra następny mecz, to zostanie zwolniony.
Bywają sympatyczniejsze sposoby, żeby życzyć komuś „wesołych świąt”.
Nie był to zresztą mecz byle jaki, tylko starcie z Milanem na San Siro. Rossoneri przeżywali akurat sezon kryzysu, ale tkwiła tam niezmiennie cała gromada zawodników po prostu wybitnych. Do starcia z Parmą przystępowali jako zespół niepokonany przed własną publicznością. Na dobre rozsypali się dopiero później, w trakcie rundy jesiennej trzymali pewien fason.
Carletto jeszcze nie zdążył gruntownie poznać drużyny, nie miał nawet czasu czegokolwiek porządnie spartaczyć. Znalazł się na wylocie, gdy tylko wizja mistrzostwa zaczęła się oddalać niepokojąco daleko. A on nigdy nie był i tak naprawdę nigdy nie został specjalistą od utrzymywania zespołu w ryzach przez całą długość sezonu ligowego. Wówczas, wobec stanowczej postawy prezesa, udało mu się poderwać drużynę do zwycięstwa. Parma pokonała Milan, zaś z siedemnastu kolejnych spotkań ligowych wygrała aż trzynaście.
Gialloblu seryjnie wygrywali 1:0, doprowadzając przeciwników do szewskiej pasji. Cóż, Buffon w bramce, a Cannavaro i Thuram w obronie. Tercet mistrzów świata, okraszony Złotą Piłką. Czy trzeba cokolwiek dodawać?
Parma rozpoczęła sezon fatalnie, a skończyła z wicemistrzostwem. Podopieczni Carletto ostatecznie zawierzyli w metody swojego nowego szkoleniowca. Choć podczas zebrania zespołu po zremisowanym na początku grudnia meczu z Atalantą, napastnik Alessandro Melli wypalił bez ogródek: – Mam nadzieję, że cię wywalą. Chciałbym wreszcie pograć w piłkę. Brutalna szczerość, która pozwoliła oczyścić atmosferę w drużynie i odbudować morale. Ancelotti to facet, który lubi rozmawiać i wsłuchiwać się w głos szatni. Nie udaje wszechwiedzącego trenera.
Jak się narodził fenomen Andrei Pirlo w Milanie? Kudłaty Włoch po prostu podszedł do swojego trenera i zasugerował mu, że chętnie zagra na pozycji defensywnego pomocnika. „Carletto” ustawiał go trochę wyżej, zawodnik nie potrafił się na innej pozycji odnaleźć. Ancelotti przystał na propozycję, a reszta jest już historią. – Przyznaję, że miałem pewne wątpliwości. Obawiałem się, że Andrea Pirlo może nieco utrudniać rozgrywanie akcji, ponieważ lubi przyjąć piłkę i ją potrzymać. Było to bezpieczne rozwiązanie, ale tylko przy wolniejszych akcjach. Nie pokładałem wielkiej wiary w nowym systemie, ale postanowiłem posłuchać Pirlo i wypróbować nowinkę podczas rozgrywek o Puchar Berlusconiego. Oniemiałem z zachwytu.
Dlatego też – wracając na chwilę do Bayernu – dziwi postawa monachijskiej szatni. Zdaje się, że ze wszystkimi żalami, które wylali z siebie przed szefem klubu, mogli pójść bezpośrednio do Carlo. To nigdy nie był facet głuchy na głosy niezadowolenia ze strony podopiecznych. Trudno uwierzyć, że nagle ogłuszył go hałaśliwy doping na Allianz Arenie.
***
Udało się zatem Ancelottiemu odczarować sytuację w Parmie, ale mistrzostwa koniec końców nie zdobył. W pierwszym sezonie zabrakło dwóch punktów. Gialloblu zremisowali w samej końcówce rozgrywek dwa mecze z rzędu. 1:1 z Milanem, 1:1 z Juventusem. Bolesny był zwłaszcza ten drugi wynik, bo Stara Dama została obdarowana przez Pierluigiego Collinę rzutem karnym z kapelusza. Ancelotti tak się wściekł, że został odesłany na trybuny. Rzadki widok. Po meczu Collina uzasadniał swoją decyzję tym, że z ruchu warg trenera odczytał słowo „dupek”. Poczuł, że naruszono jego godność.
Carlo zapierał się, że żadna obelga z jego ust nie padła, ale z pewnością rzucił kilka w myślach. Prawdopodobnie Collina właśnie za te niewypowiedziane wyzwiska oddelegował byłego zawodnika Milanu na trybuny.
Zatem – pierwszy sezon w Parmie bez mistrzostwa. Drugi – fatalne, szóste miejsce w tabeli. Choć skład zespołu pozostał diabelnie mocny. Jeżeli uprzeć się przy porównaniu Gialloblu i Azzurrich, to przyszłość Napoli nie rysuje się w wesołych barwach.
To był jednak Ancelotti początkujący. Jeszcze niemalże czarnowłosy, jeszcze w klubowym dresiku, a nie gustownej marynarce. W sumie dopiero co zakończył piłkarską karierę. W 1991 roku Arrigo Sacchi poinformował go, że obejmuje stery w narodowej reprezentacji. Chciał mieć boiskowego ulubieńca przy swoim boku. Ancelotti poczuł się niezwykle doceniony – był już bardzo doświadczonym zawodnikiem, gnębiły go kłopoty z kolanami i nie spodziewał się kolejnego powołania do reprezentacji Włoch.
Po chwili niezręcznej ciszy Carlo spłonął rumieńcem zażenowania. Sacchi chciał mu delikatnie zasugerować, że czas odwiesić buty na kołku i zacząć stawiać pierwsze kroki w zawodzie trenera. Ancelotti wkrótce skończył z graniem, został jego asystentem i razem sięgnęli po wicemistrzostwo świata w USA.
Nawet jeżeli zapomnimy o epizodzie w Parmie, bo Carlo był jeszcze szkoleniowcem niedoświadczonym. Nawet jeżeli – z wielkim trudem – przymkniemy oko na kompletnie nieudaną przygodę Ancelottiego z Juventusem… Nie, na to nie wypada przymknąć oka. W sezonie 1999/2000 Ancelotti przegrał mistrzowski tytuł, choć Juve zapewniło go sobie na dobrą sprawę już w marcu. Później jednak Stara Dama zaczęła z zawstydzającą regularnością przegrywać, żeby już na całej linii wyrżnąć twarzą w asfalt w ostatniej, trzydziestej czwartej serii spotkań.
Trzeba było po prostu poradzić sobie z Perugią, typowym średniakiem. Tymczasem Juve ten mecz przegrało i złożyło Scudetto na ręce Lazio. Przerżnąć tytuł z cholerną Perugią, mając u siebie Zizou, Del Piero, Filippo Inzaghiego, van der Sara, Davidsa… Duża sztuka. Zwłaszcza, że Carletto zdołał ją powtórzyć. Za drugim razem nieskutecznie, choć również do ostatniej kolejki, ścigając się o mistrzostwo z Romą. Dwa lata chwały Wiecznego Miasta, dwa lata hańby Ancelottiego. – Moja relacja z Juventusem to historia miłosna, która skończyła się, zanim jeszcze się zaczęła – wspominał Włoch. – Za bardzo się różniliśmy, i to pod każdym względem. Ja byłem chłopakiem ze wsi, a oni menedżerami pod krawatem. To jak zestawić swatcha z trzema roleksami – plastik kontra złoto. Nie zmienia to jednak faktu, że od pierwszego do ostatniego dnia darzyłem ich szacunkiem.
– Pierwszy raz polegliśmy w starciu z ulewą. Za drugim razem, rok później, przegraliśmy po bramce strzelonej przez japońskiego piłkarza, który w ogóle nie zostałby dopuszczony do gry, gdyby w ostatniej chwili nie zmieniono przepisów dotyczących zawodników spoza Unii – zżymał się w swojej autobiografii. Prześlizgnął się po tym wątku dość gładko, ale chyba wciąż go ta nieudana przygoda w Juve uwiera.
***
Rozczarowanie w Parmie, klęska w Juventusie. I wreszcie Milan, gdzie Carlo w awaryjnych okolicznościach zastąpił Fatiha Terima, choć był już po słowie ze Stefano Tanzim, który zdążył nawet w mediach oficjalnie zapowiedzieć powrót Ancelottiego na ławkę trenerską Gialloblu. Został jednak rzutem na taśmę przechwycony przez mediolańczyków, gdzie spędził osiem szalonych lat. I zdobył tylko jeden mistrzowski tytuł. Sęk w tym, że Galliani i Berlusconi zawsze sięgali wzrokiem poza Półwysep Apeniński.
Charakteryzuje to fajna anegdotka. Milan klepnął już właściwie awans do fazy pucharowej Ligi Mistrzów w sezonie 2002/03, wygrywając cztery pierwsze mecze w swojej grupie. Po przyjeździe do stolicy Hiszpanii na mecz z Realem Madryt, Ancelotti testował zatem na treningach wielu rezerwowych zawodników, chcąc dać im szansę do sprawdzenia swoich sił na Estadio Santiago Bernabeu. Galliani przyglądał się temu z nad wyraz kwaśną miną, głuchy na argumenty, że Carlo podstawowy skład szykuje na kolejne ligowe starcie. Wreszcie, zanim łysa glaca zaczęła wręcz parować z niezadowolenia, Andrea postanowił udzielić szkoleniowcowi kilku wskazówek.
Sprowadzały się one do trzech punktów:
- Jesteśmy Milanem.
- Jesteśmy w Madrycie. Ten stadion to świątynia.
- Ten, kto tu wygrywa, zostaje zapamiętany na zawsze.
Tak. Tego rodzaju górnolotne zapowiedzi przed meczem niemalże o pietruchę. Ancelotti postawił na swoim i dał odpocząć paru ważny zawodnikom. Real wygrał 3:1. Galliani… Nie był zadowolony. Nigdy nie próbował ingerować w suwerenność szkoleniowca, ale zawsze był skory do dyskusji i wyrażenia swojej opinii na temat składu.
Trudno się zatem dziwić, że Ancelotti największą wagę przywiązywał w Mediolanie właśnie do występów na arenie międzynarodowej. Taka była filozofia budowania drużyny. Stworzonej do wielkich celów, złożonej z wielkich mistrzów. Piękna gra ponad wszystko. Rui Costa, Pirlo, Seedorf i Rivaldo potrzebują na boisku jednocześnie trzech piłek? Nie szkodzi. Mają grać i triumfować w epickich starciach. Takich, których nie rozgrywa się co tydzień. Dlatego licznik mistrzowskich tytułów Ancelottiego-trenera zatrzymał się we Włoszech na… jednym, jedynym. Osiągniętym w 2004 roku. – Gdy tylko Kaka pojawił się w Milanie, z miejsca pomógł zostać nam mistrzami Włoch – opisywał bohater tego tekstu. – Galliani fetował również i ten sukces, ale włoskiego trójkolorowego pucharu do łóżka nie zabrał. Jego serce zostało w Manchesterze, ciągle wspominał tamtą pełną uniesień noc z Pucharem Europy.
Niby wszystko jasne. Priorytetem jest Champions League, zaś Serie A to zwykle tylko przykry obowiązek i dobre pole, żeby szlifować formę przed kluczowymi meczami. Ale może się jednak odnieść wrażenie, że po prostu metody szkoleniowe Carlo nie sprzyjają temu, żeby utrzymać zespół na pełnej spince przez całą długość sezonu. Cała reszta to już troszkę górnolotnej filozofii, sprytnie doklejonej do faktów. Carlo jest zbyt pobłażliwy, wyrozumiały. To z jednej strony inspiruje, ale z drugiej – rozzuchwala jego podopiecznych, którym po prostu zdarzają się często frajerskie wpadki.
Pytanie też, czy wciąż inspiruje. Na Bayern magia Ancelottiego nie podziałała. Facet zbliża się już do sześćdziesiątki, ma za sobą ćwierć wieku ciężkiej pracy. Trenerzy na tym etapie kariery zwyczajnie się wypalają. Nie wiadomo, czy Bayern był tylko nieporozumieniem, czy początkiem końca jednego z najwybitniejszych szkoleniowców wszech czasów.
***
Utracona szansa w Parmie, wpadki w Juventusie, tylko jeden tytuł zdobyty z Milanem. Przegrane mistrzostwo w pierwszym sezonie w Paryżu, bez ligowego tytułu z Realem Madryt. To nie jest przypadek. To jest rezultat takiego, a nie innego podejścia do zawodu. Podejścia, które na jednych polach gwarantuje sukcesy, zaś na innych – porażki.
Parma, Juventus, Milan. Dwanaście sezonów, jedno Scudetto. Ta statystyka jest bezlitosna.
Bo cóż może innego Ancelotti zaoferować kibicom Napoli, niż mistrzostwo kraju? Kibicom, którzy chcą, żeby fajny okres w historii klubu został wreszcie spuentowany namacalnym sukcesem. Trudno uwierzyć, żeby z tym składem Carlo zdołał realnie się włączyć do walki o zwycięstwo w Lidze Mistrzów. To legenda tych rozgrywek, ale nie przeceniajmy jego zdolności. Nie jest czarodziejem. Tymczasem wypracowanie ligowej perfekcji po prostu nie należy do zakresu jego największych atutów. Nawet mając w pamięci wielki sukces, jaki zanotował w Chelsea.
Nadzieję dla Azzurrich stanowi jednak wysoko uniesiona brew Carletto. Uniesiona z pobłażaniem. Pamiętać należy, że Ancelotti zastępuje w Neapolu Sarriego. Jego poprzednikiem był z kolei Rafa Benitez. Nowy szkoleniowiec wprowadzi do drużyny zupełnie inną jakość. Uderzy w struny, które dotychczas pozostawały milczące. Wyciszy te, które do tej pory brzmiały najgłośniej. Pojawi się rotacja w składzie, taktyczne lejce zostaną poluzowane. Do szatni dołączył nowy kolega, do którego można skierować każdą pretensję, a on tylko uniesie brew ze zdziwieniem i poszuka rozwiązania. – To, w jaki sposób człowiek podchodzi do pracy z grupą, odzwierciedla jego prawdziwą tożsamość. Osobiście wolę rozmawiać z moimi zawodnikami, niż na nich krzyczeć, choć przyznaję, że po niektórych meczach zdarzyło mi się ryknąć. Mam poczucie, że należę do tej grupy na równych prawach. Nie jestem ani lepszy, ani gorszy od piłkarzy. Ktoś ma problem? Proszę bardzo, niech da wyraz swoim emocjom – wyłożył swoją filozofię Ancelotti w autobiografii.
Czy zmiana podejścia wystarczy, żeby powtórzyć wyczyn z ubiegłego sezonu? 91 punktów skompletowało Napoli pod wodzą Maurizio Sarriego. To i tak było zbyt mało, żeby zdetronizować wszechwładny Juventus. Od kiedy rozszerzono Serie A do dwudziestu zespołów, Milan pod wodzą Ancelottiego ani razu nie osiągnął takiego pułapu. Nawet w sezonie skalanym aferą „Calciopoli”.
Carletto przez całe swoje sportowe życie walczył z Juventusem. Jako piłkarz i jako trener, nawet gdy sam prowadził Starą Damę. Teraz czeka go kolejna batalia z Juve. Tak naprawdę jej rozstrzygnięcie spoczywa jednak przede wszystkim w rękach przeciwników. Bo najważniejsze jest nie to, jak obficie zapunktuje reszta stawki, tylko ile punktów straci na swojej drodze sam Juventus. Jeśli znów zakręcą się koło setki, to neapolitańczykom nie pomoże nawet „gruba świnia”, która – wbrew opinii sympatyków Bianconerich – jak najbardziej potrafi trenować.
Michał Kołkowski
fot. Newspix.pl